Simche Polakiewicz
DZIEŃ W TREBLINCE
Kronika żydowskiego życia
31 tom serii „Dos pojlisze jidntum”, red. Mark Turkow
Buenos-Aires, 1948
[Przypisy w nawiasach kwadratowych pochodzą od tłumaczki i redaktora tekstu]
[str. 7]
„Nikt, kto tego nie przeżył, nie jest w stanie wyobrazić sobie, jak człowiek może znieść takie cierpienia. Moje pióro jest niestety zbyt słabe, mój język za ubogi, abym mógł to wszystko dokładnie opisać i opowiedzieć, tak aby inni mogli zrozumieć i uwierzyć”.
To tylko kilka linijek długiego listu, który autor wysłał do mnie, gdy próbowałem dopytać, czy opisywane przez niego wydarzenia i przeżycia w czasie tej niewyobrażalnej epopei, którą Simche Polakiewicz miał za sobą, nie są aby nieco przesadzone. Czy można polegać na tym, co pisze? Czy jego opisy mogą stać się częścią zbioru dokumentów potrzebnych przyszłym badaczom zajmującym się tragicznym okresem II wojny światowej?
„Pyta mnie pan, jak zdołałem nagi, ciemną nocą zeskoczyć z jadącego pociągu? Proszę spróbować wyobrazić sobie ten dziki, prymitywny instynkt, który mną wówczas zawładnął, gdy całkowicie nagi skoczyłem jak małpa na drzewo, aby ratować swoje życie. Strach przed śmiercią, wola przeżycia w tym momencie zredukowały mój fizyczny ból, przenikające zimno, które mnie męczyły”.
Swoje przeżycia Simche Polakiewicz spisał będąc już w Erec-Isroel, gdzie żyje po dziś dzień.
[str. 8]
Pisząc tę kronikę swojego życia, która jest także kroniką milionów żydowskich żyć, nie czuł ciepła jakie daje jego nowa słoneczna żydowska ojczyzna. Jego myśli znów powróciły na te kręte, ciemne, splamione żydowską krwią drogi, na ziemię, która zbezczeszczona została popiołem spalonych żydowskich żyć.
Autor nie jest profesjonalnym pisarzem. Jego opisy nie zawierają kunsztownych literackich ozdobników. Są one proste i wierne i tak też przedstawiają przeżycia jeszcze jednego człowieka, który żył w małomiasteczkowej żydowskiej społeczności, przeżył zagładę swojego miasteczka i unicestwienie jego Żydów. Między nimi byli jego najbliżsi, których pamięci autor poświęcił niniejszą książkę.
Książka pt. „Dzień w Treblince”, którą oddajemy do rąk czytelników jako 32. tom serii „Dos pojlisze jidntum” [Polskie Żydostwo], jest kolejnym rozdziałem w historii żydowskiej martyrologii. Kolejnym rozdziałem żydowskiej kroniki.
O znaczeniu tego tekstu nie decyduje ten jeden tragiczny dzień spędzony w Treblince, ale także dni i tygodnie przed przybyciem do obozu zagłady, dni i tygodnie po ucieczce stamtąd. Polakiewicz opisuje zagładę starego polsko-żydowskiego miasteczka Sokołowa Podlaskiego, co czyni jego książkę tak ważną.
W naszej serii z numerem czwartym ukazała się książka tamtejszego żydowskiego pisarza i działacza społecznego Pereca Granatsztejna, który pokazał nam jak to – tak charakterystyczne
[str. 9]
– miasteczko żyło, jak ludzie w nim tworzyli, marzyli i walczyli w spokojnych przedwojennych czasach. Książka Simche Polakiewicza pokazuje jego koniec, jego zagładę, jego upadek.
Tragiczne przeżycia autora nie kończą się na tej książce, gdy uratował się z płomieni, uciekł z rodzinnego miasta Sokołowa Podlaskiego i ukrywał na aryjskich papierach. Przybył do Warszawy, mieszkał po aryjskiej stronie, następnie jako polski niewolnik wysłany na roboty do Niemiec, gdzie pracował razem z sowieckimi jeńcami wojennymi w kopalni węgla w Westfalii po szesnaście godzin dziennie.
Każda książka o tamtych czasach jest tylko fragmentem. Naszym obowiązkiem jest zebrać te kawałki, zachować je w formie książkowej i dbać o to, aby żaden szczegół tej historii nie zginął.
Jeśli nie dla historii całej ludzkości, to niech zachowa się to chociażby dla naszej własnej, historii żydowskiej.
Jeśli ten wielki świat nie zechce nic się nauczyć z tego, co przekazywane i opisywane jest w tej książce, to może my sami się z tego czegoś nauczymy. Te opisy, przedstawienia nie mogą zostać jedynie macewą wystawioną minionej przeszłości. Muszą one być przede wszystkim ostrzeżeniem dla naszej własnej przyszłości.
Mark Turkow
Buenos Aires, marzec 1948
[str. 11]
Niniejsza książka poświęcona jest pamięci
mojego ojca Awroma-Cwi,
mojej matki Rejzl,
mojej żony Róży Melnik z Kalisza i naszej czteromiesięcznej córeczki Szejne Heniele, które zginęły w Treblince,
moich braci i sióstr,
kutnowskiego chazana Szlojme z żoną i dziećmi, który zginęli w obozie koncentracyjnym w Kutnie,
Eljachu-Chaima z żoną i sześciorgiem dzieci, którzy zginęli w Treblince,
Rochl z mężem i synem, którzy zginęli w warszawskim getcie [*w swojej drugiej książce „W cieniu Treblinki” autor podaje, że zginęli w Treblince],
Lei z mężem Jakowem Lelczukiem i ośmioletnią córką Lusią, którzy zginęli w warszawskim getcie,
Joela, Pesacha i Mojszele – najmłodszych z naszej rodziny, którzy z innymi Żydami zamordowani zostali przez polskich bandytów w sterdyńskich lasach.
Niech uświęcona zostanie pamięć wszystkich ofiar z naszego miasteczka Sokołowa, które zginęły w komorach gazowych Treblinki.
Autor
Tel Awiw, 1947
[str. 13]
I
W miasteczkach wokół Treblinki
W maju 1942 roku zaraz po wizycie warszawskiego gubernatora Fischera w Sokołowie Podlaskim, przygotowania do wprowadzenia zbrodniczego planu unicestwienia Żydów w miasteczkach w pobliżu Treblinki, w Sokołowie, Węgrowie, Kosowie, Sterdyni itp. ruszyły pełną parą.
Większość młodych mężczyzn została wywieziona do okolicznych obozów pracy w Korczewie, Skrzeszewie, do powiatu lubelskiego i jeszcze innych miejsc. Zamknięto ich za kratami a pilnowali ich uzbrojeni strażnicy: folksdojcze i Ukraińcy. Innych znów zebrano w obozie za miastem, oddzielono od rodzin i zmuszono do pracy dla wojska [*autor prawdopodobnie, wspominając kilkukrotnie w tej książce obóz na terenie Sokołowa, ma na myśli teren obecnego stadionu przy ul. Lipowej, gdzie znajdowały się baraki z niemieckimi magazynami; możliwe, że Niemcy zebrali grupę Żydów, których tam umieścili, by wykorzystać ich do jakiejś doraźnej pracy; w książce “W cieniu Treblinki” (str. 42) Polakiewicz pisał: „Brüning mieszkał na ulicy Lipowej, naprzeciw boiska, gdzie w czasie wojny był obóz pracy i jego administracja. Pracowałem tam razem z innymi ludźmi“]. Ja również znalazłem się wśród nich. Część Żydów mordercy wysłali do pracy w gospodarstwach rolnych w okolicy.
Przeprowadzono też rejestracje wszystkich Żydów, którzy mieli krewnych zagranicą, aby „dać im możliwość” wyemigrowania. Zrobiono to z zamiarem rozdzielenia rodzin i stworzenia antagonizmów między ludnością żydowską; oddzielenia ludzi uprzywilejowanych, którzy mogli pozostać w getcie (zamożna warstwa) od takich, którzy
[str. 14]
musieli zostawić swoje rodziny i wyjechać na ciężkie roboty do obozów pracy (najbiedniejszych mieszkańców getta).
Mordercy dobrze wiedzieli, że mieszkając tak blisko Treblinki możemy szybko poczuć zapach gazu i palonych ciał i robili wszystko, aby odwrócić uwagę, zdezorientować ludność żydowską. Nawet złagodzili reżim w getcie.
Cały czas między Judenratem i dowódcami w Treblince, którzy należeli do SS: komendantem Gramssem (starosta Sokołowa), jego zastępcą dr Hermannem, prowadzona była polityka wykupienia i przekupienia. Pobierano od żydowskiej społeczności coraz to nowe i większe podatki i daniny, bo tych zbójów łatwo można było przekupić.
Dowódca SS Gramss, sprawujący urząd starosty Sokołowa, był dyktatorem mającym władzę nad całą okolicą. Był wysokim i chudym mężczyzną. Paradował zawsze w towarzystwie wielkiego psa i towarzyszącego mu żołnierza. Na Żydów nie mógł patrzeć. Gdy przychodził na inspekcję do getta, ludzie znikali, nie chcąc natknąć się na jego mordercze spojrzenia. Chodził środkiem ulicy, aby nie musieć dotykać „brudnych, zawszonych Żydów”. Tak wyrażał się o Żydach. Ten sam Gramss dobrze znany był także ludności polskiej jako wielki despota. Nawet najmniejsze wykroczenie przeciwko jego rozkazom nie pozostawało bezkarne. Za krótkie opóźnienie w dostawie zboża zsyłał chłopów do obozu pracy w Treblince numer 1.
Dr Hermann z wyglądu był zupełnym przeciwieństwem Gramssa. Był średniego wzrostu, miał szerokie barki, na nosie okulary. Twarz jego zmieniała się momentalnie. Wydając rozkazy w getcie z jego oczu sypały się iskry, cały był napięty i nadęty, by za chwilę
[str. 15]
miło się uśmiechnąć, gdy ludzie byli mu posłuszni i ulegli. Raz szedł z podniesioną głową szybkim wojskowym krokiem, jakby swoim chodem chciał zakomunikować mieszkańcom getta, że tu jest. Innym razem wchodził do getta tak cicho, że nikt go nie zauważał. Tym sposobem mógł obserwować to, co chciał. Przyjeżdżał do Judenratu i na ulicy przy samochodzie rozmawiał z Icchokiem Szlafmicem lub z prezesem Nachumem Lewinem. Czasem niezapowiedziany sam wchodził do żydowskiej gminy.
Biada było Żydowi albo Polakowi, który wpadł w jego sieci. Przypisywał mu odpowiedzialność za wszystkie działania partyzantki w całym rejonie. Do swojej dyspozycji miał też folksdojczki z poznańskiego, które pomagały mu w jego zbrodniczej działalności.
Gdy poza terenem getta łapał Żydów szukających żywności, chcących nakarmić swoje głodujące dzieci, zabierał ich do miasta, rozstrzeliwał i kazał Judenratowi przyjechać i zabrać „złapanych” Żydów.
Wzywał do siebie często żydowskiego lekarza z getta, Ludwika Holcera i kontrolował, ile aktów zgonu umierającym z głodu i epidemii Żydów wypisuje codziennie.
Oni wszyscy dawali się przekupić i zapewniali, że nic złego nas nie spotka. Ludzie ci dawali słowo, że praca Żydów ze wspomnianych powyżej miasteczek jest Niemcom niezbędna.
Taka polityka trwała do momentu, aż zaczęto wywozić ludzi z warszawskiego getta rzekomo na roboty do Treblinki.
W lipcu 1942 roku, gdy wszystkie transporty kolejowe przejeżdżały trasą Sokołów-Kosów, gdy zaczął do nas docierać
[str. 16]
smród z komór gazowych w obozie zagłady, wówczas mordercy zaczęli uroczyście przysięgać, że nie chodzi o nas, Żydów z okolicznych miasteczek. Komendant obozu zagłady w Treblince, okrutny morderca Zoge [*komendantami obozu zagłady w Treblince byli kolejno: Irmfried Eberl (07.1942 – 08.1942), Franz Stangl (09.1942 – 08.1943) i Kurt Franz (08.1943 – 11.1943); nie udało się ustalić o kogo autorowi mogło tu chodzić] nie spieszył się. Przyjeżdżał kilka razy w tygodniu do sokołowskiego Judenratu i żądał dostarczenia do obozu różnych materiałów takich jak druty, gwoździe, blacha, a dla siebie różnych drogocennych drobiazgów. Cynicznie zapewniał nas, że możemy być spokojni, że nic nam nie grozi. Chciał w wyrafinowany sposób oszukać i odwrócić naszą uwagę od strasznych komór gazowych, które znajdowały się tak blisko nas.
Specjalni agenci chodzili i głosili różne wieści, które miały jeden wydźwięk: zostaniemy. Plany morderców odniosły spodziewane rezultaty. Żydowska społeczność miast i miasteczek zlała się w jedną wielką masę bez poczucia wspólnoty. Ludzie byli zrozpaczeni. Szukali pocieszenia i łatwo dawali się nabierać na te fałszywe informacje.
W tamtym czasie krążyła plotka, że międzynarodowy Czerwony Krzyż w Szwajcarii dowiedział się o Treblince i poinformował opinie publiczną, która interweniowała u Hitlera. Że w końcu sumienie świata zostało wstrząśnięte i lada dzień można się spodziewać, że transporty śmierci przestaną jeździć do Treblinki. Takie pogłoski rozpuszczali sami Niemcy przede wszystkim wśród Żydów mieszkających w okolicznych miastach.
Minęło kilka miesięcy. Trasą Sokołów-Kosów nie przestały jeździć transporty śmierci z tysiącami Żydów z najodleglejszych zakątków w stronę straszliwego piekła jakim była Treblinka.
[Obwieszczenie. Ze skutkiem natychmiastowym zabraniam wszystkim Niemcom i nie-Niemcom, umundurowanym i cywilom wchodzenia na teren byłego getta. Sokołów, 22.09.1942, Kreishauptmann w Sokołowie, Gramss]
[Obwieszczenie. […] Od 1.12.42 żaden urząd, żadne przedsiębiorstwo rolne albo inne, żaden obóz pracy, ani osoby prywatne nie może zatrudniać Żydów […], Sokołów, […].11.1942, Kreishauptmann w Sokołowie, Gramss]
Antyżydowskie zarządzenia w Sokołowie
[str. 17]
W tym czasie pochodziło do nas coraz więcej wiadomości o tym, co dzieje się w Treblince. Ludzi ogarnęła beznadziejna rozpacz, okrutna apatia. Byliśmy w sytuacji bez wyjścia. W takim nastroju załamani podchwytywali każde słowo, które choćby na moment zdołało przegnać smutek. Nawet jeśli nie było to prawdą, nawet jeśli musieli sobie sami to wmawiać… A może faktycznie nas ominie.
Koniec sierpnia 1942 przyniósł ze sobą zagładę Żydów z Siedlec i Łosic (miasta oddalone około 30 km od nas) [*likwidacja gett w obu miastach rozpoczęła się 22 sierpnia 1942 r.]. Także ci Żydzi przejeżdżali przez sokołowski dworzec w drodze do Treblinki. Wiadomość ta jak grom z jasnego nieba trafiła w mieszkańców getta. Szybko i spontanicznie ludzie uciekli na pola i do lasów gnani okrutną psychozą, wielkim, bezgranicznym strachem. Zostali tylko starcy, którzy zupełnie obojętnie czekali na morderców.
Uciekłem z obozu pracy, aby dołączyć do moich bliskich, do mojej żony i dziecka. Ale w mieście nikogo już nie zastałem. Sąsiedzi powiedzieli, że większość została w domach, w swoich łóżkach, „pocieszając się”, że zostaną rozstrzelani we własnych czterech ścianach. Chorych nie zabierali do Treblinki, rozstrzeliwano ich w domach.
Mojego teścia Abrahama Icchoka Mielnika z Kalisza zastałem w łóżku obłożonego po szyję kartkami pisanego przez niego traktatu religijnego. Powiedział do mnie: „Tak będzie mi łatwiej umrzeć”. Dodał: „Uciekaj. Jesteś jeszcze młody, może się uratujesz. „Oni” mogą przyjść w każdej chwili. Na polu, w lesie znajdziesz twoją żonę i dziecko”.
Na wymarłych ulicach getta spotkałem nielicznych Żydów o bladych twarzach i wystraszonych oczach. Owładnięci dziką psychozą biegali z jednej ulicy na drugą. Nie wiedzieli
[str. 18]
jak się ratować. Żydowscy policjanci chodzili niespokojnie wokół budynku gminy, w której siedzieli członkowie Judenratu ze spuszczonymi głowami.
Przez dziurę w płocie wydostałem się z getta. Zdarłem opaskę i uciekłem za miasto. Wieczorem, gdy się ściemniło chrześcijańskimi ulicami pobiegłem na pole. Chciałem o coś zapytać okolicznych mieszkańców, ale oni krzyczeli tylko: „Uciekaj! Uciekaj!” Przeganiali mnie jak psa, bali się mnie jak dzikiej bestii.
Pobiegłem w kierunku pól, które leżały kilka kilometrów za miastem. Idąc tak w ciemności zobaczyłem podejrzane sygnały świetlne. Uciekłem w pole, zakopałem się w kupce siana. W nocnej ciemności usłyszałem przytłumione ludzkie krzyki, ktoś biegł w moim kierunku. Słyszałem też przekleństwa wykrzykiwane po polsku. Jeden z przebiegających pytał drugiego:
– Masz zegarek?
– Tak.
– Pieniądze też? Brudny Żyd jeszcze się bronił.
Oblał mnie zimny pot, gdy złodzieje przechodzili obok mnie. Zniknęli w ciemnościach.
Następnego ranka znajomi Polacy znaleźli na polu zabitego i okradzionego sokołowskiego handlarza zbożem Michulkę.
Poszedłem dalej w kierunku najbliższego lasu. W ciemności dostrzegłem ludzkie sylwetki wychodzące z zagajnika. Padłem na ziemię i stamtąd obserwowałem, w którym kierunku się udali. Słyszałem, że mówią po żydowsku. Podszedłem bliżej i rozpoznałem dwóch synów Naftalego, handlarza końmi i ich przyjaciela rzeźnika Szczerba (wszyscy z Sokołowa) [*być może chodzi o urodzonego w 1916 r. Szepsla Szczerba, jednego z sokołowskich rzeźników]. Z lasu poszli w innym kierunku. Byli tu już dłuższy czas. Powiedzieli mi, że to miejsce było dla nich zbyt niebezpieczne.
[str. 19]
Było tam za dużo Żydów, którzy uciekli z miasta, bez broni, niezorganizowani, otoczeni antyżydowsko nastawioną ludnością. Poradzili mi pójść do innego lasu. Rozstałem się z nimi i nie wchodząc nawet do lasu, ruszyłem w innym kierunku.
Błąkałem się w mroku bez celu, bez planu. Gubiłem orientację, nie wiedziałem gdzie jestem. Unikałem polskich kolonii, aby nie zdradziło mnie szczekanie psów. Ze mną szła ciemność i chroniła mnie przed bestiami o ludzkich postaciach. Towarzyszyło mi wszystko, co ma związek ze śmiercią. Chcę od niej uciec, ale gdzie znajdę ratunek?
Takie myśli dręczyły mnie, gdy leżałem za gęstymi krzakami na skraju lasu. Wzeszedł księżyc i ciemność zniknęła. Obleciał mnie strach – w świetle lękam się nawet własnego cienia. Nagle usłyszałem, jak na polu z usypanych stogów spada łamiąc się suche siano. Nocną ciszę przerwały ludzkie szepty. Mężczyźni i kobiety przebiegli tuż obok mnie ciężko sapiąc, skuleni, niektórzy z małymi dziećmi na rękach. Wszyscy udali się w kierunku lasu. Zrozumiałem, że byli to Żydzi, którzy uciekli przed jakimś niebezpieczeństwem. Pobiegłem za nimi. W lesie rozpoznałem w nich sokołowskich Żydów, całe rodziny. Widziałem też błąkających się Żydów z Węgrowa. Niektórzy zostali napadnięci przez zbójów. Wyczuwając niebezpieczeństwo wyszli z kryjówki i uciekli do lasu. Rozdzielili się na mniejsze grupki i próbowali przenocować w lesie.
Minęły dwa tygodnie [*września] 1942 roku. Każdy dzień, każda noc były jak walka o przeżycie, czy to w dziurze pod ziemią, czy na drzewie w lesie, czy w kupie siana na polu.
[str. 20]
Mijały dni i noce. Ścigali nas niemieccy żandarmi, polska policja, wysłana w kierunku lasu, w którym ukrywali się Żydzi.
Odgłosy wystrzałów z karabinów maszynowych obwieszczały nam kolejne ofiary. Dwa tygodnie żyliśmy w lesie i na polu w strachu o własne życie, wygłodzeni, zmęczeni, ograbieni i poniżeni, nie znajdując ochrony nawet tam, gdzie kroki morderców jeszcze nie dotarły.
Głęboko w lasach żyli też rosyjscy jeńcy wojenni, którzy uciekli z obozu w Suchożebrach (na trasie Sokołów-Siedlce) [*Stalag 366, obóz dla radzieckich jeńców wojennych]. W tamtym okresie byli jeszcze nieuzbrojeni, niezorganizowani, żyli jak złodziejskie bandy. Ich także przesiąkła antyżydowska atmosfera i traktowali nas jak padlinę, którą drapieżne ptaki koją swój głód.
Mordercom, którzy już zdecydowali, kiedy nas zamordują, nie było na rękę szukać swoich ofiar na szerokich polach i w gęstych lasach. Poinformowali Judenrat, że bardzo zaskoczyła ich nasza ucieczka i nie rozumieją, dlaczego to zrobiliśmy, skoro nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo.
Jeden z członków Judenratu, szef wydziału pracy Kalman Klin (jego prawdziwe nazwisko to Rozen) różnymi drogami poinformował nas, że można wracać do getta. „Nie żądają od nas niczego. Chcą tylko, abyśmy pracowali”. Ludzie w lasach i na polach dowiedzieli się o tym i bezbronni, ograbieni i zrozpaczeni, błądząc w śmiertelnym niebezpieczeństwie dali się zwieść. Ślepo uwierzyli, że może… Poza tym apatia i obojętność osiągnęły już takie rozmiary, że w wielu umarła chęć przeżycia. Niech będzie, co ma być – mówili – i prawie wszyscy zbiegli wrócili do getta. Władza nie kiwnęła nawet palcem.
[str. 21]
Całe grupy ludzi powracających z pól i lasów zgłosiły się na wezwanie Judenratu do pracy. Specjalne niemieckie wojskowe wachy przychodziły do getta zabrać Żydów do nikomu niepotrzebnej pracy, aby ludzie wierzyli, że jesteśmy im potrzebni.
Cały czas unosiło się nad nami widmo śmierci. Nikt nie wierzył w zapewnienia morderców i w każdym domu przygotowano podziemną kryjówkę, podwójne ściany, dodatkową podłogę na strychu czy ukryte piwnice. Wszyscy chcieli uratować się w świetnie wymyślonych kryjówkach.
Życie, które z tym prawdziwym nie miało wiele wspólnego, mijało na wiecznym wyczekiwaniu. Nikt nie wiedział, co się z nami stanie. Z całą rodziną nocowano w jednej izbie zmieniając się na czatach. Ktoś musiał zawsze czuwać i nasłuchiwać. Najmniejszy nawet odgłos łamanego źdźbła trawy, najmniejszy niepokój na ulicy powodował, że ludzie natychmiast chowali się w kryjówkach.
Komendant getta Surdik, Polak z poznańskiego (z Rogoźna) nie szczędził nam strachu i niepokojów. Całymi nocami chodził po getcie uzbrojony, strzelał i rozrabiał pijany. Niemieccy cywile napadali na nas nocami i bili. Wszystko to miało na celu poniżyć Żydów, wpędzić w apatię i doprowadzić do utraty sił. Mordercy dręczyli ludzi umierających ze strachu, a życie pełne męki, skupiało się na czekaniu. Przypomniało bardziej powolne umieranie, trwanie niż ludzką egzystencję. Aż przyszedł 22 września 1942 roku.
Mordercy specjalnie wybrali ten dzień poprzedzający Jom Kipur [*jedno z najważniejszych świąt żydowskich o charakterze pokutnym]. W święto ludzie zebrali się w synagodze na modlitwy (z obozu wysłano na modlitwy wszystkich więźniów…).
[str. 22]
Ciężko opisać, jak wyglądała ta świąteczna modlitwa. Nastrój udzielił się nam wszystkim. Młodzieńcy, którym życie religijne było obce, też przyszli się pomodlić, wiedzeni wewnętrzną potrzebą i uczuciami. Mógł być to już ostatni raz i chcieli przynajmniej teraz zjednoczyć się z innymi Żydami w modlitwie. Wszyscy wyglądali jak grzesznicy w ostatnich momentach swojego życia.
Stary Isroel Henoch stał przy pulpicie, płakał i krzyczał. Wołała do Boga, jakby chciał zakrzyczeć grożącą i zbliżającą się rzeź. W tym czasie po getcie krążył morderca z gestapo, dr Hermann i komendant getta, Surdik rządny żydowskiej krwi. Obaj wyśmiewali nasze błagalne modlitwy, które nie były niczym innym, jak wyznaniem grzechów każdego z nas w ostatniej godzinie życia. Wieczorem po modlitwie, jak było w żydowskim zwyczaju, na koniec postu także i my nie zapomnieliśmy wypić na zdrowie. Piliśmy już ostatni raz jeszcze nie wiedząc, że czeka na nas oddział SS, Ukraińcy, Litwini i Łotysze, aby kilka godzin później wcielić w życie okrutny morderczy plan.
[str. 23]
II
Zagłada
O świcie po święcie Jom Kipur, o godzinie piątej rano, wokół getta miała miejsce wielka strzelanina. Wystrzały słychać było w obozie za miastem. Wszystko trwało nieprzerwanie osiem godzin. Mordercy wtargnęli do getta o godzinie ósmej. Uzbrojeni w granaty, karabiny maszynowe i pistolety mieli za zadanie wydobyć Żydów z kryjówek.
Okropny był widok pierwszych czterech tysięcy ludzi gnanych w ich ostatnią drogę. Cztery tysiące Żydów pędzonych jak bydło, poganianych przez uzbrojonych morderców. Co kilka kroków morderca stał z wymierzonym w ludzi karabinem gotowym do strzału. Czarna chmura kurzu okryła pędzonych mężczyzn, kobiety i dzieci, młodych i starych. Wszyscy szli w jednej masie, przytuleni do siebie, bratając się w ostatniej drodze. Szły całe rodziny trzymając się za ręce. Bez słowa, milczący ludzie szli tak po raz ostatni. Jakby cichością chcieli wyrazić odrazę wobec tej najstraszniejszej ze strasznych
[str. 24]
zbrodni, wobec tego barbaryzmu, okrucieństwa, którego ludzkość dotychczas jeszcze nie widziała.
Matki niosły na rękach niemowlęta i zatykały usteczka płaczących dzieci swoimi pustymi piersiami, aby te nie przerywały tej przejmującej ciszy panującej podczas tego smutnego marszu ku śmierci.
Mężczyźni nieśli swoje dzieci, a drugą ręką podtrzymywali omdlewające żony, które już nie miały sił, aby ten ostatni raz ponieść dzieci. Galop po śmierć. Jakby wszystkim spieszyło się do śmierci. Jakby czym prędzej chcieli opuścić ten podły świat, który dopuścił do tak strasznej zbrodni wymierzonej w bezbronnych ludzi. Na ulicach stali aryjczycy, pobożni katolicy i przyglądali się temu okrutnemu marszowi.
Na końcu szła stara jednonoga kobieta. Szła szybko pomagając sobie dwoma drewnianymi patykami, jakby nie chciała rozstać się z ludźmi. Pragnęła zginąć razem z nimi. Traciła siły i zastrzelona padła tuż przy płocie obozu [*chodzi o teren obecnego stadionu przy ul. Lipowej].
Pochód zamykali młodzi Litwini, mordercy, którzy strzelali do ludzi, którzy nie wytrzymywali zabójczego tempa. Cała droga pokryta była ciałami.
Nie muszę opisywać, co przeżywaliśmy za drutami, patrząc na ten okrutny marsz śmierci, w czasie którego każdy z nas po raz ostatni dojrzał swoich bliskich: brata, siostrę, żonę, dziecko, rodziców.
Mordercy mieli dokładną listę skazanych na śmierć. Każdy wagon został dokładnie policzony. Wiedzieli ilu Żydów dotychczas wywieziono i wiedzieli też ilu ukrywa się jeszcze w kryjówkach.
Wówczas rozpoczęto walkę z ukrywającymi się Żydami, która
[str. 25]
trwała ponad dziesięć dni. Wszystkie podziemne i naziemne kryjówki obserwowali specjalni mordercy, którzy mieli na swoim koncie już znaczne sukcesy w tropieniu i zabijaniu Żydów w innych miastach i miasteczkach. Najczęściej ukrycia zdradzały swoim tłumionym płaczem dzieci. Zdarzało się często, że w momentach grozy w wariackim szale ojcowskie ręce dusiły dziecko, aby to nie wydało kryjówki.
Żydów wykrytych w pierwszych dniach obławy rozstrzeliwano na miejscu. Takich masowych egzekucji było w Sokołowie przynajmniej kilka. Widziałem jak mordercy przeprowadzali je z zupełną obojętnością. A odbywało się to w następujący sposób. Ja z grupą robotników z obozu, wśród których byli bracia Isroel i Herszl Grinbergowie, Mojsze Krajtman, Szlojme Goldwaser, zostaliśmy wysłani do pracy do młyna, który zamieniono w magazyn wojskowy. Młyn stał oddalony ok. 100 metrów od granicy getta [*prawdopodobnie chodzi o młyn znajdują się tuż przy rzeczce Cetynii, dziś przy ul. Magistrackiej]. W pobliżu gettowych murów, na wielkim placu miały miejsce straszne egzekucje. Tuż obok mordercy wykopali zbiorowy grób. Wszystko dokładnie widzieliśmy. Miało to miejsce czwartego dnia zagłady. Wspomniany już przeze mnie Kalman Klin stał z kartką i spisywał ofiary. Notował, kogo właśnie rozstrzeliwują. Starał się też rozpoznać spopielone martwe ciała, które leżały w domach już od kilku dni.
Były to czyny wołające o pomstę do nieba. Na początku każdą z ofiar zabijano jednym strzałem, później jedną kulą dwie ofiary, następnie trzy, cztery i tak dalej. Widzieliśmy, jak bestialscy mordercy ustawiali po dziesięciu Żydów z zamiarem zabicia wszystkich jednym strzałem. Było to niemożliwe, a ci co przeżyli zakopywani byli żywcem. Nikt
[str. 26]
nie chciał być zasypanym za życia, więc ludzie przepychali się, aby stanąć jako pierwsi w rzędzie, aby kula dosięgła ich od razu. Całe na wpół omdlałe rodziny trzymające się jeden drugiego gnano do grobu. Ojcowie i matki zakrywały twarze swoim dzieciom, aby przed śmiercią nie widziały tych przejmujących scen.
Młoda dziewczyna rozpoznała w żydowskim policjancie swojego ukochanego. Poprosiła go o pomoc. Ale nim zdążył zareagować, mordercze łapy wciągnęły ją do grobu.
Wśród zbrodniarzy skazujących na śmierć nie brakowało żydowskich policjantów. Wymienię tu ich nazwiska, jako znak hańby i wstydu: Mojsze Walnowicz, Szpigelman, Szepsl Rozenberg (wszyscy z Sokołowa), Frenkel (pochodził z Kowna), Arbuz (z Kalisza), Jankiel Farbsztein i inni, których nie byłem w stanie rozpoznać. Część żydowskiej policji i część grabarzy musiało patrzeć jak ich krewni są mordowani z zimną krwią.
W ostatnie dni zagłady ludzie sami wychodzili z kryjówek i oddawali się w ręce policji. Byli wycieńczeni z głodu, oślepli z leżenia w ciągłej ciemności, śmierdzieli ludzkimi ekskrementami. Ciągły strach przed śmiercią doprowadził ich do rezygnacji połączonej z obłędem. Ci ludzie, którzy ludźmi już nie byli, woleli już zginąć w Treblince, niż umierać długą, nieuniknioną śmiercią w podziemnej kryjówce. Zebrano ich kilka setek i gdy przejeżdżał pociąg do Treblinki, ładowano do niego resztki sokołowskich Żydów.
W tym okresie komendant obozu w Treblince Zoge [*komendantami obozu zagłady w Treblince byli kolejno: Irmfried Eberl (07.1942 – 08.1942), Franz Stangl (09.1942 – 08.1943) i Kurt Franz (08.1943 – 11.1943); nie udało się ustalić o kogo autorowi mogło tu chodzić] jeździł po miasteczkach położonych w pobliżu obozu i kontrolował jak przebiega zagłada. Najwięcej czasu spędził w
[str. 27]
Sokołowie. Ostatni strzał oddał do prezesa Judenratu Nachuma Lewina, wykorzystawszy go uprzednio do unicestwienia sokołowskich Żydów.
W ostatnich dniach aktywny udział w zagładzie brali również polscy policjanci z komendantem Antoniewiczem na czele [*zgodnie z informacją w opracowaniu „Sokołów Podlaski. Dzieje miasta i okolic” pod redakcją Grzegorza Ryżewskiego, w czasie wojny komendantem policji granatowej był Cezary Łukasiewicz], niemieccy żandarmi i wojsko. Udzielali się też niemieccy cywilni urzędnicy na czele z urzędnikiem magistratu Brüningiem.
Gdy w jednej części miasta przelewała się żydowska krew, która zdołała jeszcze wyschnąć w palącym słońcu, w drugiej, po stronie aryjskiej życie toczyło się normalnie. Chłopi przyjeżdżali ze wsi sprzedawać zboże na rynku, robić zakupy w polskich sklepach, handlarze zachwalali swoje towary. Ludzie żyli i handlowali jak gdyby nigdy nic. Strzały i wybuchy granatów zupełnie im nie przeszkadzały. Oznaczały jedynie, że nikt nie zostanie przy życiu i nikt nie będzie pamiętał o skradzionych rzeczach. Przeszkadzały tylko nocą, bo nie dawały spokojnie spać. Pobożni katolicy bardzo się na to uskarżali.
Kilka dni po zagładzie Polacy cieszyli się ze zorganizowania taniej sprzedaży ubrań, mebli, naczyń i pościeli. Pchali się i przepychali. Chłopi ze wsi zapewnili siebie prawo skorzystania z niej jako pierwsi w nagrodę za punktualne dostarczanie Niemcom kontrybucji. Polacy z miasta wykorzystali swoje znajomości z mordercami i jako pierwsi dostali się na teren opustoszałego getta. Mogli więc wybrać dla siebie co lepsze towary. Byli i tacy, co niecierpliwili się i nie chcieli czekać na pozwolenie na wejście do getta. Ludzie ci zostali zastrzeleni na terenie getta, bo nie podporządkowali się rozkazom.
Co czuli Polacy, którym przydzielono poplamione krwią ubrania czy pościel? Plamy z krwi
[str. 28]
ciężko przecież zmyć. Albo ci, co dostali w udziale podziurawione od śmiertelnych kul meble. Szczęśliwi ci, którzy w odzieży i pościeli znaleźli ukryte pieniądze albo inne wartościowe przedmioty.
W obozie, do którego rozkaz zagłady Żydów jeszcze nie dotarł, inni zbóje naśmiewali się z nas i bili. W czasie takich napadów zabity został uczeń z Łodzi Herszek Bub. Leżał przy ogrodzeniu obozu w pobliżu polskiej chatki. Chłopi zdjęli mu ubrania, a ciało pogrzebali obok swojego domu. Zabito też sokołowskiego młodzieńca Orłowskiego, który wyskoczył z pociągu do Treblinki i ukrywał się u nas w obozie. Warszawski uczeń Icchok Goldwasser (jego brat Szlojme, który później zginął, pobiegł go przykryć, bo także Icchok leżał już nagi, też jego ubrania już z niego ściągnięto) i jeszcze inni. Tylko dzięki naszym ciągłym wachom i tajnym kryjówkom tymczasowo uniknęliśmy śmierci.
Dziesięć dni później razem z innymi Żydami z obozu zostałem wywieziony do Treblinki.
[str. 29]
III
Nad polami i lasami
W niespokojnych dniach pod koniec sierpnia 1942 roku, wielu Żydów z miast położonych w pobliżu Treblinki uciekło i chowało się na polach i w lasach czując, że zagłada zbliża się wielkimi krokami.
Ja również byłem jednym z nich. Włóczyłem się po polach i lasach i szukałem rodziny. Żona z czteromiesięcznym dzieckiem uciekła inną drogą. Zostaliśmy rozdzieleni. Myśl, że jest sama i bezbronna z małym niemowlęciem dręczyła mnie i smuciła. Nie mogłem się uspokoić, nie mogłem żyć z myślą, że mam szukać ratunku tylko dla siebie. Razem jest dużo łatwiej znieść cierpienie. Ale jak ją odnaleźć w czasach, gdy Żyd z ukrycia mógł wyjść tylko po zmroku? Jak poruszać się za dnia, gdy tylu wrogów czyha na moje życie?
Pewnego dnia załamany włóczyłem się po polach. Z daleka dostrzegłem polską rodzinę kopiącą w polu kartofle. Podszedłem i zaproponowałem pomoc w zamian za kawałek chleba albo nocleg. Stary, około pięćdziesięcioletni chłop o nazwisku Pajka z niesprawną jedną ręką, trzymał w sprawnej dłoni wielki, ciężki kosz z kartoflami. Stał właśnie przy wypełnionym do połowy worku, do którego trafiały ziemniaki. Rozpoznał we mnie Żyda, uciekiniera i zapytał, z którego miasteczka pochodzę. Odpowiedziałem, że jestem z Sokołowa.
[str. 30]
Razem z nim pracowało jego dwóch synów, Marian i Stach. Starszy Marian był przystojnym, młodym mężczyzną o jasnych blond włosach, trochę rozczochranych po pracy, i parze łagodnych niebieskich oczu, zupełnie innych niż te, które spotyka się u młodzieńców w jego wieku, którzy czyhają na polach na Żydów. Młodszy Stach był gruby i miał okrągłą twarz, a na policzkach i na szyi blizny po przebytej chorobie. Obaj bracia, patrząc spod oka, odłożyli motyki, zaczęli skręcać papierosy z lokalnego zielonego tytoniu i podeszli posłuchać, czego chcę od ich ojca. Przysłuchiwali się, jak ojciec wypytywał mnie o znajomych żydowskich sklepikarzy, krawca, który uszył mu jeszcze te oto spodnie, które nosi przy pracy i szewca, który mieszkał na Małym Rynku a który zrobił mu świąteczne buty, które nosi w każdą niedzielę do kościoła.
Stara chłopka, żona Pajki też przerwała pracę i na kolanach, podpierając się motyką, słuchała, jak opowiadałem, dlaczego uciekłem z miasteczka. Chłopi potwierdzili tylko, że po polach błąka się wielu Żydów, ale za dnia widać ich rzadko. Zazwyczaj przychodzą nocą i proszą o jedzenie. Chłop dziwił się, że żaden z jego znajomych nie przyszedł do niego po pomoc, bo chętnie by im jej udzielił. Ulżyło mi trochę na sercu, bo zrozumiałem, że trafiłem na dobrych ludzi.
Chłop wskazał na kaleką rękę i powiedział: „To też zawdzięczam tym psubratom (Niemcom)”. Opowiedział, jak pewnego razu złapali go w mieście z zaprzęgniętym wozem i wywieźli z innymi ludźmi na front do Rosji, gdzieś między Mińsk a Smoleńsk, gdzie ranił go odłamek granatu. Uciekł stamtąd zostawiając wóz i konia. Teraz biedna rodzina musi pożyczać konia od
[str. 31]
znajomych chłopów, płacąc im za każdym razem dniówkę.
Z dzbanka, który stał za kupą wykopanych kartofli nalano mi szklankę mleka i dano kawałek chleba, abym mógł ukoić mój największy głód. Chłop zaproponował, abym poszedł z jednym z jego synów do pobliskiej kolonii, a ten pokaże mi, gdzie mogę się ukryć.
Pozwoliłem się prowadzić młodemu chłopu poruszony pomocą, jaką oferują mi dobrzy ludzie z polskiej rodziny. Wśród pól, na których ścięto już zboże i które zaraz znów zostaną zaorane, zielonych łąk, z których siano zostanie zebrane po raz drugi latem, nie daleko od rzeczki, z której bydło pasące się na polu pije wodę, stała biedna polska chata i stodoła wypełniona snopami siana. Także strych chaty wypełniony był świeżo ściętym sianem. Na podłodze w stodole Stach urządził mi siedlisko, gdzie miałem się ukrywać.
Przez dziury w ścianach widziałem okoliczny las, który rzucał przyjemny cień ochraniając od gorącego letniego słońca. Na skraju lasu rosły wysokie brzozy.
W stodole pachnie świeżo skoszonym sianem. Poczułem się tak dobrze, tak błogo za sprawą ludzkiej dobroci. Pozwolono wypocząć moim zmęczonym kościom. Mimo, że jestem ledwo żywy, myśli nie dają mi zasnąć. Boję się psa, który ciągle szczeka. A może idą łapacze polujący na Żydów i dlatego zwierzę tak ujada? Pasące się bydło rozbiegło się po łące, a mi zdawało się, że krowy biegną szukać ukrywających się Żydów. Wyglądam przez dziury w ścianie i oblatuje mnie strach. A może ludzie z sąsiedniej kolonii mnie widzą? Nikt mnie nie widzi i nikt mnie nie szuka w kryjówce urządzonej wśród snopków siana.
[str. 32]
Wiem o tym, ale i tak nie mogę spokojnie leżeć. Dręczy mnie jeszcze jedna myśl. Muszę znaleźć moją błąkającą się żonę i dziecko. Oni czekają na moją pomoc. W tym gnieździe, między snopami siana, moglibyśmy ukrywać się razem.
Cały czas mój wzrok kierował się w stronę chaty. Na strychu, na przewieszonych tam sznurach wisiała cała bieda polskiej rodziny. Nagle wpadłem na pomysł, aby się przebrać. Zmienić ubranie, zmienić mój żydowski wygląd i znów ruszyć w drogę. Błądzić tak długo, aż znajdę żonę. Rozmyślając, poczułem wielkie zmęczenie i zapadłem w głęboki, mocny sen. Śniłem o moim nowym odzieniu, w którym wyglądałem jak prawdziwy chrześcijanin. Miałem szerokie, grube chłopskie spodnie, koszulę z kołnierzem, który był bardziej żółty niż biały, wyblakniętą chłopską marynarkę, granatową czapkę. Szedłem boso ze wsi do wsi, z kolonii do kolonii, po polach i lasach, i szukam żony i dziecka. Nagle zauważyłem grupę Żydów, których źli chłopi i niemieccy żołnierze gnali do Treblinki. Wśród nich zobaczyłem moją żonę i dziecko.
Podbiegłem w stronę grupy i chciałem uwolnić żonę i córkę, ale mnie odgonili, a na odchodne zbili, bo jako chrześcijanin chciałem pomóc Żydom. Walczyłem z tymi, którzy nie chcieli mnie przepuścić i pod gradem ciosów i uderzeń koniec końców dotarłem do Żydów. Obudziłem się zlany potem. Wokół mnie panowały ciemności. Byłem roztrzęsiony i nie wiedziałem, gdzie jestem. Trudno mi było zorientować się, czy to już jawa czy może jeszcze śnię. Gdy całkiem niedawno zamknąłem oczy,
Nazistowscy żołnierze znęcają się nad Żydem
Reb Szachne Rubinsztein, reb Hersz-Mendel Safirsztejn i nieznany pułtuski Żyd
[str.33]
był jeszcze dzień. Głowa mi pękała, przeszywał mnie ziąb, ciężko mi na sercu. Stałem się czujny słysząc głosy polskiej rodziny krzątającej się na dole w chacie. Nie wiedziałem, jak długo już tu byli, kiedy wrócili z pola.
Nagle usłyszałem, jak ktoś wchodzi po drabinie. Był to Stach, który przyszedł obudzić mnie na kolację. Przed chatą na straży stał stary Pajka i pilnował, czy aby nikt nie szedł do nich z sąsiedniej kolonii. Nikt nie powinien dowiedzieć się, że ukrywa się tu Żyda. Stał tak długo, jak długo ja z rodziną jadłem kolację.
Na środku pogrążonej w ciemności chaty oświetlonej jedynie płomieniem lampy naftowej, która wisiała nad piecem, stał niski, okrągły stół. Tak mały jak misa pełna kartofli zalanych mlekiem, która na nim stała i z której wszyscy jedliśmy. Ich jedyna córka o dość wątłym, chorobliwym wyglądzie, miała na szyi zawiązaną chustę. Zakrywała nią blizny po przebytym szkorbucie. Dziewczyna klęczała w kącie naprzeciw świętego obrazu, ręce złożyła płasko przy piersi i pogrążona była w wieczornej modlitwie.
Stara chłopka opowiadała, że w świętych księgach napisane jest, że przyjdzie wojna, w której zginie tyle ludzi, że po jej zakończeniu ocalały będzie szukał innego człowieka daleko, bardzo daleko.
– Hitler – mówi – zabija dziś Żydów, jutro będzie zabijał Polaków.
Cała wojna, zagłada ludzkości rozegra się, zdaniem chłopki, w Polsce. Gdy skończyliśmy jeść i szykowaliśmy się do wyjścia na zewnątrz, dziewczyna cały czas modliła się gorliwie.
Przed chatą staliśmy i rozmawialiśmy. Poprosiłem, aby pozwolili mi się przebrać i założyć ich ubrania, aż znajdę moją żonę i dziecko.
Dobrzy ludzie
[str. 34]
zgodzili się i pozwolili mi wrócić tu z żoną i zostać u nich tak długo aż sytuacja w miasteczku się uspokoi. O poranku przebrałem się i założyłem dokładnie takie ubranie jakie widziałem we śnie. Boso, z butami zawiązanymi na kiju, który niosłem na ramieniu, z kieszeniami pełnymi chleba opuściłem chatę i znów ruszyłem w drogę.
Zimny ranek szybko dał mi w kość i moje stopy były całkowicie przemoczone od porannej rosy, która leżała jeszcze na zielonych polach. Wraz ze wschodzącym słońcem chłopi z okolicznych kolonii ruszyli w drogę na pola, pastuch gonił bydło na pobliskie pastwisko. Krowy witały poranek głośnym muczeniem, które rozbrzmiewało echem w całej okolicy.
Poszedłem w kierunku wsi ścieżką przecinającą zielone pola. Szedłem nie wiedząc jaki jest mój cel. Chciałem tylko znaleźć żonę. Wierzyłem, miałem nadzieję, że los będzie dla mnie łaskawy. Wierzyłem, że chłopskie ubranie ochroni mnie przed tymi, co polują na Żydów.
Wszedłem do wsi. Gdzieniegdzie przy chatach stały chłopki. Pozdrowiłem je tradycyjnym „niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. „Na wieki wieków, amen” – odpowiedziały. Idąc dalej wyczuwałem wzmożony ruch, niepokój wśród mieszkańców. Nie wiedziałem jednak, nie mogłem się zorientować, co się dzieje. Zaraz jednak zauważyłem dwa wojskowe samochody pełne niemieckich żandarmów, które niespodziewanie zajechały do wsi. Obleciał mnie strach, ale wiedziałem, że muszę być pewien siebie i grać rolę chłopa. Skierowałem się w kierunku domu, z którego wyszła właśnie chłopka. „Niech będzie
[str. 35]
pochwalony Jezus Chrystus”. „Na wieki wieków, amen” – odpowiedziała a ja zaraz zapytałem, czy żandarmi łapią Polaków na roboty w Niemczech. Nie wiedziała, co odpowiedzieć, więc pytam dalej. Tym razem chciałem wiedzieć, czy mogę wejść do jej domu i przeczekać, aż psubraty wyjadą? Powiedziałem, że idę do sąsiedniej wioski do znajomego, od którego chcę kupić krowę. A tu te psubraty mogą mnie złapać i wywieźć na roboty. Chłopka w końcu się zgodziła. Na progu położyłem moje przewiązane na kiju buty.
Chłopka w chałupie była sama z małym dzieckiem, które raczkowało po całej izbie. Opowiadała, że dziś na drogach jest wyjątkowo niebezpiecznie. Niemcy jeździli po okolicy i szukali Żydów, którzy uciekli z miasteczka. Rozmawialiśmy o ciężkich czasach i o tym, że chłopi muszą dostarczać kontyngenty zboża, o łapaniu do Niemiec na roboty i o drożyźnie w mieście.
Nagle do chałupy weszła roztrzęsiona sąsiadka i powiedziała, że żandarmi aresztowali kilku chłopów za zwłokę w dostarczeniu zboża. Byli teraz u sołtysa, gdzie trzymano kilku rannych Żydów, którzy wyskoczyli z pociągów śmierci jadących do Treblinki. Żydów rozstrzelano.
Udałem zmartwionego i powiedziałem, że ja również za kilka dni mam dostarczyć zboże, ale ono jeszcze nie dojrzało. Chłopki narzekały na ciężkie czasy, na nadchodzącą zimę.
Wstałem z małej ławeczki, na której siedziałem i ukrywając niepokój, wyjrzałem przez okno. Nie widziałem już żołnierzy. Podziękowałem chłopce,
[str. 36]
wyszedłem ze wsi i zniknąłem na polu. Usiadłem pod rozłożystym drzewem, które samotnie stało na polu. Zamyśliłem się jedząc okruszki chleba z mojej kieszeni. Myślałem o Żydach, których właśnie rozstrzelano we wsi.
Daleko na łąkach pasły się krowy, chłopi ścinali trawę i zgrabiali ją na kupki. Siedząc tak zamyślony pod drzewem, którego gałęzie pełne gruszek rzucały przyjemny cień, zauważyłem w oddali dwóch chłopców z torbami w rękach idących w moim kierunku. Wstałem z miejsca, zarzuciłem kij z butami na ramię i wyszedłem im naprzeciw.
Nagle chłopcy zaczęli biec. Goniły ich rozwścieczone łobuzy z psami. Uciekający i ich oprawcy zbliżali się w moim kierunku. Chłopcy rozpłakali się. W tym momencie rzucił się na nich pies, gryzł i wyrywał im z rąk torby, którymi chcieli odgonić rozwścieczone zwierzęta. Zbóje tylko śmiali się i krzyczeli: „Gryź Żyda!” Trząsłem się cały ze zdenerwowania i znów wszedłem w rolę chłopa. Kijem odgoniłem psa a łobuzów spytałem, kto kazał im napaść na biednych chłopców, którzy szli polem i nie wadzili nikomu. Ci patrzyli na mnie ze zdziwieniem i powiedzieli: „To przecież są Żydzi”. „Uciekajcie!” – powiedziałem – „Wystarczy, że Niemcy prześladują Żydów, zabijają ich i dręczą. Niemcy zabijają też nas, Polaków!” Łobuzy uciekli i śmiali się ze mnie nie rozumiejąc, dlaczego bronię tych żydowskich chłopców. Pies stał jeszcze chwilę i wściekły na nas szczeka.
Chłopcy patrzyli na mnie wybałuszonymi oczami i w końcu spod lakierowanego daszka mojej chłopskiej czapki rozpoznali we mnie znajomą twarz. Staliśmy wszyscy wystraszeni na polu,
[str. 37]
nie wiedząc, co robić: zebrać rozrzucony chleb czy uciekać.
Tych 14-16-letnich chłopców rozpoznałem od razu. Byli to synowie mojego biednego sąsiada z sokołowskiego getta. Ich ojca nazywali „Hunderter” [jid. sto, setka]. Nikt nie wołał na niego jego prawdziwym nazwiskiem. Przezwisko to pozostało mu jeszcze ze starych dobrych czasów, gdy był bogaty i miał dużo pieniędzy. Gdy wzywano go w synagodze do czytania Tory, mówił: „co może być lepszego niż setka”. Mój biedny sąsiad, niski z krótką bródką, prawie czarny na twarzy, zawsze nosił podarte ubrania, wiecznie zabrudzone wnętrznościami krów, którymi handlował i których mięso sprzedawał polskim masarzom. W ich domu panowała wielka bieda. Mieli dziewięcioro dzieci i przez cały czas przymierali głodem. Dzieci wykradały się więc z getta przechodząc przez dziurę pod płotem tuż pod moim oknem i przynosiły z polskiej strony kartofle, kieszenie pełne okruchów chleba. Ich matka została zastrzelona przez Niemców za posiadanie mięsa z nielegalnie zabitej krowy, którą znaleziono w ich domu. Wzięła całą winę na siebie ratując tym sposobem życie męża i dzieci. Uchroniła też przed pewną śmiercią szojcheta [*specjalistę od uboju religijnego] i rzeźnika, do których mięso należało.
Ci dwaj biedni żydowscy chłopcy w tych samych torbach, z którymi wracali do getta przeciskając się pod płotem, przenosili teraz dla ukrywającej się w lesie rodziny wyżebrany chleb. Gdy mnie rozpoznali z zadowoleniem i dumą opowiedzieli, jak zdobywają jedzenie i gdzie w lesie się ukrywają. Zanim zdołałem zapytać o moją żonę i córkę, opowiedzieli, jak widzieli je uciekające z miasteczka wraz z grupą innych ludzi. Widzieli ją też błąkającą się wzdłuż linii kolejowej. Razem poszliśmy polem prowadzącym
[str. 38]
do lasu, w którym się ukrywali. Chłopcy poradzili, abym poszedł z nimi do kryjówki, w której ukrywa się wielu Żydów czekając na noc, kiedy to wychodzą w poszukiwaniu jedzenia. Może od nich dowiem się czegoś o mojej rodzinie.
Było już późne popołudnie, gdy chłopcy zniknęli w rosochatym lesie. Ja schowałem się w gęstych krzakach. Czekałem na noc. W lesie panowała całkowita cisza. Od czasu do czasu rozśpiewał się jakiś ptak, a jego trele odbijały się echem w całej okolicy. Gdzieś słychać było odgłosy ścinanego drzewa, które złamało się i z takim hukiem upadło na ziemię, że wydawało się, że łamią się dziesiątki drzew we wszystkich zakątkach lasu.
Leżałem tak aż zapadł zmrok, który spowił cały las czyniąc go jeszcze bardziej groźnym i strasznym. Zanim człowiek zrobi krok w tej ciemności, trzeba rękoma zbadać, czy nie wchodzi się na drzewo. Zatrzymałem się i nadstawiłem uszu. Nasłuchiwałem, czy usłyszę któregoś z Żydów wychodzących z kryjówki.
Nagle z głębi lasu dobiegł gwizd i zaraz z różnych zakątków lasu dopowiedziały mu kolejne pogwizdywania. W końcu zrobiło się cicho i usłyszałem kroki leśnych ludzi zbliżających się do skraju lasu. Sądziłem, że są to Żydzi i chciałem jak najszybciej się do nich zbliżyć, ale w tym momencie usłyszałem, że mówią po rosyjsku i znów schowałem się do mojej kryjówki.
Gdy zniknęli w ciemności i wokół znów panowała cisza, usłyszałem szczekanie psa dochodzące z okolicznych kolonii. Oznaczało to, że rosyjscy jeńcy poszli do chłopów po jedzenie. Ja nadal leżałem bardzo wystraszony.
[str. 39]
Bałem się nocy i obawiałem się lasu. Leżałem nie wiedząc, co mam zrobić. Nagle usłyszałem, jak ktoś wdrapuje się na drzewo i daje krótkimi gwizdami sygnały. Doszedł do tego hałas łamiących się gałęzi wskazujący, że ktoś wdrapywał się na drzewo gdzieś niedaleko mnie.
Boże mój, kto to może być? Tak skakać z drzew? Małpy? Duchy? Dzicy ludzie? Nie! To Żydzi! Słyszę żydowski język! Szybko wstałem i zbliżyłem się do nich. Pod moimi stopami łamały się suche gałęzie. Ludziom w lesie wydało się to podejrzane, więc zapytali po polsku: „Kto to?” Odpowiedziałem po żydowsku, aby się nie bali. Gdy podszedłem okazało się, że ich znam. Dwóch z nich uciekło z mojego obozu. Byli to warszawiacy, ojciec i syn Baum. Wśród nich był także handlarz zboża o imieniu Chaim, który pochodził ze wsi w pobliżu Sokołowa. Dobrze znał moją żonę i potwierdził, że przebywa w tej okolicy, o której mówili mi chłopcy.
– Od kilku godzin siedzą tam na drzewach – opowiadał – nie mając gdzie się ukryć. Dzisiejszy dzień był w tamtej okolicy bardzo okrutny. Żandarmeria i polska policja cały czas szukały ukrywających się Żydów. Teraz powoli schodzą wyprostować skostniałe kości, które bolą po całym dniu siedzenia na drzewie.
Ludzie wyszli na pole grupami, część z nich miała przy sobie noże, aby móc się bronić przed chuliganami napadającymi na Żydów. Słychać było krzyki i ludzie momentalnie rozbiegli się we wszystkie kierunki.
Ruszyłem w okolicę, w której miała przebywać moja żona i córka. Na polu było niespokojnie. Ale nocy obawiają się tylko
[str. 40]
ci, którzy zagonili nas do lasów i nie pojawiają się tu teraz. Tylko ci, którzy spokojnie mogą poruszać się za dnia boją się ludzi lasu, którzy są uzbrojeni i robią wszystko, aby uratować swoje życie. W ciemności kij oparty o ramię wygląda jak karabin. Noc należy do nas.
Słychać gwizdy. W ten sposób porozumiewają się rosyjscy jeńcy i dają sobie znaki. Z okolicznych kolonii słychać odgłosy otwieranych drzwi chłopskich chałup. Szczekanie psów miesza się z głosami śpiewającymi rosyjskie piosenki. To śpiewają jeńcy pijani od polskiej gorzałki.
Doszedłem do małego lasku i postanowiłem przenocować. Rano obudziły mnie krowy, które pasły się wokół mnie.
Gdy znów ruszyłem w drogę, poszedłem w kierunku kolonii położonych wzdłuż linii kolejowej. W końcu dotarłem do piaszczystej, pagórkowatej okolicy. W pobliżu drogi na małym wzniesieniu stała niewielka chłopska chata. Trochę dalej, u podnóża pagórka, stodoła ze zbożem. Zauważyłem wchodzącą do stodoły dziewuchę niosącą jedzenie. Zrozumiałem, że pewnie ukrywa się tam jakiś zbiegły Żyd. Może moja żona? Okrążyłem gospodarstwo. Wydawało mi się, że słyszę płacz dziecka. Usiadłem na skraju lasu naprzeciw stodoły, a do moich uszu dotarł stłumiony, ale wyraźny płacz dziecka. Nagle pojawiła się w mojej głowie myśl, że jest to moje dziecko. Gdy dziewczyna wyszła z szopy, wkradłem się do środka i przez chwilę stałem nie wiedząc, co zrobić. Na środku stała drabina, którą można było wejść na strych. Wszedłem i rozejrzałem się. Nie zobaczyłem jednak nikogo. Po żydowsku zawołałem imię mojej żony, a ona wyszła z ukrycia. Stała przede mną bardzo wystraszona. Gdy zobaczyła mnie w chłopskim ubraniu, rozpłakała się ze zdziwienia. Gdy się uspokoiła,
[str. 41]
opowiedziała o swojej włóczędze po okolicy. Ludzie litowali się nad nią tylko przez wzgląd na niemowlę i gdzieniegdzie pozwalano jej przenocować. Gdy dziecko zaczynało płakać, wyrzucano je na pola. Teraz – opowiadała dalej – spotkała dobroduszną chłopkę, która sama ma małe dziecko. Siedzi u niej już kilka dni. Jednak sąsiedzi dowiedzieli się o ukrywających się Żydach i kazali ją przegonić.
– Dobrze, że mnie znalazłeś – powiedziała. – Razem łatwiej znieść te okropne cierpienia.
Dziecko zasnęło na kolanach. Siedziałem obok niego i odganiałem muchy, które co raz to przysiadały na przepoconej od upału panującego na strychu córce. Opowiedziałem, jak ją znalazłem, jak przebrałem się w chłopskie ubrania i pocieszyłem, że w naszym miasteczku jest stosunkowo spokojnie. Ludzie wracali do domów. Żona położyła mi głowę na ramieniu i otarła z oczu łzy. Były to łzy otuchy i nieskończonego żydowskiego cierpienia.
Linią kolejową do Treblinki co raz to przejeżdżały pociągi. Słychać je było wyraźnie aż tutaj. Żona podniosła głowę i powiedziała, że to już trzeci transport Żydów jadący do Treblinki. Wyjrzałem przez dziurę i policzyłem wagony: 20, 40, 60, 70 wagonów ciągniętych przed dwie lokomotywy. Na schodkach wagonów siedzieli mordercy uzbrojeni w karabiny, gotowi w każdej chwili wystrzelić. Ich wzrok skierowany był w kierunku stodoły. Pociąg zniknął a ja jeszcze długo patrzyłem w kierunku, w którym pojechały wagony pełne Żydów. Jeszcze długo w moich uszach rozbrzmiewał odgłos kół uderzających o szyny. Przed oczami mam twarze ludzi stojących przy oknach wagonów. Widzę jakby było to dziś, ludzi próbujących uciec z wagonów, zrywających z siebie ubrania i prowadzonych na rzeź. Przed oczami mam Treblinkę…
Spojrzałem na żonę i dziecko. Córka
[str. 42]
płakała a matka zatykała nerwowo jej usta swoją piersią. Nikt nie mógł usłyszeć płaczu. Siedziałem bezsilny i myślałem cały czas o Treblince. Ze smutkiem spoglądałem na żonę i prawie omdlałe dziecko.
Nagle usłyszałem kroki i zobaczyłem dwóch chłopów zmierzających w naszym kierunku. Drzwi stodoły otworzyły się i chłopi weszli po drabinie na strych. Leżeliśmy bez ruchu w kryjówce, a nasze serca waliły ze strachu.
– Przecież tu nikogo nie ma – powiedział jeden do drugiego.
Na nasze nieszczęście w tej chwili zaczęło płakać dziecko. Znaleźli nas. Chłopi zaczęli krzyczeć:
– Uciekajcie stąd, Żydy!
Zrozpaczeni zabraliśmy dziecko i poszliśmy w kierunku pól. Chcieliśmy dostać się do chałupy chłopa Pajki. Chłopi patrzyli za nami, w którym kierunku idziemy. Aby nie za bardzo rzucać się w oczy, postanowiłem iść przodem przebrany w moje chłopskie przebranie. Żona i dziecko miały iść za mną. Doszliśmy tak do domu Pajki. Kazałem żonie czekać i poszedłem sprawdzić, czy nie ma przypadkiem sąsiadów z okolicznych kolonii. Wyszła do mnie stara chłopka i powiedziała, że jej męża wezwano do burmistrza i aresztowano. Nic o nim nie wiadomo. Wszyscy byli smutni, w bardzo kiepskim nastroju i przygotowywali się na wizytę policji. Ciężko zrobiło mi się na sercu. Przebrałem się szybko w moje stare ubranie i ruszyłem z żoną w dalszą drogę. Nie wiedziałem, dokąd pójść. Wycieńczeni i załamani błądziliśmy po polach, aż w końcu zdecydowaliśmy się wrócić do miasta.
Po drodze za miastem spotkaliśmy chłopa, który jechał do Sokołowa. Zatrzymał się i zapytał, dokąd zmierzamy.
– Z powrotem do miasta – odpowiedzieliśmy.
[str. 43]
Poskarżyliśmy się na nasz los, na odyseję, która trwa już tak długo i jej końca nie widać.
Chłop nam przetrwał i powiedział, że w mieście jest bardzo niebezpiecznie.
– Niemcy mordują Żydów – mówił z poważną miną. – Wsiadajcie na wóz, zawiozę was do mnie na wieś. Ukryję i przeczekacie, aż w mieście się uspokoi.
Słowa chłopa wystraszyły nas a jego współczucie zaskoczyło. Patrzymy po sobie – czy jest on naszym aniołem stróżem? Czy jest z nami szczery? Nie ma złych zamiarów? Zapytałem, gdzie mieszka i jak się nazywa? Powiedział, że 12 kilometrów za Sokołowem, we wsi przy drodze do Kosowa. Nazywa się Buczyński i zapewnił, że ma dla nas dobrą kryjówkę. Nikt się nie dowie, że się ukrywamy.
Gnani niepokojem i strachem, pragnieniem znalezienia jakiejkolwiek pomocy i ratunku w naszej rozpaczliwiej sytuacji daliśmy się namówić, a Buczyński zawiózł nas za miasto. Zauważył, że jego dziwny wygląd nas zaniepokoił – czerwona twarz, ziejące nienawiścią oczy, ciemne wąsy. Wiózł nas w kierunku drzew, które obrastały niewielki staw. Kazał nam czekać pod drzewem aż się ściemni. Wówczas po nas przyjdzie i zabierze do kryjówki, którą dla nas przygotował. Patrzyliśmy jeszcze jak zniknął za drzewami ten potężny chłop, który miał być naszym ratunkiem.
Powoli zaczęło się ściemniać. Z sąsiedniej wioski dochodziły odgłosy i krzyki. Coś się we wsi działo. To chłopki trzepały i zmiękczały len, z którego zimą robi się
[str. 44]
płótno. Gdzieniegdzie w kierunku wsi podążał opóźniony wóz dopiero co zjeżdżający z pola. Siedzieliśmy wśród drzew i czekaliśmy, aż chłop po nas wróci. Zapadła noc. Minęło już dużo czasu, ale nikogo jak nie było, tak nie ma. Ogarniał nas niepokój. Powoli docierało do nas, że Buczyński nas oszukał.
Nagle usłyszeliśmy ciche ludzkie głosy, które zbierały się wokół nas. Szybko zorientowałem się w sytuacji i wyczułem czyhające niebezpieczeństwo. Zrozumiałem, że musimy stąd uciekać. Złapałem dziecko i szybko opuściliśmy schronienie. Po chwili zdaliśmy sobie sprawę, że zbóje nas okrążyli. Zaczęliśmy więc uciekać w kierunku wsi. Poczułem jak ktoś nas dogania, łapie za szyję i przydusza. Dziecko wypadło mi z rąk. Ze wszystkich sił próbowałem się uwolnić, ale w tym samym momencie ktoś uderzył mnie jakimś tępym przedmiotem w głowę. Nieprzytomny upadłem na ziemię.
***
Gdy doszedłem do siebie żona klęczała nade mną i płacząc, cuciła. Dziecko leżało na trawie wijąc się z płaczu. Wszystko ze mnie zdjęli. Zostałem w samych spodniach, kieszenie były wywrócone i pocięte. Zabrali też rzeczy mojej żony. Zostało nam tylko półnagie dziecko dławiące się od płaczu.
Na nasze wołania zbiegli się ze wsi inni chłopi. Powiedzieli tylko, że zapewne zrobili to Rosjanie. Jedna z chłopek dała nam fartuch, którym obwinęliśmy niemowlę. Powiedzieliśmy, że przywiózł nas tu Buczyński, a chłopi odprowadzili nas do jego chaty. Drzwi
[str. 45]
były zamknięte i nikt nie chciał nas wpuścić do środka. Nikt też nie chciał nas przenocować. Załamani i śmiertelnie wystraszeni baliśmy się wrócić na pole. Zaczęliśmy walić w drzwi domu Buczyńskiego. Z sąsiedniej chałupy wyjrzał sąsiad, chłop z poznańskiego. Opowiedzieliśmy mu naszą historię, ale tylko wzruszył ramionami. „Zapukajcie do tylnych drzwi – powiedział. Tam mieszka Buczyński”. Tamtych drzwi jednak także nikt nie chciał otworzyć. Waliliśmy tak długo, aż otworzyła nam wystraszona chłopka. Zapytaliśmy o jej męża i dlaczego nas oszukał. Ta przeżegnała się i załamała tylko ręce. Mąż znów przynosi jej wstyd! A teraz jeszcze Żydzi! Płacze i krzyczy, że jest chora. Padała na ziemię. Córka nie wiedziała, co robić: ratować matkę czy nas przepędzić. Zrobiło mi się ciemno przed oczami, wszystko stało się ciemnością. Moja żona kołysała płaczące dziecko i prosiła, aby pozwoliła nam przenocować, bo to jej mąż nas oszukał i ponosi winę za całą sytuację. „Idźcie!” – krzyczy córka. Matka bała się Żydów i wypychała nas za drzwi. My jednak trzymaliśmy się framugi i nie daliśmy się przepędzić. Córka zaczęła płakać, a chłopka ciężko sapała leżąc na łóżku.
Schowaliśmy się do kąta. Nagle otworzyły się drzwi i wszedł Buczyński. Był pijany. Po białej koszuli poznaliśmy, że był on jednym z tych, którzy napadli na nas w lesie.
Buczyński z zacięciem kłócił się z żoną. Przeklinała go, że sprowadził do wsi Żydów. Dopiero co wróciła ze szpitala, a tu takie nieszczęście. Pijany mąż nie pozostawał jej dłużny i wyklinał ją, Żydów i cały boży świat. Po chwili zmęczony padł na łóżko.
[str. 46]
Cały czas siedzieliśmy skuleni w kącie.
Po pół godzinie chłop zwlókł się z łóżka i mrucząc pod nosem przekleństwa zaczął nas szukać w panującej w izbie ciemności. Rzucił się oszalały na moją żonę i zdarł z niej ubranie. Broniliśmy się i krzyczeliśmy wniebogłosy. Żona szybko ściągnęła z palca złotą obrączkę i oddała pijanemu chłopu. Dziecko płakało jakby chciało swoim krzykiem odwieść matkę od tego czynu. Buczyński wziął obrączkę i chwiejnym krokiem wrócił do łóżka wyklinając cały boży świat. Uwolniliśmy się z jego bestialskich łap.
Gdy zaczęło świtać, domownicy jeszcze spali. My, jak złowieszcze cienie, wymknęliśmy się z chłopskiej chaty i przez pola ruszyliśmy z powrotem do miasta. Postanowiliśmy połączyć nas los z losem innych Żydów, którzy pozostali w Sokołowie.
***
Na początku września 1942 wielu Żydów z okolicznych lasów, zmęczonych, wycieńczonych bezcelowym włóczeniem się i ciągłym prześladowaniem przez Niemców i chłopów, zaczęło wracać do Sokołowa.
23 września miała miejsce kolejna likwidacja sokołowskiego getta i wywózka do Treblinki. Wśród wielu ofiar, których życie zamieniło się w garść popiołu, rozsypanego na ziemi Treblinki, była też moja żona i nasze dziecko.
[str. 47]
IV
Uciekam po raz trzeci
Na początku października 1942 roku znów byłem w obozie pracy w Sokołowie Podlaskim. Znajdował się on za miastem przy drodze prowadzącej na stację kolejową. Po obu stronach drogi na wielkim terenie stały ogrodzone drucianym płotem baraki. Strażnicy pilnowali, aby nikt nieupoważniony nie wszedł na plac służący oprawcom za wojskowy magazyn, na którym trzymano polowe łóżka, krzesła, stoły, naczynia, piecyki będące wyposażeniem okolicznych garnizonów.
W kącie tego ogrodzonego placu stał murowany dom zbudowany specjalnie dla żydowskich niewolników. Żyliśmy tam i pracowaliśmy z daleka od naszych rodzin. Byliśmy „stacjonującymi Żydami”. Nie tylko plac, ale i dom ogrodzony był wysokim na dwa metry kolczastym drutem. Po pracy, która kończyła się zawsze apelem, Żydzi znikali za drutami, skąd wypuszczani byli znów w godzinach porannych. Żyło tam ponad trzydziestu Żydów z Warszawy, Kalisza i Łodzi. Większość jednak pochodziła z Sokołowa. Komendant obozu, folksdojcz z Górnego Śląska, Saracki, był mężczyzną grubym, dobrze zbudowanym. Zawsze wyglądał na obżartego. Jego twarz
[str. 48]
przybierała zbójecki wygląd, gdy się denerwował. Czasem, gdy chciał się nam przypodobać, uśmiechał się, ale jego uśmiech był przymuszony, udawany. Był degeneratem i wyrzutkiem. Wiecznie pijany odpowiadał za nasz spokój i bezpieczeństwo. Został komendantem ze względu na bogate „żydowskie doświadczenie”. Opowiadał nam często o zagładzie siedleckich Żydów, w której brał udział. Jego brudne ręce splamione były żydowską krwią. Twierdził, że tylko wobec nas odczuwa „głębokie uczucia” i często zapewniał, że pracując tu ocalejemy i unikniemy Treblinki. W zamian kazał nam oddać wszystkie nasze rzeczy. Zapewniał, że kto miał złoto, brylanty, lepiej żeby mu je oddał. Nie były one, nie daj Boże, dla niego, troszczył się tylko, abyśmy ich nie zgubili. Od kilku umęczonych żydowskich dziewcząt, które pracowały w kuchni, żądał, aby spędzały u niego noc. Mówił, że chce je „chronić” przed możliwymi napadami. Lubił patrzeć jak oszalały ze strachu sokołowski młodzieniec Mojsze Rozenbaum szuka w ścianie dziur, pęknięć w piecu i wsuwa tam ręce lub nogi chcąc schronić się w kryjówce. Odwiedzał nas, gdy byliśmy samotni i smutni i cynicznie wygwizdywał romantyczne melodie. Czasami też upijał się bardziej niż zwykle i urządzał poza obozem dzikie orgie. Pod jego nieobecność przychodzili do obozu zbóje, bili nas i mordowali. Po takich napadach Saracki robił nam jeszcze wyrzuty i retorycznie pytał, dlaczego nie przyszliśmy prosić go o pomoc.
Z tysiąca Żydów żyjących do niedawna w Sokołowie pozostała nas garstka. Życie w obozie było ciężkie i gorzkie. Zarówno pod względem moralnym jak i fizycznym znosiliśmy najgorsze cierpienia. Cały czas
[str. 49]
żyliśmy spodziewając się w każdej chwili wysiedlenia. Każdy z nas był w ponurym, apatycznym nastroju, przepełniony smutkiem i samotnością po ciężkich przeżyciach podczas zagłady naszych najbliższych w getcie. Często topiliśmy nasz smutek w alkoholu. Z rozpaczy zapijaliśmy nasze uczucia, które tak ciężko nas doświadczyły.
Ciężko przychodziło nam przetrwać kolejne dni i noce i czekać na śmierć. Samotny, bez moich bliskich, którzy byli mi tak drodzy, i których tak bardzo kochałem, postanowiłem z dwoma towarzyszami uciec na pola. Ci obcy mężczyźni stali się mi bliscy jak rodzeni bracia. Byli to bracia Szuster z Sokołowa, dwaj nieustraszeni i dzielni mężczyźni. Opracowaliśmy plan ucieczki. Chcieliśmy przeprowadzić podziemny tunel do lasu. Nocą, gdy wszyscy obozowicze spali po ciężkim dniu pracy, przedostaliśmy się przez druty. Po raz kolejny uciekłem na pola.
W lesie spotkaliśmy jeszcze jednego Żyda w Warszawy, który wyskoczył z pociągu do Treblinki. Przyłączył się do nas. W ten sposób we czterech obiecaliśmy sobie dozgonne braterstwo w tych okrutnych czasach.
W lesie na drodze pomiędzy Sokołowem a Kosowem postanowiliśmy urządzić naszą kryjówkę. Zdobyliśmy narzędzia. Wybudowanie ukrycia zajęło nam całą noc intensywnej pracy. Gdy ta dobiegła końca, musieliśmy zatrzeć wszystkie ślady. Kupkę ziemi przysypaliśmy trawą i porośniętą roślinami ziemią. Wejście zaznaczyliśmy kawałkiem ziemi, na którym rosło małe drzewko. Księżyc przyświecał naszej pracy.
Rankiem leżeliśmy już w dziurze i ukrywaliśmy się przed słonecznymi promieniami. Męczyły mnie myśli. W małej
[str. 50]
podziemnej dziurze obleciał mnie strach. Przed oczami miałem dziki las z jego nieprzeniknioną naturą. Każde drzewo wyglądało jak morderca; każda gałąź jak ręka z wyciągniętym karabinem. Drzewa to szubienice, na których wisieli moi najbliżsi. Wokół mnie panowała męcząca, grobowa cisza, cisza zamordowanego getta, cisza, która zabija swoją głuszą.
Było nas czterech. Tuliliśmy się do siebie, brataliśmy. Jeden chciał drugiego ogrzać, ocieplić swoim uczuciem. Kim był czwarty? Obcym? Dobrze się mu nawet nie przyjrzałem, nie porozmawiałem. Wyskoczył z pociągu tuż przed bramą do piekła. Także on został sam. Pomógł nam kopać dziurę, a teraz byliśmy wszyscy zjednoczeni w bólu, dzieliliśmy ten sam los.
Co robiliśmy w lesie? Uciekliśmy, aby przeżyć, a okazało się, że śmierć podążała za nami wielkimi krokami. Leżeliśmy jak pisklęta niemogące wydostać się z gniazda. Drzemałem, a moje oczy otwierały się i zamykały, jakbym w tej przejmującej ciemności nie chciał patrzeć na te wszystkie okrutne obrazy, które mnie prześladowały i dręczyły. Ogarnęło mnie wielkie zmęczenie i zapadłem w głęboki sen. Jak długo spaliśmy, nie wiem. Obudził nas przejmujący chłód. Trzęśliśmy się, nasze zęby dygotały z zimna. Nie mogliśmy się ruszyć z miejsca, nie mieliśmy gdzie wyciągnąć nóg.
– Prawdopodobnie śpimy już bardzo długo – powiedział jeden z moich towarzyszy – bo chce się już jeść.
Podniosłem się, byłem zdezorientowany i pijany ze zmęczenia. Bolały mnie nogi i ręce. Nasłuchiwałem, czy nie dochodzą do nas żadne podejrzane odgłosy i odsunąłem właz zrobiony z kawałka ziemi. Jasne światło świeciło prosto w moje zamroczone oczy. Obawialiśmy się
[str. 51]
słońca i jego blasku. W ciemności czuliśmy się pewniejsi, ciemność była naszym ratunkiem. Postanowiliśmy poczekać na zmierzch. Wówczas dwóch miało pójść szukać jedzenia, trzeci zebrać trochę siana, czwarty stać na czatach i dawać nam znaki, abyśmy wszyscy mogli wrócić do kryjówki.
Tak minęło kilka dni i nocy. Nie zawsze udawało nam się zatrzeć za sobą wszystkie ślady. Czuliśmy, że nas szukają, że już nam depczą po piętach. Postanowiliśmy dowiedzieć się, kto na nas czyha. Dwóch z nas miało wspiąć się na wysokie drzewa i obserwować okolicę. Ja i jeden z braci Szuster weszliśmy na drzewo.
Po dwóch dniach wiedzieliśmy już, że młodzi polscy chuligani z okolicznych kolonii szukają miejsca, w którym się ukrywamy. Jeden z kosą, drugi z hakiem, żądni żydowskiej krwi. Gdybyśmy pozostali na miejscu, oznaczałoby to pewną śmierć. Postanowiliśmy iść dalej.
Pewnego razu wpadliśmy w zasadzkę przygotowaną przez polską policję i niemiecką żandarmerię zastawioną na zbiegłych sowieckich jeńców wojennych i błąkających się Żydów. Ale szczęście mnie nie opuściło. Zdołałem uciec do okolicznego lasu. Jeden z braci Szuster został ranny. Drugi, który trzymał się z nim, także padł od kuli. Czwartego znalazłem kilka dni później w lesie zranionego przez polskich chuliganów. Kawałek mojej brudnej koszuli posłużył nam za bandaż. Podzieliłem się z nim moimi zapasami chleba i marchwi i rozdzieliliśmy się.
Nie mogłem już zostać dłużej sam w lesie. Wszędzie czyhały na mnie zdradzieckie spojrzenia. Nie
[str. 52]
chciałem jak pies umrzeć sam więc znów wróciłem do obozu. Wróciłem już po raz trzeci.
W obozie odetchnąłem zobaczywszy żywych Żydów. Ślepa wiara znów mnie oszukała. Tym razem jednak nie na długo. Wkrótce do obozu weszli uzbrojeni esesmani. Część ludzi zastrzelili przy próbie ucieczki, części udało się ukryć. Resztę wywieźli do Treblinki.
[str. 53]
V
Do Treblinki
Odbyło się to 10 października 1942 roku. Na stacji w Sokołowie stał długi pociąg pełen Żydów mających już za sobą szmat drogi. Zdaje się, że sokołowscy mordercy wiedzieli, że w komorach gazowych w Treblince nie ma miejsca. Zza obozowych drutów liczyliśmy przejeżdżające pociągi – był to już czwarty transport tego dnia. Pociąg ciągnięty przez dwie lokomotywy stał i czekał na rozkaz, aż droga będzie wolna i komory gazowe będą mogły przyjąć nowe ofiary, wśród których byłem i ja.
Na stacji zgoniono nas z ciężarówek. Otoczyli nas uzbrojeni mordercy. Inni sprawdzali w wagonach, gdzie można by wcisnąć jeszcze kilkoro Żydów. Mocno trzymałem za rękę mojego starego przyjaciela, 60-letniego letniego Żyda z Łodzi o nazwisku Bub. Nie chcieliśmy się rozłączyć. Nawet w chwili śmierci niedobrze być samotnym. Polski policjant zapytał mnie, czy wiem dokąd jadę? Odpowiedziałem, że tak. „Także tych, którzy mnie tam wysyłają, nie ominie ta droga”. Cios kolbą karabinu był odpowiedzią policjanta. Zaraz poprowadzono nas do wagonu, w którym mordercy znaleźli dla nas miejsce.
W wagonie, który śmierdział chlorem i trupami ja i mój przyjaciel trzymaliśmy się razem. Zostaliśmy wciśnięci pomiędzy niemieckojęzycznych Żydów, którzy jechali już drugi dzień do rzekomej pracy
[str. 54]
w Treblince. Pytali, jak jeszcze daleko? Jaka czeka na nich praca? Cały drżałem. Mam im powiedzieć prawdę, że jadą na śmierć? A może łatwiej umierać, jak się o tym nie wie? Dla człowieka, który czegoś takiego nie przeżył, niemożliwością jest wyobrażenie sobie jak okrutna jest świadomość, że czeka cię nieunikniona śmierć, zbliża się ona wielkimi krokami. Zazdrościłem tym, którzy bezwiednie jechali na śmierć wierząc, że zmierzają do pracy. Chciałem się odwrócić i spojrzeć do wnętrza ciemnego wagonu. Chciałem zobaczyć, jak wyglądają niemieccy Żydzi, którzy z niecierpliwością wypatrują już „obozu pracy”, aby móc odpocząć po męczącej podróży. Ale nie mogłem. Było za ciasno. Słychać było tylko ciche westchnienia umierających ludzi. Jeden złościł się na drugiego, jakby jego winą był ten okropny tłok, który łamał nogi i nie pozwalał oddychać. Byliśmy ściśnięci. Po każdym z nas lał się śmiertelny pot. Mężczyzna, sądząc po jego głosie, już starszy, wyklinał na głos cały boży świat. Jeden z młodzieńców próbował ostatnim wysiłkiem zrobić trochę miejsca dla swojego umierającego brata. Przez naszą obecność tłok w wagonie zrobił się jeszcze większy. Już wcześniej było on nie do zniesienia, teraz nie było nawet gdzie szpilki włożyć. Ludzie kasłali i krztusili się oparami chloru, smrodem ludzki ekskrementów, swądem rozkładających się ciał. Suszyło w gardle. Wody! Wody, aby zwilżyć zaschnięte usta!
Mój przyjaciel spytał, czy może oprzeć głowę na moim ramieniu. Czy starczy mi siły? Oparł się o mnie i oddychał ciężko życząc sobie, aby śmierć teraz po niego przyszła, aby nie musiał dotrzeć do Treblinki. Pytał sam siebie: „Czy świat wie o tej zbrodni?” Wyliczał imiona jego najbliższych, którzy już
[str. 55]
nie żyli. Cztery razy powtórzył imię najmłodszego syna, małego ucznia Herszki Buba, który przed kilkoma dniami zamordowany został w obozie.
Tak mijały godziny. Zapadła noc, a w wagonie panowała mroczna ciemność. Staliśmy w ścisku, śmiertelnie wystraszeni i czekaliśmy, kiedy pociąg ruszy w drogę prowadzącą na śmierć.
Od czasu do czasu słyszeliśmy strzały i przeraźliwe krzyki rannych i wystraszonych na śmierć ludzi. W sąsiednim wagonie ktoś chciał wyważyć drzwi. To wystarczyło, aby mordercy zaczęli strzelać. Kule podziurawiły nie tylko drzwi, ale też ludzkie ciała. Jęki rannych powoli ucichły, jakby nadchodząca śmierć je uciszyła. I znów zapadła grobowa cisza, która dręczyła i łamała ludzi.
Byłem strasznie zmęczony. Dobrze, że w tym ścisku jeden mógł przytrzymać drugiego. Dręczyły mnie różne myśli. W mojej głowie i przed oczami miałem wszystkich moich najbliższych, którzy byli mi tak drodzy i kochani, wszyscy dla których żyłem. Moja maleńka córeczka, której główkę niemieckie bestie rozbiły o ziemię albo ścianę trzymając za niewielką nóżkę. Ich wszystkich już tu nie ma, a ja już do nich idę. Tylko dlaczego tak późno? Razem z nimi będzie mi dużo łatwiej, będziemy dzielić ten sam los. W głowie majaczyły się moje dziecięce lata, mój rodzinny dom, w którym się wychowałem. Tu niedaleko tego miejsca, które stało się miejscem kaźni dla tysięcy Żydów. Przypominały mi się, jakby było to dopiero wczoraj, czasy przepełnione miłością i rodzinnym szczęściem. Jeszcze wczoraj byłem ojcem kochającym bezgranicznie swoje dziecko, żonę, braci i siostry. Czy to naprawdę koniec mojego życia?
[str. 56]
Bolesne myśli przelatywały mi przez głowę, jakby coś nieokreślonego chciało na moment przegonić uczucie, że stoję na krawędzi śmierci. Czy ci ludobójcy unicestwią nas wszystkich? Usuną z korzeniami? Nie! Gdzieś w dalekim świecie, gdzie nie sięgają diabelskie szpony, pozostanie przy życiu dwóch braci. Przeżyją i przypomną o nas światu.
Chlor nas dusił, męczyły konwulsje umierających towarzyszy. Także mój przyjaciel tracił siły – chciał tylko położyć się i umrzeć – szeptał mi do ucha. Dlaczego pociąg stoi? Dlaczego nie ma dla nas miejsca? Dlaczego mordercy się nie pospieszą?
Nastał ranek, a promienie słoneczne zaglądały przez zakratowane okna. Kolejny słoneczny dzień! Ale przed naszymi oczami kręciły się czarne koła pociągu, ciężko było dojrzeć światło, lepiej zamknąć oczy. Światło już nie dla nas… Usłyszeliśmy ciężkie, szybkie kroki morderców. Zaraz odgłosy wystrzałów z karabinów i pistoletów. Strzelanina była zapowiedzią odjazdu pociągu. Dwie lokomotywy ciągnęły pociąg. Przez szpary po raz ostatni oglądałem pola i lasy, wschód słońca. Jakby słońce chciało wyjść z ukrycia i być świadkiem tego morderczego czynu. Po raz ostatni oglądałem moim błędnym wzrokiem ten smutny pejzaż składający się z sosnowych lasów, bagien, szarych i smutnych budynków, chłopskich chałup. To wszystko zostawiałem za sobą. Tylko tyle pozostaje z ludzkiego życia. Moje myśli zagłuszył dźwięk wystrzałów. Rozglądałem się wokół siebie. Wszystkie twarze były blade. Czy też tak wyglądałem? Spróbowałem poruszyć głową. Tak, jeszcze mogłem nią ruszać. Powoli, powoli pociąg zwalniał. To znak, że Treblinka już blisko.
Droga do Treblinki
[str. 57]
VI
Dzień w Treblince
Pociąg zatrzymał się. Wszystkich obleciał blady strach. Trwało to jednak bardzo krótko. Ktoś chodził między wagonami i zaraz pociąg znów ruszył, tym razem jednak powoli, w zwolnionym tempie, jakby dojeżdżał do celu. Zatrzymał się. Mordercy otwierali zaryglowane drzwi i zmuszali nas swoimi dzikimi krzykami, abyśmy wysiedli.
Kręciło mi się w głowie i ostatkiem sił trzymałem się jeszcze na nogach. Wyrwałem się z tłumu i wyskoczyłem z wagonu. Wielu spośród tych którzy stali w ścisku upadali sztywni na ziemię, innym udało się jeszcze wyjść wpółżywymi. Gdy wysiadłem zauważyłem, że pociąg skrócił się o połowę. Nie mogłem tego zrozumieć. Zasmuciło mnie, że nie jechałem tą częścią pociągu, która nie dotarła do Treblinki. Rozejrzałem się i zobaczyłem niewielki dworzec z napisem „Treblinka”. Do naszych uszu dochodziła muzyka z akordeonu. W pierwszych momencie nie wiedziałem, co się dzieje. Skąd ta muzyka? Na dworcu? Wydawało mi się, że zabiorą nas prosto do komór gazowych. Ale nigdzie tu nie było nawet śladu śmierci. I znów w mojej głowie zaczęły krążyć bolesne myśli przemieszane z niezrozumiałą nadzieją. Może nie jesteśmy
[str. 58]
wcale w obozie zagłady, a może faktycznie w obozie pracy Treblinka nr 1? Wdychałem świeże powietrze, które mieszało się ze stęchłym zapachem pociągu. Czterech Ukraińców w ciemnozielonych mundurach zaczęło bić po głowach wysiadających ludzi. Przy okazji wybierali silnych pomocników, którzy mieli przenosić trupy z wagonu do wykopanych zawczasu dołów. Ja byłem jednym z nich. Wybrano jeszcze kilku, bo w pociągu znajdowało się wiele ciał.
Esesmani i Ukraińcy z dziką wściekłością bili nas gumowymi pałkami i kijami. Krwawiły twarze i głowy tracących zmysły ludzi. Z pałek i kijów lała się żydowska krew. Dzikie krzyki roznosiły się po okolicy: „Ustawić się w rzędy!”
Kilka tysięcy ludzi wynosiło teraz z wagonów swoje ciężkie paczki, worki i walizki. Między nimi były kobiety z dziećmi na rękach, starcy, którzy ledwo trzymali się na nogach i podtrzymywani byli przez swoich krewnych. Jedna z matek krzyczała wniebogłosy i potrząsała martwym już dzieckiem. Trzęsła nim, jakby chciał obudzić z wiecznego snu. Chorzy o bladych twarzach starali się robić wrażenie zdrowych i rześkich. Rodzice pilnowali dzieci, aby się nie zgubiły. Słychać było krzyki i płacz dzieci, które szukały swoich rodziców. Słychać było wykrzykiwane imiona zagubionych. Z rozpaczy krzyczeli ci, których najbliżsi leżeli martwi w wagonach. W drzwiach jednego z wagonów stała mała dziewczynka i nie chciała wysiąść. W wagonie leżała jej martwa matka, z którą nie mogła się rozstać. Ale mordercze łapy nie prosiły, zaraz złapały dziewczynkę i wyniosły z pociągu. Tłok, tysiące Żydów, starych i młodych, chorych i zdrowych, stłamszonych w rzędach ruszyło wolno w kierunku dworca. Towarzyszyły im
[str. 59]
ryki rozkazów wydawanych przez Ukraińców i Niemców. Niektórzy mordercy patrzyli na nas z podejrzliwym, ironicznym i drwiącym wyrazem twarzy. Z cynicznym uśmieszkiem pospieszali ludzi i kazali im się szybko zarejestrować. A po drugiej stronie dworca… Po drugiej stronie wszystko było jak należy, wszystko już wyczyszczono. Nie było nawet śladu po tych, którzy wcześniej przeszli przez „dworzec”. Zostali tylko ci, których wybrano do grzebania zmarłych. Podzielono nas w dziesięcioosobowe grupy. Wszystkich było około dwadzieścia. Zaraz zagonili nas do wagonów. Pociąg ruszył, aby po chwili znów się zatrzymać. Niedaleko, w piaszczystej ziemi, otoczone lasem znajdowały się wykopane doły. Mordercy rozkazali wynieść z wagonów ciała i wrzucić je do grobów. Praca miała iść szybko, rozkazywali. Z mojej grupy kilku stało w wagonach i podawało ciała tym, co stali na ziemi. Ci prędko wrzucali je do dołów. Mordercy stali tylko na uboczu i przyglądali się jak wykonujemy niemożebną robotę. Ciężko było złapać oddech. Byliśmy jak żywe mumie, które poruszają się jak w transie wiedzione wolą morderców, ich dzikimi krzykami i bezwzględnymi ciosami. Esesmani z wyciągniętymi karabinami stali z boku i obserwowali, czy każdy wykonuje ich rozkazy.
Wielu z nas rozpoznało wśród martwych swoich najbliższych. Gdy tylko kogoś z nas ogarniała rozpacz, mordercy pomagali mu otrząsnąć się z pomocą patyków i gumowych pałek. Zdarzało się, że ktoś wrzucając ciała wpadał do dołu i zostawał zasypany żywcem. Szczególnie gdy był słaby i bezsilny. Moje zdrętwiałe ciało drżało, gdy do grobu musiałem zanieść ciało martwego przyjaciela Buba. Jego ostatnią wolą było umrzeć nie zobaczywszy Treblinki. Zazdrościłem mu, że nie musiał
[str. 60]
oglądać tej tragedii, tej zgrozy i nie odczuwać tego wszystkiego na własnej skórze. Pociąg został szybko opróżniony i odjechał w tym samym kierunku, z którego przyjechał. Kilku esesmanów wsiadło i pojechało razem ze składem. My zostaliśmy na miejscu. Wyglądało na to, że nie skończyliśmy jeszcze naszej pracy.
Kazano nam usiąść i zapowiedziano, że każdy, kto się ruszy, wyląduje w otwartym grobie. Siedzieliśmy więc bez ruchu, każda z grup osobno. Milczeliśmy, nikt nic nie mówił. Nawet na siebie nie patrzyliśmy. Nikt nie może wypowiedział ani słowa. Panowała straszna atmosfera. Wszystko w nas umarło, wszystko nam zabrano. Nic nie czuliśmy i o niczym nie myśleliśmy, byliśmy ludzkimi cieniami, którym zabrano iskrę życia. Wokół nas szumiał las, otaczały nas masowe groby. Przestała nas już interesować ta zgroza, nie lękaliśmy się śmierci. Straciliśmy wolę życia, bo przestaliśmy myśleć. Nie czuliśmy słonecznego ciepła ani okrutnego drżenia naszych ciał. Przestaliśmy być ludźmi. Mięły dwie godziny a wydawało nam się jakby była to wieczność. Wzeszło słońce i oświetliło zbrodniczą pracę morderców.
Usłyszeliśmy odgłos kół i zbliżyła się do nas druga połowa pociągu, który został gdzieś w lesie.
Mordercy rozkazali nam wstać i znów zaczęła się ta sama dzika bieganina z trupami wyciąganymi z wagonów. Tym razem było mniej ciał. Większość z nich to były kobiety i dzieci. W jednym z wagonów znaleźliśmy martwą kobietę, która leżała wtulona w dziecko uwięzione w jej zesztywniałych rękach. Matka nie chciała wypuścić swojego martwego dziecka, przytuliła je do siebie całą siłą swojej matczynej miłości.
[str. 61]
Przeczuwała, że razem umrą. Usta matki wykrzywione zostały w ostatnim przekleństwie, które kierowała pod adresem morderców i całego świata.
W wagonach pełno było umorusanych w wapnie dziecięcych zabawek, białych bochenków chleba, zapakowanego wędzonego mięsa, paczek papierosów, okularów – ostatnich pamiątek po tym, co ludzie zabrali ze sobą w ostatnią drogę.
Gdy mordercy stwierdzili, że wykonaliśmy swoją pracę, grupy zostały rozdzielone. Większość pozostała na miejscu. Więcej tych ludzi już nie widziałem. Znajdowałem się w jednej z grup, które pędzono wzdłuż linii kolejowej porośniętej po obu stronach wysokimi drzewami. Szliśmy w kierunku obozu zagłady. A właściwie ledwo powłóczyliśmy nogami. Zbliżaliśmy się do dworca, do miejsca, w którym zapadł wyrok śmierci dla setek tysięcy Żydów. Nie słyszeliśmy już muzyki akordeonu. Nie było już nikogo, kogo można byłoby oszukać. Dla tych kilkudziesięciu ofiar, które pędzone były teraz na śmierć, nie opłacało się puszczać muzyki. My byliśmy już dostatecznie zniewoleni i zrezygnowani.
W mojej grupie byli Żydzi z Czech, którzy cały czas nie wiedzieli, jaki los ich czeka. Nie można było zamienić ze sobą ani słowa. Kto nie przestrzegał zakazu, dostawał mocny cios w głowę kolbą karabinu.
Przeszliśmy obok dworca, który wyglądał jak zwyczajna stacja kolejowa. Kasa, tabliczki z nazwami różnych miejscowości, zamknięte drzwiczki. Urzędnik w granatowym mundurze przyglądał się, jak mordercy popędzali nas obok opustoszałego budynku. Przeszliśmy przez ogrodzony plac, na którym wyraźnie widać było ślady setek tysięcy przemierzających tę drogę po raz ostatni stóp. Plac ten wyglądał niepokojąco i przeraźliwie.
[str. 62]
Był ogrodzony kolczastym drutem. Także tam leżały porozrzucane rzeczy, stare ubrania, porozrywane walizki, naczynia. Czescy Żydzi rozglądali się zaniepokojeni. Ogarnął nas wszystkich paniczny strach. Na chwilę przystanęliśmy, ale zaraz znów ruszyliśmy wzdłuż wysokiego drucianego płotu obłożonego gałęziami i kocami. Przeszliśmy obok długiego i głębokiego rowu odgrodzonego kolczastym drutem. Za rogiem zobaczyliśmy drewniane wierze, z których w naszym kierunki patrzyli mordercy z karabinami maszynowymi w rękach. Ogarnęło nas okropne uczucie. Stąd nie było już powrotu. Zagonili nas dalej na kolejny wielki plac. Ogrodzony był kilkakrotnie gęstą siatką kolczastych drutów. Na środku stał wielki budynek, po obu stronach baraki. Widzieliśmy ciężarówki a z daleka cywilistów i uzbrojonych żołnierzy w czarnych i zielonych mundurach. Wokół pełno morderców z grantami, karabinami i rewolwerami. Widać jeszcze ślady pociągu śmierci i ślady pozostałe po tysiącach ofiar. Ostała się niewielka grupa. Wszyscy byli nadzy a mordercy zaganiali ich „na kąpiel” do wielkiego baraku, który stał na środku placu. Słychać straszliwe, dzikie krzyki morderców, krzyki zrozpaczonych Żydów, którzy patrzyli śmierci prosto w oczy. Mieszają się ze szczekaniem rozwścieczonych psów. To wszystko to oznaki kończącego się życia.
Dopiero co przybyli czescy Żydzi rozglądają się z niepokojem na wszystkie strony. Nie rozumieją gdzie są; w ich wystraszonych spojrzeniach i wybladłych twarzach widać, że dręczą ich myśli. Gdzie są ci, którzy wcześniej wysiedli? Gdzie praca w obozie, o której mówili? Dokąd zmierzają ci nadzy ludzie? Co oznaczają te dzikie krzyki? Wszystkich owładnął strach i bezsilność. Dla mnie wszystko
[str. 63]
było jasne. Wiedziałem, że czekam na śmierć, której nie da się w tym piekle uniknąć.
Staliśmy ze spuszczonymi głowami. Baliśmy się spojrzeć w oczy triumfującym mordercom. Patrzyliśmy na ziemię, która wkrótce miała pochłonąć nas na zawsze. Mordercy, którzy nas otaczali czekali tylko na rozkaz, co z nami zrobić.
Po chwili przyszedł oficer SS z trupią czaszką na piersi, z pistoletem w dłoni w towarzystwie Ukraińców, który kazali nam wstać i znów zaczęto rozdzielać grupy. Mnie i kilku innych zaprowadzono do baraków pełnych ubrań i obuwia. W kącie siedziało kilku mężczyzn i nawijało na sznurki pierścionki. Usiedliśmy tak jak oni z nogami zwiniętymi pod sobą przed pudłem pełnym pierścionków i nawijaliśmy je na sznurki, tak że ich końce można było ze sobą powiązać.
Przed nami stały pudła pełne obrączek i dziecięcych pierścionków. W każdym rozpoznawałem pierścionek, który podarowałem mojej żonie i rozpoznawałem jej rękę, która go nosiła. Widziałem ją całą. Każdy pierścionek to twarz mojej matki, siostry, które także nosiły takie pierścionki. W Treblince były już od trzech tygodni. A ja za chwilę do nich dołączę. Może pierścionków, które przed kilkoma dniami, przed kilkoma krótkimi godzinami noszone były na czyjejś dłoni, były symbolem miłości i oddania. Siedzimy tak bez ruchu i wykonujemy tę bezduszną pracę. Ruszamy się jak zahipnotyzowani, jak w zegarku wykonujemy wszystkie rozkazy.
Gardło miałem suche. Marzyłem o łyku wody, aby utrzymać o siłach ciało, które powoli gasło.
Chłopak siedzący naprzeciwko, który również wykonywał tę samą pracę
[str. 64]
poprosił morderców o szklankę wody. Ukrainiec wskazał mu wiadro wody stojące niedaleko nas, tuż przy drabinie. Biedny umęczony młodzieniec z wyschniętymi ustami wyglądał na wycieńczonego. Podniósł się i podszedł w kierunku wiadra. Ukrainiec poszedł za nim. Chłopak pochylił się nad wiadrem, otworzył usta i wygląda jakby chciał wypić całe wiadro. Morderca kopnął pochylonego młodzieńca prosto w twarz swoim ciężkim żołnierskim buciorem. Trafił w oczy. Biedny chłopiec złapał się za oko a strumień krwi spływa mu prosto do ust. Krew zamiast wody. Ukrainiec śmiał się tylko i sarkastycznie zapytał: „Jeszcze chce ci się pić? Marsz do roboty!” Chłopiec zwijał się z bólu. Zbóje wynieśli go na zewnątrz.
Cały czas nawlekaliśmy pierścionki. Ręce nam się trzęsły, gdy patrzyliśmy na tę scenę. Nie czułem już pragnienia. Mój język już całkowicie wysechł, nie potrzebowałem wody.
Na placu panowała cisza. Krzyki prowadzonych do „łaźni” ustały. Ich głosy rozbrzmiewały teraz w komorach gazowych. Tylko nasze cierpienie nie miało końca. Widziałem wielu pijanych morderców kręcących się po placu. Z daleka słychać było burczenie motorów. Na plac wjeżdżały i wyjeżdżały ciężarówki. Piekło zmieniło swój wygląd. Ktoś, kto dopiero co przybył do Treblinki nie pojąłby, że znajduje się właśnie w okropnym obozie zagłady.
Jak długo mordercy będą nas tak męczyć? Dlaczego nie mogę umrzeć tak jak mój stary przyjaciel? Dlaczego nie chcą nas zastrzelić? Wyciskają z nas ostatki sił. Ostatkiem sił naciągamy pierścionki. Łamało mnie w kościach. Nie czułem nóg, które leżały pode
[str. 65]
mną. Jak długo już tak siedzimy? Ile dni? Ile lat? Ten niekończący ból trwa wiecznie.
Słońce zniknęło za ścianą baraku. W zapadającym mroku mieniła się złota góra pierścionków.
Nagle usłyszeliśmy gwizd. Pijani mordercy krzyczeli dziko: „Wstawiać! Ustawić się!” Trzęsąc się na całym ciele poderwałem się na równe nogi, ale zaraz upadłem na ziemię – nogi mi całkowicie zdrętwiały. Nie mogłem ustać. Mężczyźni, z którymi pracowałem, podtrzymywali mnie za ręce. W tym momencie podszedł do mnie Ukrainiec i zaczął bić gumową pałką po głowie. Przyszedł mu z pomocą kolejny morderca i już bili nas po całym ciele. Ich pałki spływały naszą krwią. Teraz mogłem już stać na nogach o własnych siłach. W zupełnym szoku nie wiedzieliśmy, co robić, czego mordercy od nas chcą. Po co przyszli do nas pijani i wyżywają na nas swoją wściekłość. Ich zwierzęce krzyki i zgrzytanie zębami, ich dziki wzrok tak pragnący naszej krwi. Strach i niepokój, które rysowały się na krwawiących twarzach dręczonych ludzi, świadczyły o tym, że nasz los jest przesądzony. Kto wie, jaką śmierć przewidziały dla nas te dzikie bestie, aby zaspokoić swoją wściekłość.
Esesmani, którzy nadeszli, kazali zagonić wszystkich do wyjścia, a stamtąd dalej przez bramę, wzdłuż linii kolejowej, przy której stał pusty pociąg i dokąd ciężarówki wywoziły wory pełne ubrań. Co to ma znaczyć? Nie chcą nas zabić? Mordercy igrają z naszym losem? Czy znów pędzą nas do roboty? A tak niewiele zostało nam sił…
Za nami w to samo miejsce szły inne grupy.
[str. 66]
Z tyłu docierały do naszych uszu szaleńcze pieśni. Śpiew mieszał się z krzykami odchodzących od zmysłów ludzi i szyderczym śmiechem rozwścieczonych morderców zabawiających się kosztem swoich ofiar. Mojej grupie kazano ustawić się w pobliżu pociągu. Czekaliśmy, aż dołączą do nas pozostali. Zbliżała się też grupa śpiewających Żydów, którym strażnicy kazali iść marszem. Przeszli obok nas otoczeni uzbrojoną wachą.
To szły żywe trupy powłóczące sztywnymi nogami, wymachujące rękami zwisającymi po obu stronach ciał. Z ich ust wydobywały się dzikie śpiewy. Wandale dyrygowali tej dziwacznej orkiestrze. Był to marsz setek tysięcy ofiar krzyczących z zaświatów, ofiar które pochłonęły już piece Treblinki.
Ostatnia grupa składa się z dwunastu, piętnastu mężczyzn. Za nimi powłóczył nogami młodzieniec, którego mordercy okrutnie bili. Kurczył się pod ciosami pałki, które lądowały na jego ciele i krzyczał, wołał coś nadprzyrodzonymi siłami. Grupę tą zaraz oddzielono od pozostałych. Ze strachem patrzyliśmy w ich kierunku i nie mogliśmy zrozumieć, co się dzieje. Do krzyków młodzieńca dołączyli pozostali. Wołali: „Ludzie… Ludzie… Śmierć…” Szybko przyszli nowi strażnicy, ogrodzili grupę i zaprowadzili głęboko w pole. Z daleka dobiegały do nas krzyki bitych. Mordercy działali szybko i w zawrotnym tempie usuwali swoje ofiary. Rozwścieczeni dręczyli nas i gonili w tym samym kierunku, w którym wcześniej poszły inne grupy. Rozkazali nam rozebrać się. Zrzuciliśmy z siebie ubrania i staliśmy nadzy. Wszystko to działo się z nadzwyczajną dokładnością pod dyktando morderczych rozkazów. Dzikimi krzykami mordercy rozkazali
[str. 67]
uklęknąć z wyciągniętymi w górę rękoma. Ludzi z grup, które dotarły na miejsce przed nami, bito bez opamiętania. Młodzieniec, który tak krzyczał, leżał martwy na piaszczystej ziemi. Wszystkich okrutnie katowano. Jeden ze strażników zaszczuł swojego psa, a ten bez opamiętania gryzł i kąsał bitych i kłutych bagnetami. Zamknąłem oczy. Nie chciałem widzieć, co się dzieje. Dlaczego tak nas męczą przed śmiercią? Śmierć nie jest przecież tak okrutna jak te tortury i ból. Dlaczego moje serce jeszcze bije? Dlaczego jeszcze żyję?
Ale w tym straszliwym piekle, w Treblince nawet śmierć nie przychodzi tak łatwo. Mordercy lubią sadystyczne i krwawe gierki ze swoimi ofiarami. Musieliśmy klęczeć. Gdy zrobiła się z nas ni mniej ni więcej a krwawa masa, strażnicy zaczęli strzelać ponad naszymi głowami. Teraz mogłem już otworzyć oczy. Ludobójcom zrobiło się nas żal i postanowili kulami zakończyć nasze cierpienia. Boże mój! Ale nikt od tych kul nie ginie. Kule świszczą a my klęczymy dalej z wyciągniętymi rękami. Co się dzieje? Mordercy się z nami zabawiają. Śmierć w Treblince nie spotyka tak łatwo tych, którzy od razy nie zostali wysłani do komory.
Odrętwiały ze strachu czułem mocne razy na moim ciele. Nie pamiętam, jak długo gumowe pałki okładały moje ciało. Stojąc już widziałem wokół siebie nagich Żydów. Mordercze ciosy postawiły mnie zaraz na nogi. Dzikimi krzykami znów zagonili nas do pociągu.
Szedłem nagi i niesiony wiatrem, wiedząc, co mnie czeka. Na stacji stali już Żydzi i ładowali do pociągu wielkie wory pełne ubrań. Kazano nam wejść do wagonów. Ja i sześciu innych mężczyzn weszliśmy i
[str. 68]
ładowaliśmy worki z ubraniami, które podawali nam ludzie stojący na dole. Wagon powoli się zapełniał. Mordercy się wściekali i znów gonili ludzi do pracy.
Poczułem wielki strach przed śmiercią, którą przed chwilą miałem przed oczami. Kręciło mi się w głowie. Chciałem uciekać. W głowie miałem tylko jedną myśl. Pomyślałem, że może ukryję się w dziurze, tu między ubraniami. Nikt mnie nie zobaczy. Mordercy byli pijani i z pewnością nie zauważyliby mojej nieobecności. Ludzi, którzy pracują ze mną, oszukam, zostanę w pociągu i ukryję się w norze, którą sobie przygotowałem układając worki. Muszę uciec z tego piekła!
Myśl ta rozbudzała moje obumarłe nerwy. Każda sekunda ciągnęła się jak godzina. Okienko w wagonie postanowiłem zastawić, aby nikt nie mógł zajrzeć do środka. Chęć ucieczki pojawiła się jak spontaniczny wybuch, który całkowicie mną zawładnął. Trząsłem się cały, ale nie z zimna drżało moje nagie ciało. To moja podświadomość, to moje obumarłe nerwy rozbudziły moje emocje. Trzęsły się moje ręce i nogi, moje całe ciało owładnęły konwulsje.
Słychać było gwizdy i krzyki rozkazujące zejść z wagonów i ustawić się w grupy. Dzikie wrzaski morderców i znowu ciosy. Widziałem, jak ledwo żywi ludzie, którzy pracowali ze mną, schodzili z wagonu. Nikt się nie odwrócił, nie patrzył, co się dzieje za jego plecami. Schodzili jak w przepaść, która zaraz ich pochłonie.
Ja leżałem już ukryty w dziurze wśród worków pełnych ubrań. Zamknąłem oczy choć wokół mnie panowała ciemność. Serce mi waliło, biło tak szybko jak szybko mordercy wydają swoje strzały z karabinów. Słyszałem kroki i wstrzymałem oddech. Ktoś zamknął drzwi do wagonu. Zimny pot oblał moje nagie ciało.
[str. 69]
Intruz oddalił się. Znaczyło to, że drzwi były już całkowicie zaryglowane, a morderczy wzrok nie mógł już mnie dosięgnąć.
Nagle pociąg ruszył. Czy to prawda, czy tylko mi się zdawało? Tak! Pociąg jechał! Szybko wydostałem się z dziury, uwolniłem z worków, które mnie zakrywały i odsłoniłem okienko. Do środka wpadał blask księżyca. Czułem, jak pociąg nabiera prędkości. Zastanawiałem się, kiedy i gdzie zeskoczyć. Wystawiłem głowę przez okno i rozejrzałem się – na schodkach wagonów siedzieli mordercy gotowi do strzału. Ogarnęła mnie ciemność a przed oczami w zawrotnym tempie przelatywały telegraficzne słupy i rosnące na poboczu drzewa. Moje zmysły skoncentrowane były na tym okienku, przez które miałem wyskoczyć. Pociąg jechał, a ja z głową wystającą z okna przygotowywałem się do ucieczki, jak dzikie zwierzę, które postanowiło uwolnić się z klatki.
Czy koła turkocą tak głośno jak wydaje się to moim uszom? Może to krzyczą martwe dusze uwięzione w wiezionych ubraniach? Zmarli leżący w wielkim masowym grobie w lesie? To nie ubrania jadą pociągiem, a zgniecione ciała, które jeszcze wczoraj miały je na sobie. Te ubrania krzyczą. To wołają dzieci z maleńkich kaftaników, starcy z ciepłych wełnianych zimowych płaszczy, matki z podomek. To krzyczą masowe groby Treblinki. Słyszę też głosy góry dopiero co zakatowanych trupów. I ci, którzy uratowali mnie od morderczych spojrzeń. Moje bose stopy stąpały po ciałach i rwały się w kierunku okienka, z którego kraty Żydzi wiezieni do Treblinki wyrwali swoimi gołymi rękami. Pociąg przejeżdżał przez stację w Kosowie Lackim. Cały drżałem ze zdenerwowania,
[str. 70]
byłem jednym wielkim kłębkiem nerwów. Cały skupiłem się na moim jednym życzeniu. Chciałem tylko skoczyć z jadącego pociągu. Nieziemska, przeogromna siła uniosła moje nogi w kierunku okna. Wystawiłem jedną nogę, potem drugą, potem głowę. Moje ciało złożyło się do skoku, a moje ręce kurczowo trzymały się okna. Pociąg niósł mnie przez chwilę. Przecinając powietrze, zacisnąłem zęby ze złości i strachu i skoczyłem z jadącego pociągu, jakbym skakał w przepaść…
—
Gdy odzyskałem świadomość, pierwsze co poczułem, to przejmujące zimno, które przyprawiło mnie o dreszcze. Podniosłem się, aby zobaczyć gdzie jestem. Jak długo już tak leżę? Czy sobie przypomnę, jak tu się znalazłem?
Pod sobą czułem mokrą trawę. Położyłem twarz na wilgotnej ziemi. Wilgoć zwilżyła moje zaschnięte usta i wysuszony język. Ugasiłem moje płonące pragnienie. Język wysysał wodę z mokrej trawy. Połykałem ją, jakby był to najdroższy z trunków. Czułem wracającą energię. Zimno i mokra trawa przywróciły mnie do życia. Zdałem sobie sprawę z tego, co się stało. Sam nie wierzyłem, że dzieje się to naprawdę. Byłem nagi. Widziałem niebo i ziemię i byłem obnażony. Księżyc szybował po niebie a moje oczy podążały za nim i zabierały mnie do nieznanych mi światów.
Przejeżdżający pociąg jeszcze bardziej mnie ocucił. Rozejrzałem się po raz kolejny, aby upewnić się, gdzie jestem. Zdałem sobie sprawę, że po skoku stoczyłem się do głębokiego rowu, który ciągnął się wzdłuż nasypu kolejowego.
Gdzie mam teraz iść? Gdzie nagi znajdę ratunek? Ukryłem się przecież wśród ubrań, to dlaczego nie
[str. 71]
wyciągnąłem niczego dla siebie? Czuję, że moja nagość czyni mnie coraz bardziej bezsilnym. Drżałem cały, zęby dygotały. Moje ciało wilgotne było od porannej rosy pokrywającej ziemię tą jesienną księżycową nocą. Muszę się skryć przez zimnem. Podniosłem się, ale ledwo trzymałem się na nogach. Cały się trząsłem, ale nie myślałem o tym, bo jedynym moim pragnieniem było schować się przed zimnem. Pobiegłem w kierunku lasu. Teraz ścigali mnie nie ludożercy, a mój wewnętrzny instynkt, który kazał mi żyć. W lesie rosły ogromne nieruchome drzewa, do których tuliłem się chcąc uniknąć zimna. A razem ze mną tańczył mój cień. Znam dobrze leśne schronienia. Nocowałem tu już wiele razy i nie bałem się już ciemności. Tylko teraz byłem nagi i tak bardzo pragnąłem, aby drzewa przysunęły się do siebie, przytuliły mnie i ochroniły przed zimnem, które przeszywało moje ciało.
Nagle usłyszałem gwizd. Odpowiedział mu inny gwizd, zaraz znów kolejny. Zewsząd dobiegają mnie świsty.
Czy ktoś mnie dostrzegł i czyhał na moje życie? Wdrapałem się jak małpa na drzewo, dotarłem do wierzchołka trzymając się kurczowo gałęzi. Wiedziałem, że tu nikt mnie już nie zobaczy, a nawet jeśli, to wystraszony ucieknie przed małpą.
Siedziałem więc na gałęziach, które trzymały mnie mocno. Dłońmi kurczowo objąłem wierzchołek i razem z nim bujałem się na wietrze, kołysałem w tę w z powrotem. Drzewa uginały się jakby odmawiały modlitwę żałobną za żydowskie ofiary Treblinki. A ja razem z nimi.
[str. 72]
Przed oczami miałem wszystkich zmarłych, za których pamięć tylko drzewa zmawiają kadisz. Drzewo mnie kołysało, a ja słyszałem jak liście szeptały i przekazywały sobie w wielkiej tajemnicy z jednego drzewa do drugiego, że teraz oddają cześć i chylą czoła przed ofiarami Treblinki.
***
W lesie znów zrobiło się cicho. Ja nadal kurczowo trzymałem się drzewa, walcząc ze śmiertelnym zmęczeniem, bezsilnością i przejmującym chłodem, które chciały zrzucić mnie na ziemię. Księżyc powoli tracił swój blask i szary brzask przeganiał ciemności. Zaczęło wschodzić słońce i swoimi złocistymi promieniami przegoniło szarawy świt. Znów nastała jasność. Obawiałem się światła, ale tak bardzo pragnąłem słonecznego ciepła. Patrzyłem jak słońce wschodziło i chciałem, aby już świeciło nad moim drzewem, nad moim nagim ciałem. Woda, którą zlizywałem z gałęzi mokrych od nocnej rosy, zaspokoiła moje pragnienie. Już nie trząsłem się z zimna, ale teraz dręczył mnie głód. Chciałem znaleźć drogę do życia. Tak jak udało mi się znaleźć drogę z piekła w Treblince, musiałem szukać drogi do życia. Rozglądając się z wierzchołka drzewa zobaczyłem okoliczne kolonie i szerokie pola.
Ale co miałem zrobić? Byłem przecież nagi. Czy do lasu nie przyjdzie nikt gotowy mi pomóc? Nie myślałem o leśnych zbójach, a o ludziach, którzy albo mnie zabiją albo pomogą przetrwać. Pocieszałem się, że nie będzie to przynajmniej śmierć w Treblince.
Gdzieś w oddali słyszałem kroki. Szybkie kroki, jakby ktoś biegł. Kto to był? To tylko pies. Za psem szedł leśniczy w ciemnoszarym mundurze. Leśniczego się bałem.
[str. 73]
Tacy jak on zdradzali Niemcom żydowskie kryjówki. On z pewnością nie udzieliłby mi pomocy i wysłał mnie z powrotem do Treblinki. Leśniczy zniknął, gwizdem przywołując psa, jakby bał się sam zostać w lesie.
Siedziałem więc na drzewie i czułem, że dzień mija nieubłaganie. Także moje i tak już osłabione siły opuszczały mnie. Nie wiedziałem jak znaleźć ratunek w mojej beznadziejnej sytuacji. Słońce powoli znikało za drzewami a ja czułem lęk przed nadchodzącą nocą. Wiedziałem, że zimno zmiecie mnie z tego drzewa. Całkowicie pogrążony w ponurych myślach usłyszałem jak ktoś przegania bydło z lasu. W moim kierunku szła stara chłopka z małą dziewczynką, która trzymała w ręku koszyczek. Chłopka poganiała krowy idące w stronę mojego drzewa. Złapałem szybko gałąź, która już prawie wbiła się w moje ciało i zacząłem schodzić z tą samą małpią szybkością, z którą wszedłem na drzewo. Gdy zeskoczyłem, usłyszałem krzyk wzywający boże imię.
Stara chłopka ubrana w koszulę, długą sukienkę i chłopski fartuch z przerażenia puściła brzeżek fartucha, w którym trzymała nazbierane w lesie zioła. Dziewczynka mocno trzymając koszyk przytuliła się do babki szukając u niej schronienia i płacząc ze strachu. Po chwili udało mi się je uspokoić. Opowiedziałem szybko, jak się tu znalazłem: „Miecie Boga w sercu i pomóżcie mi”. Chłopkę moje słowa bardzo poruszyły, oddała mi chleb i mleko. Dała też fartuch, abym mógł zakryć moje nagie ciało i wskazała drogę do miasta. Byłem 16 kilometrów od Sokołowa Podlaskiego.
[str. 74]
Chłopka obiecała przynieść mi do lasu ubrania, ale już się tu nie pokazała. Znów zostałem sam w lesie, oderwany od żywych. Pomoc udzielona mi przez starą chłopkę dodała mi odwagi. Postanowiłem, że po zmroku, ruszę w drogę, tak jak mi radziła. Gdy nastała noc, zacząłem poruszać się w kierunku miasta całkowicie zdając się na nieznany los. Szedłem przez las a księżyc oświetlał mi drogę. Bałem się; ta cała podróż przyprawiała mnie o straszliwy lęk. Czułem, jakby prześladowało mnie okrutne fatum.
Dotarłem w końcu na skraj lasu i nie wiedziałem, gdzie jestem. Wyszedłem na pole skąd zobaczyłem rozrzucone pojedyncze chłopskie chaty. Postanowiłem oddać mój los w ręce jednego z chłopów. Może natrafię na dobrego człowieka? – myślałem.
Cicho, czołgając się, aby nikt mnie nie zauważył, podszedłem do chłopskiego gospodarstwa i ukryłem się za stogiem siana. Czekałem aż chłop pokaże się rankiem przed chatą.
Leżałem w sianie, które zakrywało mnie i ogrzewało i nie mogłem powstrzymać zmęczenia. Przez chwilę drzemałem, aż w końcu zapadam w mocny sen. Śniły mi się straszne koszmary, śniło mi się piekło Treblinki. We śnie widziałem jak mordercy ścigali mnie po polach i lasach i złapali, gdy leżałem ukryty w norze. Mordercy zaciągnęli mnie do masowego grobu w lesie. Skurczyłem się i wiłem w straszliwych konwulsjach i wydawało mi się, że leżę już wśród martwych.
***
[str. 75]
Zbudził mnie chłop, który próbował wyciągnąć mnie za wystającą z siana nagą stopę. Byłem oszołomiony i nie wiedziałem do końca, gdzie jestem. Szybko jednak doszedłem do siebie i opowiedziałem chłopu, skąd przyszedłem. Poprosiłem o pomoc. Zlitował się nade mną i zaprowadził na strych stodoły. Dał mi spodnie i chłopską koszulę, zaopatrzył w jedzenie i wodę, abym mógł zmyć ślady krwi. Zakrywszy moje nagie ciało i ukoiwszy głód, odzyskałem odrobinę ludzkiej godności. Wiedziałem, że szczęście mnie nie opuszcza. Znów poczułem silną wolę przeżycia. Kierowała mną ślepa nadzieja, wierzyłem, że szczęście mnie nie opuści. Na strychu wśród słomianych snopów spędziłem cały dzień.
Wieczorem przyszedł chłop i powiedział, że muszę opuścić kryjówkę, bo chłopi z kolonii szykują obławę na Niemców. Opuściłem jego gospodarstwo dziękując za pomoc. Powiedział tylko:
– Skoro udało ci się uciec z Treblinki, diabeł cię już nie ruszy.
Ubrany w chłopskie odzienie ruszyłem do Sokołowa, do którego zostało mi jeszcze dziesięć kilometrów. Szedłem drogami, którymi przeszły już setki Żydów rozpaczliwie szukając pomocy. Znałem tu już każdą drogą i dróżkę.
[str. 76]
VII
Z powrotem w Sokołowie
Gdy zbliżałem się do miasta obleciał mnie strach i przepełniła niepewność. Czułem się obco w miasteczku, które jeszcze tak niedawno było mi znajome i drogie. Zatrzymałem się i stałem bez ruchu, jakby ktoś zagrodził mi drogę. Nie mogłem dalej iść. Usiadłem pod drzewem na skraju drogi. Zastanawiałem się dokąd pójść, do kogo zapukać?
Na nogi zerwało mnie zimno, które przeszywało moje ciało. Ruszyłem w stronę miasta. Do rynku dotarłem ulicą Długą, od strony zamieszkiwanej przez Polaków. Na końcu [*pod względem numeracji chodzi o początek ulicy] Długa przecina ulicę, która zaprowadziła mnie prosto do Lipowej. Dalej ulicą tą można było dostać się do dworca znajdującego się około kilometr za miastem. Po obu stronach ulicy stały niskie domki ustawione w dwóch rzędach, a zabudowania kończyły się przy polach. Tu zaczynało i kończyło się miasteczko.
Na Lipowej spośród niewielkich chałup wyróżniał się wysoki, nowy budynek [*chodzi o budynek wykorzystywany przez Niemców na siedzibę starostwa w czasie II wojny światowej; obecnie przychodnia medyczna przy ul. Lipowej 5]. Urzędował tam starosta Gramss [*Ernst Gramss, ur. 17 grudnia 1899 w Augsburgu. Został członkiem NSDAP w 1923. Studiował rolnictwo. Od 1928 do 1934 należał do SA. W 1934 został członkiem SS. Od 6 czerwca 1940 do lipca 1944 był starostą powiatu sokołowskiego. Po wojnie zaginął. Sądownie przypisano mu datę śmierci 19 czerwca 1956 r.]. Naprzeciw tego nowoczesnego domu stała stara, drewniana chałupa z małymi, zapadniętymi oknami. Do drzwi wejściowych dostać się można było przez parkan i furtkę, która otwierała się na obie strony. Ten niski domek zbudowany z drewna i
[str. 77]
chrustu podzielony był na dwa mieszkania. Z lewej strony przez werandę wchodziło się do gospodarza, drzwiami po prawej stronie do polskiej rodziny Rogozińskich. Wszystkie moje myśli skupiły się na tym właśnie małym domku pod numerem dwunastym. Mój dalszy los postanowiłem zawierzyć ludziom, który mieszkali w jego prawej części.
Do Sokołowa wszedłem od strony ulic zamieszkiwanych przez Polaków. Zrobiłem to w ostatniej chwili, bo zbliżała się godzina policyjna, kiedy to ludności cywilnej nie wolno było poruszać się po mieście. Ludzie spieszyli się, aby wrócić do domów na czas i ja szybkim krokiem przeszedłem tych kilka ulic dzielącym mnie od celu mojej wędrówki. Jak cień, cichaczem przemykałem pod murami domów.
Gdy dotarłem do domu pod numerem dwunastym obleciał mnie strach. Nie wiedziałem, co robić. Kręciłem wokół budynku, zwlekałem. Przez szparkę w zasłoniętym oknie zauważyłem, że Rogozińscy mają gości. Nie chciałem pukać, bo obawiałem się siedzących u nich polskich sąsiadów. Nie mogąc doczekać się ich wyjścia, postanowiłem ukryć się w jednej z graniczących z domem obór, które bardzo dobrze znałem. Nocą drzwi do obory były zamknięte, wyrwałem więc zbutwiałą deskę i wślizgnąłem do środka. Traf chciał, że spadłem na śpiące prosię, które wystraszyło się i zaczęło głośno kwiczeć. Jego donośny kwik na chwilę wytrącił mnie z równowagi, ale szybko opanowałem się i zacząłem głaskać zwierzę, próbując je uspokoić. Ale świnia to tylko świnia, nadal kwiczała wniebogłosy. Odgłosy te dotarły oczywiście aż do domu
[str. 78]
i któryś z domowników z lampą w ręce wyszedł na podwórze, aby sprawdzić co się dzieje. Gdy prosię zaczęło skakać po ścianach, schowałem się w kącie tuż przy drzwiczkach do chlewu, mając nadzieję, że blask lampy mnie nie dosięgnie. Do chlewu weszła pani Rogozińska. Przez ogrodzenie zaczęła przemawiać do świni próbując ją uspokoić: „Co się tak rozdarłeś prosiaczku? Dam ci coś do jedzenia, poczekaj chwilę…”. Patrzyła na świnię, która stała przed wejściem i parskała i kwiczała, jakby nie chciała wpuścić Rogozińskiej. Postanowiłem poczekać, aż zwierzę przy korycie zajmie się jedzeniem i wówczas zwrócić na siebie uwagę kobiety. Gojka wyszła nie zamknąwszy drzwi. Za chwilę wróciła z wiadrem pełnym rozgotowanych kartofli, które wrzuciła do znajdującego się przy drzwiach koryta. Prosię pokwikując zaczęło pałaszować ziemniaki i zapomniało o mojej obecności. Gojka stała jeszcze chwilę w jednej ręce trzymając lampę, drugą głaszcząc zwierzę, które zadowolone pożerało swoją kolację.
Wstałem powoli z mojego ciemnego kąta, wyprostowałem się i wstrzymałem oddech. Nie mogłem wypowiedzieć ani słowa, jakby odebrało mi mowę. Gdy Rogozińska zaczęła zbierać się do wyjścia, instynktownie złapałem drzwi, które chciała już zamknąć. Kobieta sądząc, że na ziemi leży coś, co nie pozwala je zamknąć, świeciła lampą i szukała przeszkody. W tym momencie zobaczyła moją rękę. Odskoczyła wystraszona patrząc na mnie i ze zdumieniem pochyliła się w moim kierunku. Gdy wywiedziałem moje imię, zaraz mnie rozpoznała.
[str. 79]
Po doznanym szoku wezwała boże imię i ciężko oddychała, bo myślała już, że ukazał jej się diabeł.
Gdy się trochę uspokoiła, zdziwiona spytała skąd przyszedłem i dlaczego tak mizernie wyglądam. Gdy urywanymi zdaniami opowiedziałem jej moją historię, zdumiona chłopka poszła do domu a mi kazała zaczekać w stodole, aż wróci. Za chwilę wróciła z synem Florianem. Zaprowadzili mnie do ciemnego kąta na tyłach stodoły, gdzie ułożone było drewno i kazali czekać, aż sąsiedzi pójdą. Siedząc tak, dręczyły mnie różne myśli. Wiedziałem, że rodzina musi najpierw naradzić się, co ze mną zrobić. Były dwa wyjścia. Albo udzielą mi pomocy, ale każą odejść, szukać szczęścia na polach i w lasach. A może jednak coś dla mnie zrobią? Wiedziałem, że mój los leży w ich rękach.
Po pewnym czasie przyszła pani Rogozińska i przerywając moje myśli powiedziała, że mi pomogą. Ponieważ jednak zjawiłem się tak nagle, nie byli oni na to przygotowani i postanowili, że ukryją mnie w innym miejscu. W chlewie było niebezpiecznie, bo mógł mnie znaleźć gospodarz i sąsiedzi. Zaprowadziła mnie do ciasnej klatki znajdującej się pomiędzy dwoma niewielkimi ściankami oddzielającymi chlew od składziku z drewnem. Wyłożyła ją sianem i dała mi stare palto, którym mogłem się okryć. Przyniosła mi też jedzenie. Powiedziała, że przez noc zastanowią się, co dalej ze mną zrobić. Przez całą noc nie zmrużyłem nawet oka i rozmyślałem o mojej beznadziejnej sytuacji.
Rogozińscy pochodzili z województwa poznańskiego, z małego miasta w obwodzie wołczyńskim [*Wołczyn leży ok. 200 km od Poznania; być może chodzi o inną miejscowość]. Gdy Niemcy zajęli Polskę i przyłączyli jej zachodnią
[str. 80]
część do Trzeciej Rzeszy, przymusem chcieli też zgermanizować tamtejszą polską ludność, która zamieszkiwała tamte tereny od I wojny światowej. Wielu, nie chcąc tracić swoich majątków, zapomniało o patriotycznych uczuciach, zgermanizowało się i dało zapisać na folkslistę. Ci folksdojcze nie tylko zatrzymali swój dobytek, ale jeszcze wzbogacili się na majątkach, jakie zabrano Polakom, który nie chcieli się zgermanizować i zostali przesiedleni na tereny Kongresówki, do tzw. Generalnego Gubernatorstwa. Do tych ostatnich należała też rodzina Rogozińskich, która z wieloma innymi rodzinami został przesiedlona do Sokołowa i mieszkała na ulicy Lipowej 12. Rodzina ta liczyła sześciu domowników.
Stary Rogoziński miał pięćdziesiąt parę lat a włosy jego przyprószyła już siwizna. Był wysoki i dobrze zbudowany. Miał matową, okrągłą, zawsze poważną twarz. Często wyglądała ona na zachmurzoną, ale nie ze złości, a z stateczności i milczenia. Z powodu swojej nieruchliwości robił wrażenie człowieka flegmatycznego. Cenił sobie spokój i nie lubił się denerwować. Miał zdrowe podejście do życia. Ze swoją zachmurzoną twarzą przesiadywał często przy biurku, przy którym zapisywał w notesach wszystkie sprawunki związane z pracą. A z zawodu był budowniczym. Musiał wówczas panować spokój, o czym doskonale wiedzieli jego domownicy. Mimo iż sam przeważnie milczał, lubił, jak ludzie przynosili mu polityczne nowinki, opowiadali o sytuacji na frontach i zdradzali inne sekrety, o których otwarcie się nie mówiło. Sam co prawda mało się denerwował i ekscytował zasłyszanymi wiadomościami, ale nie z powodu pasywności, czy braku zainteresowania. Taki już był z natury. Odpowiadało mu, gdy inni mówili i gdy nie musiał natychmiast odpowiadać.
Stary besmedresz [*dom modlitwy], w którym znajduje się teraz w Sokołowie Urząd Miasta
Były nowy besmedresz, którym znajduje się teraz klub
[str. 81]
Zawsze jednak wypowiadał swoje zdanie, gdy rozmowa schodziła na temat wojny i klęski Niemców. Gdy tylko ktoś wspominał o porażce nazistów, łamał swoje przyzwyczajenie, przerywał milczenie i faktami i liczbami udowadniał, że Germańcy wojny nie wygrają. Był bezwzględnym wrogiem Niemiec i wierzył obsesyjnie w ich klęskę. Niedowiarki wątpiący w szczęśliwe zakończenie wojny wiedzieli, że w tej kwestii trzeba się z Józefem zgadzać. Bardzo współczuł cierpiącym ofiarom i często im pomagał.
Jego żona podobnie jak Rogoziński z natury była dobrym, serdecznym człowiekiem. Różniła się jednak od niego we wszystkich innych cechach. Miała najwyżej czterdzieści lat, była średniego wzrostu i nie mogła ustać w miejscu. Jej blond włosy były zaczesane do tyłu a z podłużnej twarzy na świat patrzyły mądre, niebieskie oczy. Często się śmiała i dużo mówiła. Uśmiech trochę poszerzał jej pociągłą twarz, po której poznać można było miłość do ludzi i serdeczność. Była bardzo pobożna i nie było dnia, aby nie była w kościele.
Ich dwie dorosłe córki odzwierciedlały różne charaktery rodziców. Starsza, dwudziestotrzy-, czteroletnia Irena swoim wyglądem i impulsywną ruchliwością przypominała matkę. Jej donośny śmiech roznosił się po izbie. Razem z rodzicielką chodziła do kościoła, skąd po spowiedzi przed księdzem wracała poważna i zamyślona. Była serdeczna, miała dobre serce i z oddaniem troszczyła się o moją wygodę w kryjówce.
Młodsza, dwudziestoparoletnia córka (jej imienia niestety nie pamiętam) była masywna i wysoka jak ojciec. Dużo czytała i w tej czynności najlepiej manifestował się jej spokój i cichość. Z wielką powagą uczyła mnie chrześcijańskich modlitw z modlitewnika, który
[str. 82]
podarowała mi na pamiątkę i który miał mi towarzyszyć jako talizman w mojej dalszej wędrówce w roli Polaka. Radziła, abym nie zapomniał modlitw, bo ułatwią mi one moją ciężką drogę. Była bardzo religijna i bardzo dobra.
Obie siostry, tak różne z wyglądu i charakteru, łączyły jednak ważne cechy – serdeczność, dobroć i prawdziwa miłość do bliźniego.
Ich brat Florian był wysoki i chudy. Miał zgrabną sylwetkę i owalną, młodą twarz. Gdy wchodził przez niskie drzwi do małej izdebki, musiał się pochylić. Wyglądało to jakby chylił czoła przed wiszącym na ścianie obrazem Chrystusa. Chodził dumny jak prawdziwy Poznaniak, jakby jeszcze bardziej chciał się wyciągnąć i wyprostować. Zazwyczaj zachowywał się poważnie, co gwarantowało mu szacunek wielu ludzi. Ale w domu rozrabiał i żartował z małym Jurkiem i swoimi psotami zabawiał domowników. Gdy Florian wracał do domu, jego pogwizdywanie słychać było jeszcze na ulicy. Szargały nim mieszane nastroje. To opowiedział sensację zasłyszaną w miasteczku, to jakiś dowcip, a po chwili siedział już poważny przy stole analizując techniczne rysunki. Florian uczył się w technikum budowlanym i razem z ojcem studiował plany budynków, które mieli budować na zamówienie miejscowej władzy. Fakt, że wychowywał się na zachodzie Polski, wywarł na nim wielki wpływ. Wyróżniał się spośród miejscowej, wschodniej ludności. Wielkie wrażenie zrobiło na nim wygnanie Polaków z ziem zachodnich. Rozbudził się w nim patriotyzm i jeszcze bardziej pogłębiła nienawiść do rasy germańskiej. Zapowiadał klęskę Niemiec
[str. 83]
na wszystkich frontach. Zdobywał skądś podziemne gazety i czytał je na głos domownikom. Pomagając mi zdobyć polskie papiery, podejmował odważne i zuchwałe działania, o których opowiem później.
Najmłodszy w rodzinie był sześcioletni Jurek. Był zwinny i bardzo ruchliwy. Nie mógł usiedzieć w miejscu. Cały czas biegał i skakał. Było mu ciasno w izbie, czuł się w niej jak ptak uwięziony w klatce. Gdy wychodził na podwórko, pobawić się wokół domu, wyprawiał takie rzeczy, że wszyscy wiedzieli, że Jureczek bawi się na ulicy. O Żydach Jurek wiedział tylko tyle, że Niemcy ich wszystkich zabili. Potrafił nawet naśladować strzelające karabiny maszynowe. Pamiętał, jak w domu trzęsły się okna od wybuchu granatu w getcie. Niemcy strzelali do Żydów nawet w nocy, a on tylko kręcił się w łóżku wtulony w matkę nie mogąc zasnąć. Opowiadał też kogo jego domownicy rozpoznali wśród Żydów gnanych do pociągów do Treblinki.
Gdy matka na ucho wyszeptała mu, że nikomu nie może mówić, że ukrywa się u nich Żyd, bo Niemcy go zastrzelą, Jurek dochował tajemnicy i nigdy nikomu nic nie powiedział.
Później, gdy poznał mnie lepiej i oswoił się z moją obecnością, Jureczek stał się moim ulubieńcem i często przychodził do kryjówki. W mojej wędrówce udało mi się nie stracić noża i lusterka, które Jurek dał mi na pamiątkę.
12 października 1942 roku trafiłem do tej właśnie rodziny szukając pomocy w mojej beznadziejnej sytuacji. Pierwszy promyk nadziei pojawił się w klatce, która służyła mi przez pierwszą noc za tymczasową kryjówkę.
[str. 84]
Leżałem tam długo nie mogąc zasnąć i myślałem, co ci dobrzy ludzie postanowią ze mną zrobić.
W małej klatce, na ziemi wyłożonej sianem z podkulonymi nogami i krótkim płaszczem naciągniętym na głowę rozmyślałem o moim losie. Nie mogłem uwierzyć, że mam dach nad głową i że mam kogoś, kto się o mnie będzie troszczył. Leżałem w ciemności z szeroko otwartymi oczami i sądziłem, że śnię. Czy to się dzieję naprawdę? Czy opuściłem już piekło? Nikt już na mnie nie czyha? Szzzzz – ktoś gwiżdże. Czy jestem jeszcze w lesie? Czy otaczają mnie leśni ludzi, którzy nawołują się gwiżdżąc? Nie, to tylko jesienny wiatr hulał gwiżdżąc po chlewie i wkradał się przez szpary pod mój płaszcz.
Na strzesze łamała się słoma, ale źdźbła nadal trzymały się, walczyły, jakby nie chciały rozstać się z dachem. W sąsiednim kurniku obudził się wystraszony kogut i ostrymi pazurami kurczowo trzymając się grzędy wymachiwał skrzydłami, aby nie stracić równowagi i nie spaść. Na dole przy ścianie igrały myszy, piszczały i drapały w drewniane belki. Przede mną leżały świnie i oddychały głośno swoimi wielkimi ryjami rokoszując się nocnym snem.
Na ulicy słychać było mocne kroki żandarmów, którzy dbali o nocny spokój na wymarłych ulicach, podśpiewując do taktu zwycięskie żołnierskie piosenki. A ja kuliłem się i zwijałem w kłębek pod ubraniem,
[str. 85]
które zakrywało moje zmizerniałe ciało i ogrzewało moje wątłe kości.
Tak mi dobrze było w klatce, która chroniła mnie przed bezwzględną rzeczywistością. Leżałem w ciemności z przykrytą głową i wydało mi się, że obok mnie leżały nie świnie, ale sapiący ludzie. Zasnąłem. Śniła mi się mój mały dom w getcie. Leżałem chory w łóżku, a moja żona stała nade mną, trzymała za rękę i pocieszała z takim oddaniem i miłością, dzięki którym zapominałem o cierpieniach. Czułem idylliczne, domowe ciepło, które leczyło moje rany. W niepamięć poszło smutne życie i napełniony zostałem radością i nadzieją na czasy szczęśliwości i wolności, które miały nadejść.
Obok mnie we śnie leżała moja czteromiesięczna córeczka i gaworzyła swoim cudnym dziecięcym głosikiem, bawiąc się przy tym swoimi nóżkami i rączkami. Owładnęło mnie szczęście, jakie może tylko czuć ojciec i zapomniałem o wszelkich nieszczęściach. Przyszli do mnie moi bracia i siostry, odwiedzali mnie przyjaciele i znajomi, którzy martwili się o moje zdrowie. A ja leżałem zadowolony z płynących słów pocieszenia. Czułem, że nie jestem sam i czułem szczęście i miłość i pocieszenie, bliskość wszystkich, którzy są mi tak drodzy i kochani.
Nagle poczułem ból. Chciałem przewrócić się z boku na plecy i wyciągnąć się. Ale nie mogłem. Moje ciało przeszywały dreszcze, było mi zimno, cierpiałem. Zacząłem się dusić a przed oczami kręcił mi się świat. Koniec końców obudziłem się i ujrzałem dzienne światło. Już widniało. Świnie zaczęły tarzać się w mokrym błocie.
Dopiero gdy kogut zaczął piać oznajmiając nadejście dnia, zdałem sobie sprawę, gdzie się znajduję. Siedziałem w osłupieniu
[str. 86]
a z moich oczu nie popłynęła nawet jedna łza, która pomogłaby mi przełknąć cierpienie, które dusiło i uwierało w gardle.
Dopiero zaczęło do mnie dochodzić, że uciekłem z Treblinki, z miejsca, w którym wyschły wszelkie pokłady moich łez. Tam zdrętwiałem, zastygłem utraciwszy potrzebę, umiejętność śmiechu z radości i przelewania łez ze smutku. Pozostała mi jedynie stłamszona wola życia, którą napędzała nieznana mi siła.
Będąc owładniętym strasznym niepokojem, który rozrywał mnie i gniótł, który przyprawiał o dreszcze, konwulsyjne skurcze, zobaczyłem stojącą nade mną panią Rogozińską. Próbowała wybudzić mnie z letargu.
Gdy w końcu zrozumiałem co do mnie mówi, dowiedziałem się, że przygotowano dla mnie miejsce w mieszkaniu, które służyć mi miało za kryjówkę i kazała mi szybko pójść ze sobą. Nie mogłem wstać, kręciło mi się w głowie po nocy. Czułem jakby przeszywał mnie piorunujący ból. Kobieta popatrzyła na mnie nieco zakłopotana i zapytała, czy jestem chory.
– Nie – odpowiedziałem. – Tylko nadal przerażony Treblinką.
Zrozumiałem, że będąc chorym nie byłoby już dla mnie miejsca na tym świecie. Rogozińska wzięła mnie za rękę i pomogła wstać, mówiąc:
– Dziś w nocy lepiej się wyśpisz.
Jakby chciała zbagatelizować mój wygląd i stan. Stojąc, chwiałem się na nogach jak pijany. Z całych sił starałem się zrobić wrażenie zdrowego. Gojka powiedziała po cichu, że pójdzie przodem, a ja miałem iść za nią i samemu wejść do domu, aby gospodarz niczego nie podejrzewał. Wyszła przykładając palec do ust i nakazując mi ciszę i zachowanie ostrożności. Po kilku minutach szybko
[str. 87]
wszedłem do domu Rogozińskich uśmiechając się szeroko. Zadowolony byłem, że udało mi się zrobić kilka kroków i wejść do domu tak cicho, że nikt mnie nie zauważył. Stałem w małym pomieszczeniu, prosto do którego wchodziło się z ulicy. Była to kuchnia. Meble były trochę staromodne: na przykład stary, zniszczony kredens. Od wejścia przez całą długość pokoju ciągnęła się oklejona papierem ściana wydzielająca kuchnię od pozostałych pomieszczeń. W przejściu wisiała zasłona wydzielająca kolejny pokoik. Stało w nim łóżko, w którym spał Józef. W kącie stała wielka skrzynia na kartofle, obok wiklinowy kosz na bieliznę.
Rogozińska, która była sama w kuchni, powiedziała mi ni to z poważną miną, ni to uśmiechając się, po cichu, nie budząc śpiących domowników, że w tym pokoju za ścianą będzie moja kryjówka. Rozglądała się przy okazji, czy nie słyszy tego nikt obcy. Chcąc mnie trochę rozruszać i dać mi rozprostować kości, Rogozińska odprowadziła mnie na środek pokoju i dodała:
– Szybko, umyj się zanim domownicy wstaną.
Na zewnątrz już widniało, ale w pokoju okienko było jeszcze szczelnie zasłonięte a pomieszczenie oświetlała nocna lampka. Szybko obmyłem się wodą z miski, która stała na specjalnym stoliczku. Z kobietą porozumiewałem się na migi, nie burząc tajemniczej ciszy. Gdy umyłem już ręce i twarz, założyłem wojskowe buty, które stały już dla mnie przygotowane. Rogozińska przecedzając wodę z ugotowanych kartofli, powiedziała do mnie znad unoszącej się pary:
– Inne ubrania damy ci później.
Szybko wzięła talerz i miskę i postawiła je na stole, na którym stał mały, metalowy krzyż.
[str. 88]
Miskę napełniła mleczną zupą, a talerz, znad którego unosiła się jeszcze para, gorącymi kartoflami. Byłem tak głodny, że od razu zabrałem się do jedzenia oszołomiony unoszącym się zapachem. Co raz to uderzałem łyżką o talerz nabierając kartofle, aż Józef się obudził i ziewając zaczął kręcić w łóżku. Odsunął zasłonę mrużąc oczy od promienia lampy. Powiedziałem: „Dzień dobry” przełykając właśnie gorące kartofle.
– No, co słychać na tamtym świecie? – zapytał, obojętnie paląc papierosa.
– Na tym dużo lepiej – odpowiedziałem, ocierając spocone od szybkiego jedzenia czoło.
Józef wstał z łóżka i na wpół goły przysiadł przy piecu podkładając do ognia kawałki węgla, które wypadły z jego wnętrza. Jurek otworzył drzwi sypialni i bacznym wzrokiem rozglądał się po izbie. Nie bardzo rozumiał, dlaczego u niego w pokoju jest już dzień, a w kuchni jeszcze noc. Matka kazała mu szybko wracać do łóżka.
Na podwórzu słychać było sąsiada, którzy wyszedł pooddychać świeżym powietrzem. Gdy skończyłem jeść, gojka odstawiła garnek z kartoflami, który miała właśnie zanieść do stodoły, aby nakarmić świnie i zaprowadziła mnie do ciemnego pomieszczenia za ścianą. Uśmiechnęła się i powiedziała, że jest to moja kryjówka. Przyniosła jeszcze niewielki stołek i dodała:
– Odpoczywaj. Tylko uważaj, aby nikt z obcych przebywających w mieszkaniu cię nie zauważył, ani nie usłyszał. Gdy zajdzie potrzeba… – szepnęła, pokazując mi dziurę w ścianie tuż obok worka kartofli i zaraz zniknęła pod drugiej stronie zasłony i zabrała się do roboty.
[str. 89]
Józef zdjął z okna papier zaciemniający izbę i zgasił nocną lampkę. Ponieważ ściana oddzielająca moją kryjówkę od reszty domu nie sięgała sufitu, także i u mnie zrobiło się jasno. Żarzący się po drugiej stronie pomieszczenia piec dawał ciepło, które ogrzewało i moje ciało. Spocząłem na stołku ciesząc się, że ludzie ci się mną zajęli. Nie myśląc o tym, co będzie jutro, siedziałem zadowolony i czułem jak obudziła się we mnie iskra nadziei. Z sypialni dochodziły głosy i ruchy. To Jurek cieszył się na kolejny dzień. W kryjówce pełno było szpar, które zatkane były papierem. Z jednego z otworów wydłubałem papier. Chciałem widzieć, kto wchodzi do domu. Czy aby nie obcy, którego muszę się strzec i nie zdradzić się nawet najmniejszym ruchem. Przez dziurkę mogłem widzieć wszystko i dawało mi to poczucie, że nie jestem sam. Poza tym chciałem obserwować domowników. Widziałem, jak kuchnia zapełnia się dziećmi, które przygotowywały śniadanie. Widziałem, jak wchodząc dawały matce znaki, a ta kiwając głową potwierdzała tylko, że jestem w kryjówce. Jureczek, które już dobrze rozumiał, co to znaki mają oznaczać, z ciekawości zajrzał do mnie za zasłonę. W ciemności nie widział mojego uśmiechu i wystraszony szybko czmychnął. Do kuchni weszła też najstarsza córka Irena i jak zwykle pozdrowiła mnie uśmiechem. Ścieląc łóżko ojca prosiła, abym się uspokoił i zapewniała, że nikt obcy mnie tu nie zobaczy. Gdy poszła do kuchni, widziałam, jak gestami dawała domownikom do zrozumienia, jak wyglądam. Zaciekawiło to młodszą siostrę, która weszła do mnie przywitać się. Patrzyła ma mnie
[str. 90]
z poważną miną, litując się nade mną i moim ciężkim losem. Pocieszała mnie, że będzie codziennie modlić się za mnie.
Gdy matka skończyła przygotowywać śniadanie, zwołała całą rodzinę. Domownicy siedli przy stole, przeżegnali się i zaczęli spożywać kartofle i mleczną zupę, a para z ich talerzy unosiła się po całej izbie. Po śniadaniu do kryjówki przyszedł Florian i uśmiechając się powiedział:
– Udało ci się uciec z płomieni.
Podał mi papierosa i dodał: – Wieczorem, gdy wrócę z pracy będziesz mi musiał opowiedzieć, co widziałeś w Treblince i jak udało ci się uciec.
Z poważną miną zapewnił mnie, że nie muszę się martwić. Ma plan. Ale teraz nie chce jeszcze mi go zdradzić. Jego słowa napełniły mnie nadzieją, wiarą, ale jeszcze nie wiedziałem w co.
Józef, który trzymał swoje robocze ubranie w mojej kryjówce, wszedł przebrać się do pracy. Przerywając milczenie, zapytał:
– Lepiej tu niż w Treblince?
Jego pytanie i dobry nastrój także i mnie przyprawiły o uśmiech na twarzy, z którego dało się łatwo wywnioskować odpowiedź. Wychodząc dodał:
– Skoro do tej pory miałeś tyle szczęścia, to ono ciebie teraz też nie opuści.
Przed pracą ojciec i syn rozdzielili obowiązki wśród pracowników, których zatrudniali i ruszyli do swoich zadań. Jurek wybierał się pobawić na dworze, a przed wyjściem matka jeszcze raz nakazała mu zachować tajemnicę i nie wygadać się, że ukrywają Żyda. Mówiła do niego:
– Pamiętaj, Jureczku. Nikomu na ulicy o tym nie możesz mówić.
[str. 91]
Gdyby ten ktoś doniósł o tym Niemcom, wszystkich nas by rozstrzelali.
Jureczek stał wystraszony i spoglądając w stronę ściany oddzielającej moją kryjówkę od reszty domu, położył palec na ustach przysięgając milczenie.
Matka dobrze znała Jurka i jego posłuszeństwo i bez obaw puściła go na podwórze. Zmywając naczynia głośno, aby jej głos do mnie dotarł, zapewniła, że na Jurku można polegać.
Nagle na ulicy słychać było poruszenie. Drewniane koła z hurkotem uderzały o bruk, a kamienie sypały się na wszystkie strony. Do izby docierał huk motorów przejeżdżających wojskowych ciężarówek, rżenie chłopskich koni jadących na targ do miasta, otwierające i zamykające się drzwi sąsiednich domów. Słyszałem odgłosy młyna, który przed wojną należał do Żydów Wolnowicza i Szafrana [*Szaja Szafran był nie tylko właścicielem młyna, ale i elektrowni dostarczającej energii elektrycznej mieszkańcom Sokołowa].
A ja siedziałem sam za ścianą i czułem domowe ciepło, które otulało wszystkie moje połamane kości. Czułem się dobrze, cieszyłem się, że nikt mnie nie widział. Ściągnąłem koszulę i przez lusterko, jakie wisiało na ścianie nad łóżkiem Józefa oglądałem cięte rany na moich plecach, które powoli zaczynały się goić. Ciemnie pręgi na moim ciele zmieniły kolor na granatowy. Dobrze, że kości miałem całe, pokaleczone ciało zagoi się w cieple.
Pukanie do drzwi. Szybko włożyłem koszulę i przyłożyłem oko do wydrążonej dziury. To przyszedł listonosz i przyniósł dla Ireny list od jej narzeczonego, który zesłany został do Niemiec na roboty. Irena natychmiast przerwała swoje sprawy i w mgnieniu oka przybiegła z innego pokoju ciesząc się z nadejścia listu. Czytała go z wielką ciekawością. Jej twarz początkowo lśniąca i uśmiechnięta, zmieniła wyraz na poważny i zatroskany. Odłożywszy list powiedziała, że jeszcze dziś musi wysłać paczkę z jedzeniem. „Pisał”, powiedziała, „że dostają niewiele
[str. 92]
jedzenia”. Pytał też, czy to prawda, co opowiadają w obozie w Niemczech, że w Polsce zabiją Żydów? Matka spoglądając w kierunku ściany, dała jej znak, aby o tym nie mówiła.
Przez okno słychać było głos Jureczka bawiącego się na podwórzu z innymi dziećmi. Kobiety zaczęły przygotowywać obiad. Po chwili jednak znów ktoś zapukał do drzwi. W odwiedziny przyszła znajoma Rogozińskiej, też pochodząca z poznańskiego, blondynka o rumianej twarzy, której kolorów dodało jeszcze jesienne powietrze. Domownicy przywitali ją przyjaźnie. Uśmiechając się i starając się brzmieć uprzejmie wyjaśniła, dlaczego ich tak rzadko odwiedzała. Zdejmując płaszcz, który podkreślał jej smukłą figurę i pasował jak ulał, usiadała przy stole. Kobiety zaczęły wypytywać się o rodzinę i znajomych. Gdy zeszło na wiadomości z miasteczka, gość powiedział, że dziś rozpoczyna się wielka wyprzedaż rzeczy po Żydach.
– Ale – dodała – tylko dla chłopów, którzy dostali pozwolenie na wejście do getta, bo punktualnie dostarczali kontyngenty zboża.
Dokładnie wiedziała, jak wyprzedaż ma przebiegać, bo także jej mąż dostał od starosty pozwolenie.
– Trzeba mieć szczęście – dodała z poważną miną. – Nie ma samowoli. Już w getcie dostaje się razem z innymi ludźmi przydzielony dom. Gdy trafią się dobrzy sąsiedzi, podzielą się z tobą sprawiedliwie, jak nie, to kto pierwszy złapie dobry towar, ten lepszy. Poza tym – powiedziała – trzeba mieć szczęście, żeby dostać w przydziale mieszkanie bogatych Żydów.
Opowiedziała też o chłopach, którzy takowe mieli,
[str. 93]
bo przydzielono im dom żydowskiego lekarza Holcera, w którym mieszkali też dwaj starsi felczerzy [Aaron] Wąs [*zajmował się nie tylko leczeniem ludzi; prowadził również zakład fryzjerski przy ulicy Rogowskiej (obecnie Wilczyńskiego); po wybuchu wojny został w mieście, aby pomagać ludziom w getcie] i [Abram] Figowy.
– Takie szczęście mieli! – opowiadała z zazdrością. – Całe wozy napakowali drogą pościelą, ubraniami, bielizną i meblami zupełnie jeszcze nowiutkimi. Ludzie mówią, – dodała po cichu – że w żydowskich mieszkaniach trzeba dobrze szukać, bo Żydzi mieli dużo pieniędzy, które ukryli przez Niemcami sądząc, że przeżyją wojnę. Słyszałam też, – mówiła tym samym tonem – że Żydzi ukrywali swoje pieniądze w nogach stołów i krzeseł, a nawet w drzwiach wejściowych. Byli tacy, co znaleźli już złoto i pieniądze i pościel, a nawet drogie futrzane płaszcze.
Rogozińska przerwała jej i krzątając się przy kuchni powiedziała:
– Niech ci germańscy złodzieje oddadzą nam lepiej majątki, które zabrali. Zbóje tylko nabierają ludzi tymi żydowskimi rzeczami, a zabierają nasze zboże i nakładają nowe podatki.
Irena dodała, że nie założyłaby sukienki po zamordowanej Żydówce. Młodsza dorzuciła z bardzo poważną miną, że ksiądz w kościele z pewnością by tego nie pochwalał. Kobieta jednak tylko jeszcze bardziej się rozzłościła i już głośniej powiedziała:
– Przecież to nie są żydowskie rzeczy. To nasze rzeczy. Wszystko, co Żydzi na sobie nosili, ich cały majątek, który posiadali, był za nasze pieniądze. To wszystko z nas.
Gojka zauważywszy, że zbliża się pora obiadu a jej małe dzieci zostały same w domu, wstała więc, dodając, że jutro w getcie jest wyprzedaż dla Polaków z miasta, którzy mają pozwolenie i Rogozińska powinna jeszcze szybko załatwić konia, wóz i uczciwych wspólników. Kto wie,
[str. 94]
jak długo jeszcze opowiadałaby swoje historyjki, gdyby nie mały Jurek, które zaczął pukać do drzwi.
W czasie tej całej rozmowy stałem za ścianą wstrzymując oddech z twarzą przyklejoną do dziury i wzrokiem podążającym za wychodzącą gojką. Widziałem ją oczami wyobraźni w płaszczu mojej żony, jej męża w moim garniturze, a małego Janka w małych bucikach, należących do zamordowanych żydowskich dzieci. Widziałem też jej niemowlę zawinięte w pieluchy, które należały do mojej córeczki. Do kryjówki weszła Rogozińska, uśmiechnęła się i powiedziała:
– Nasłuchasz się tu wielu historii, ale nie przejmuj się. Dam ci zaraz jeść i jakieś ubranie na zmianę – powiedziała wychodząc.
Wymuszonym uśmiechem podziękowałem za troskę. W kuchni była już pora obiadowa. Pachniało skwarkami. Siostry pracowicie wyrabiały knedle. Jedna urywała kawałki ciasta i robiła z nich okrągłe kluski wrzucając je od razu do płytkiego garnka pełnego wrzącej wody. Druga wyjmowała gotowe knedle i przesmażała je na patelni w smalcu. Jurek klęczał na ławie przy stole i czekał niecierpliwie na jedzenie. Kot wyczuł zapach smażonego mięsa i wkradł się od izby. Zasiadł pod stołem i swoimi kocimi mieniącymi się oczami spoglądał na wyrabiane knedle. Miałcząc prosi, aby mu coś rzucić. Nagle Jureczek zerwał się z miejsca. Usłyszał głosy Floriana i ojca. Mężczyźni weszli do domu kończąc rozmowę, którą prowadzili na zewnątrz. Kobiety ucieszyły się, że przyszli punktualnie na obiad, który właśnie chciały podawać.
Siostry nakryły do stołu, na środku postawiły
[str. 95]
wielką misę, a dla każdego talerz. Mężczyźni skończyli palić i zaczęli przygotowywać się do jedzenia. Ja cały czas stałem za ścianą z twarzą przy dziurze, a w nosie kręciło mi się od kuchennych, smakowitych zapachów smażonych knedli, co jeszcze bardziej spotęgowało mój głód. Widziałem, jak Irena napełniła miskę knedlami i polała smalcem. Pomyślała sobie z pewnością, że sam dałbym radę ją opróżnić. Nie jadłem od trzech dni. Mój żołądek burczał z głodu. Gojka wzięła niski stołeczek i wniosła do mojej kryjówki.
– Głodny jesteś? – zapytała krzątając się.
Nie zdołałem jej odpowiedzieć. Pod drugiej stronie ściany widziałem, jak napełnia miskę knedlami. Policzyłem ile dała mi knedli. Wróciła zaraz uśmiechając się i dodała:
– Jak będzie ci mało, jest dokładka.
Nie zauważyłem nawet, kiedy na stołku przede mną stanęła pełna misa klejących się kluch. Celebrowałem tę ucztę wszystkimi moimi zmysłami. Mimo że knedle były śliskie, szybko zaczęły kleić się mi w żołądku.
Kot, który wszedł do mnie razem z Rogozińską pomógł mi dokończyć jedzenie, przełykając knedle tak samo ciężko, jak ja. Z tamtej strony ściany dobiegał do mnie odgłos łyżek uderzających o talerze. Kot nadal siedział w mojej kryjówce patrząc na mnie i oblizując wąsiki.
Dziura w ścianie przyciągała mnie jak magnez. Uczucie sytości nie zaspokoiło mnie. Chciałem widzieć i słyszeć. Może padnie jakieś dobre słowo o mnie? Może moja sytuacja zmieni się na lepsze?
[str. 96]
Józef, który jadł najwolniej, słyszał, jak Florian po chichu tłumaczył coś matce. Mówił szeptem, aby Jurek nie usłyszał. Tajemnica rozweseliła Rogozińską i po cichu, tym samym tonem, co Florian, powiedziała do wszystkich:
– Najlepiej będzie, zrobić to tak jak mówiłam.
Te kilka słów dało mi do myślenia. Instynktownie przeczuwałem, że chodziło o mnie i zacząłem bić się z myślami. Czy to dla mnie dobrze? Czy może wręcz przeciwnie? Przyglądałem się domownikom, śledziłem każdy ich ruch i spijałem z ich ust każde słowo. Florian szeptem powiedział jeszcze coś do matki sprzątającej właśnie naczynia ze stołu.
– Wieczorem będę wiedział na pewno.
Zadowolona odpowiedziała:
– Z pewnością się uda.
Co mieli na myśli? Czy było to coś dobrego? Dlaczego wszyscy siedzieli tam razem i nikt mi nic nie mówił? Gdyby było to coś złego, to Rogozińska nie byłaby tak zadowolona, bo czułem, że chce dla mnie dobrze. A może to mnie nie dotyczy? Może to tylko rodzinna tajemnica? Nie mogłem się uspokoić. Stałem załamany z twarzą przy ścianie. Nagle poczułem, jak miska stojąca za mną spadła na podłogę. To kot wylizał ją do czysta dziękując za obiad. Rogozińska szybko przyszła do kryjówki zobaczyć, co się stało. Stałem z potłuczonym talerzem w ręku i ze zmieszaną miną przeklinam kota, który szybko uciekł przez zasłonę. Uspokoiła mnie i kazała wygonić kota na podwórze. Jurka nie trzeba było dwa razy prosić. Chłopiec wykonując polecenie matki gonił kota po izbie, wyklinając zwierzę jak mają to w zwyczaju małe dzieci.
Kobieta chcąc mnie pocieszyć i poprawić mi humor szeptem powiedziała, że może Florianowi uda się załatwić mi polskie papiery,
Były dom sokołowskiego rabina
Była mykwa z Sokołowie
[str. 97]
które potwierdzą, że jestem Polakiem. Wieczorem miała wiedzieć na pewno – powiedziała urywanymi zdaniami. Więcej nie chciała już nic powiedzieć i zniknęła w kuchni.
Nie mogłem się ruszyć z miejsca i przepełniała mnie radość. Dziesięć razy powtórzyłem słowa, które właśnie usłyszałem. Czy znaczy to, że będę mógł jeszcze poruszać się po świecie wolny? A ciemne kryjówki przestaną być mi domem?
Moje myśli przerwał Józef, który zawsze miał w zwyczaju po jedzeniu posiedzieć na swoim łóżku. Spoczął ciężko oddychając. Z kieszeni wyjął papierosy i zapaliliśmy. Czułem, że zaraz przerwie milczenie i opowie mi o dokumentach, ale Józef zszedł na inny temat i opowiedział mi, że w getcie mieszka jeszcze około dwudziestu Żydów, którzy mieli wysprzątać opływające krwią i brudem getto. Dodał, że surowo ich pilnują. Przy życiu jest też kilku Żydów, którzy pracują u Gramssa w drukarni. Jego przyjaciel Piotrowski, który mieszka niedaleko, powiedział mu w tajemnicy, że też ukrywa żydowskiego młodzieńca z Sokołowa o nazwisku Jastrząb. Przypomniałem sobie, że z jednym Jastrzębiem pracowałem w obozie. Zapytałem Józefa, czy mógłby zorganizować nam spotkanie. Obiecał, że się dowie. Więcej nie rozmawialiśmy, bo musiał wracać do pracy. Nieco ospały i rozleniwiony po jedzeniu podniósł się i zbierał do wyjścia. Wychodząc z pokoju powiedział jeszcze:
– Wieczorem porozmawiamy.
Józef, Florian i Jurek wyszli z domu na ulicę. W tym samym momencie znów ktoś zapukał do drzwi. Do izby weszły dwie wesołe chłopki, które przyjęto z
[str. 98]
udawaną gościnnością. Chłopki mówiły z wiejskim akcentem, ubrane były w świąteczne stroje, trajkotały głośno i często się śmiały.
Irena zaciekawiona zapytała, co sprowadza je do miasta, skoro dziś nie ma targu. Grubsza chłopka, która siedziała na stołku jakby zaraz miała z niego zlecieć, rozpięła kołnierzyk płaszcza i zdziwiona odpowiedziała:
– Nie wiecie, że dziś w getcie można dostać rzeczy po Żydach? Dostałyśmy kartkę podpisaną przez dr. Hermanna i razem z sąsiadką – wskazała na siedzącą obok niej chłopkę, uśmiechającą się i skubiącą rąbek chustki, w której miała schowane pieniądze – przyjechałyśmy w tej sprawie do miasta. Przyjechałyśmy trochę wcześniej.
Jej mąż – opowiadała dalej – dobrze znał się z policją, dlatego pozwolono im przeszukać kilka domów, zanim znalazły coś dla siebie. Ludzie biegają tam na łeb, na szyję, przepchają się, popychają. W wielu domach przebrano już co lepsze i zostały tylko żydowskie białe prześcieradła w pasy (miała na myśli tałesy [*prostokątne białe chusty z czarnymi pasami po bokach, nakładane na głowę lub ramiona podczas modlitwy]), które Żydzi nosili, gdy się kołysali. Po ziemi walały się też długie kapoty, a nawet peruki [*peruki nosiły ortodoksyjne zamężne Żydówki, by ukryć swoje prawdziwe włosy, których widok przeznaczony był jedynie dla męża], które nosiły stare Żydówki. Poszczęściło im się tylko w jednym domu. Mieszkał w nim najwidoczniej szewc. W piwnicy, która była zniszczona po wybuchu granatu, znalazły schowane buty i kozaki. Ale ani jednej pary dziecięcych butów. Udało jej się także znaleźć całkiem sporo damskiej odzieży, niewiele natomiast męskiej. „No i mój stary już się nie wystroi” – dodała z uśmiechem. Powiodło się również z pościelą. „Meble są nieco podziurawione od kul, ale całkiem dobre” – dodała zadowolona.
[str. 99]
– Inni – dodała druga – mieli jeszcze gorzej. Musieli brać, co im dawano. Były to całkiem dobre rzeczy, ale częściowo zaplamione krwią.
Jej białe prześcieradło też poplamione było krwią. „Fortuna kołem się toczy” – dodała.
– Skoro już mówisz o szczęściu, – przerwała jej grubsza – ludzie opowiadali, że dziś jeden znalazł w jednym z domów małą skrzyneczkę pełną złota. Tym sposobem zabezpieczył nawet swoje wnuki – powiedziała zazdrośnie. – W żydowskich domach trzeba tylko wiedzieć, gdzie szukać. Ukrytych jest tam jeszcze dużo złota. Szkoda, aby wpadło w niemieckie łapy – skończyła druga wstając.
Irena zaczęła w międzyczasie krzątać się i przygotowywać paczkę dla narzeczonego w Niemczech. Młodsza siedziała ze wzrokiem wbitym w książkę, a matka milczała i czekała, aż kobiety zorientują się, że nikogo nie obchodzą ich historyjki.
Grubsza chłopka wstała i zażartowała, że chłopi mogą sobie wracać na wieś, a je tutaj zostawić. Pożegnały się mówiąc „szczęść Boże”, obiecując, że gdy będą znów w mieście, nie zapomną ich odwiedzić. Do mojej kryjówki zajrzała Rogozińska. Zobaczyła mnie siedzącego na stołku z głową leżącą na moich dłoniach opierających się o zagłówek łóżka Józefa. Sądząc, że zasnąłem, powiedziała:
– Głowa mi już pękała od ich historii. Nie mogłam się już doczekać, aż pójdą. Gdy mieszkaliśmy trzy miesiące u nich na wsi, zaraz na samym początku, gdy Niemcy wygnali nas z domu, nikt nie zapytał, czy jedliśmy i czy mamy chleb. Prawdę powiedziawszy przez całe trzy miesiące żyliśmy bez kartofli, nie mieliśmy ani kawałka chleba w ustach i nikt ze wsi nie zainteresował się naszym losem.
[str. 100]
Z odrazą dodała:
– Tacy są chłopi. Skąpi. Wszystkiego im mało. Dopiero, gdy znaleźliśmy się w mieście i mieliśmy co jeść, zainteresowali się nami i stali się nieproszonymi gośćmi.
Później Rogozińska przyniosła mi koszulę i garnitur, abym mógł je przymierzyć. Zrobiło się już ciemno. Z ulicy dobiegał hurkot kół uderzających o kamienny bruk. Przejeżdżała pewnie chłopska furmanka wyładowana rzeczami z martwego getta.
W ciemności patrzyłem na ubrania, które leżały obok mnie. Miałem mieszane uczucia. Nowe odzienie, które zakryć miało moje pokaleczone ciało, moje rany, zmyć ślady Treblinki. Rozbudziły się we mnie radość i nadzieja. Do tego jeszcze polskie papiery – droga do wolnego życia, do wolności, do słońca i powietrza. Nie będę już musiał ukrywać się w ciemnościach, ale i tak będę musiał wiele rzeczy przemyśleć. I jeszcze raz powtórzyłem słowa, które wypowiedziała Rogozińska. „Wieczorem będziemy wiedzieć na pewno…”. Jeszcze raz próbowałem sobie wyobrazić, jaką minę miał Florian, gdy opowiadał o tym matce. Niecierpliwie i niespokojnie wyczekiwałem wieczoru, gdy Florian miał wrócić z pracy.
Znów podszedłem do dziury. Irena z matką weszły właśnie z pokoju do kuchni ubrane w płaszcze i z książeczkami do nabożeństwa w dłoni i zaszły do mojej kryjówki. Córka wystrojona była w jesienny ciemny płaszcz, na szyi zawiązany miała biały szal, który podkreślał jej bladą cerę i czerwone usta. Matka miała na sobie czarny płaszcz zapięty pod szyję, który nieco poszerzał jej pociągłą, matową twarz. Obie stanęły
[str. 101]
w wejściu i patrzyły na mnie z bogobojną miną. Matka odezwała się, zasłaniając nieco usta ręką trzymającą modlitewnik, na którym zwisał różaniec:
– Idziemy do kościoła pomodlić się za ciebie, aby Bóg prowadził cię drogami, na których znajdziesz ratunek. Bóg lituje się nad takimi cierpiącymi jak ty.
– Ale czy Bóg i nade mną się zlituje? – zapytałem łamiącym się głosem, trzymając Rogozińską za rękę.
Irena, która stała za matką, przerwała milczenie i odpowiedziała przejęta moimi uczuciami:
– Bóg w niebie lituje się nad wszystkimi cierpiącymi, wszystkimi, którzy proszą go o pomoc. Tacy jak ty potrzebują bożej pomocy.
Wyszły, pozostawiając mnie w moim pokoiku pogrążonego w wieczorowym nastroju. Rozmyślałem o moim losie, który powierzony zostanie w boże ręce.
Tajemnicza cisza zawieszona w półmroku między dniem a nocą przebudziła młodszą córkę, która weszła do kuchni z pokoju dziennego i zapaliła światło. Także w mojej kryjówce zrobiło się jasno i ciemność przerodziła się w nocny półmrok, który momentalnie zmienił mój nastrój i przypomniał o nadchodzącej nocy, pełnej niepokoju i niecierpliwości.
Na ulicy było cicho. Słychać tylko nieustający głuchy stukot młyńskiego koła, które dostarczało energię dla całego miasta. Na zewnątrz znów rozległy się kroki i do izby weszli Irena, Jurek i matka, która przypomniała, że czas już zaciemnić okno. Razem z nimi do domu wemknął się też kot i zaraz przyszedł do mojej kryjówki, ukrywając się w ciemnym kącie, z którego patrzyły na mnie błyszczące kocie oczy. Zwierzę obawiało się,
[str. 102]
że wygonię je z miejsca, w którym zazwyczaj nocą czyha na myszy. Po drugiej stronie ściany panowała ożywiona atmosfera. Matka i córki miały teraz pogodniejsze oblicza. Jurek siedział cichy i zmęczony, ochłonąwszy po wszystkich wrażeniach dzisiejszego dnia. Młodsza córka pytała, co słychać u znajomych, których kobiety spotkały wychodząc z kościoła.
Weszła do mnie Rogozińska i powiedziała:
– Spać będziesz musiał w tym samym miejscu, co wczoraj. Ale za to wygodniej. W mieszkaniu, jak widzisz, nie ma miejsca, a siedzieć całą noc nie ma sensu. Musisz wypocząć po całym dniu siedzenia. Możesz już iść spać. My też powoli będziemy się zbierać do spania. Chcę tylko poczekać na Floriana i dowiedzieć się, co załatwił w sprawie papierów.
Podziękowałem za jej dobroduszność i stojąc już powiedziałem, że muszę wyjść przed dom, jeśli nikt z sąsiadów nie patrzy. Rogozińska kazała mi zaczekać, aż całkiem się ściemni, bo obcy ludzie nadal kręcili po ulicach. Przez te kilka minut, które minęły, aż na zewnątrz zapadł całkowity mrok, w moim żołądku przewracały się knedle i smalec. Byłem mokry od potu, gdy dostałem znak, że mogę wyjść.
W międzyczasie w odwiedziny przyszedł znajomy, ale Rogozińska zatrzymała go z daleka od wejścia i przechadzała się z nim pogrążona w rozmowie. Gdy zauważyłem jej mądry podstęp, szybko ukryłem się w kryjówce ciężko dysząc i sapiąc, jakbym właśnie przedostał się przez państwową granicę.
Do izby weszła Rogozińska ze znajomym, który
[str. 103]
serdecznie przywitał się z domownikami. Stanął pośrodku izby, co jeszcze bardziej wydłużyło jego i tak już wysoką i smukłą figurę. Lubił najwidoczniej tak postać i sypał dowcipami, jak z rękawa, a izbę wypełniał gromki śmiech. Obracał się na wszystkie strony i podchodził co raz to w kierunku ściany, a domownicy ledwo przekonali go, aby usiadł. Jakby bali się, że jego baczne oczy, osadzone tak wysoko zajrzą zaraz za ścianę do mojej kryjówki. Gość był w dobrym humorze i opowiadał zabawne historyjki z życia i pracy jaką wykonywał. Był malarzem pokojowym. Już z bardziej poważną miną opowiadał także o sobie. Zaproponowano mu posadę policjanta, którą pewnie i przyjmie, ale jeszcze się wahał:
– Praca byłaby lżejsza, ale nastawiać głowy za zachcianki Germanów nie mam ochoty.
Rogozińska roześmiała się:
– No, nastawianie głowy to nie przelewki.
– Gdy Niemcy udają się na polowanie szukać partyzantów, jako pierwszych wysyłają do lasów policjantów polskich i ukraińskich a sami wchodzą na końcu, aby móc się z tego lasu jak najszybciej wycofać – opowiadał gość.
Wywiązała się rozmowa o życiu w miasteczku, o wojnie aż koniec końców zeszło na Żydów. Wówczas całkowicie już spoważniał i zaczął opowiadać następującą historię. Gdy pracował jako malarz w wojskowym szpitalu w mieście [*niemiecki szpital wojskowy znajdował się z dawnym gimnazjum salezjańskim dla chłopców, obecnie w tym budynku ma siedzibę sokołowski sąd], zaprzyjaźnił się z jedną z Żydówek, które pracowały w pralni i sprzątały szpitalne sale. Kobieta ta była wdową. Jej mąż umarł w getcie podczas epidemii tyfusu. Pochodziła z Kalisza i miała piękną sześcioletnią córeczkę. Dziecko było bardzo przywiązane do matki. Nie miała nikogo, u kogo mogłaby zostawić dziecko,
[str. 104]
więc Niemcy pozwolili jej zabrać dziewczynkę ze sobą do pracy, gdzie sadzała ją w ciepłym kącie w pomieszczaniu, w którym właśnie pracowała. Niemcy bardzo lubili tą niebieskooką dziewczynkę o blond włosach i żartowali, że na pewno musi być to aryjskie dziecko, bo ma odpowiednie włosy i niebieskie oczy. W szpitalu leżeli ranieni na froncie Niemcy, którzy patrząc na dziewczynkę przypominali sobie o swoich dzieciach i domach i głaskali ją po główce i dawali czekoladę. Dziecko przyzwyczaiło się, że spędza całe dnie z matką w pracy i na noc wraca razem z nią do getta.
– Dziecko opowiadało jej – mówił dalej – wieczorem nie jeden raz, że w szpitalu za dnia czuje się lepiej. W getcie ludzie nocą obawiają się Niemców, którzy przychodzą i biją, i łapią ludzi. Ci Niemcy ze szpitala, z zabandażowanymi głowami i nogami, z kulami pod ramieniem są lepsi.
Nawet on – dodał – bardzo polubił dziewczynkę. Później, gdy zaczęto mówić, że Żydów wywożą do Treblinki, przyszła do niego ta sama kobieta i powiedziała:
– Słuchaj, mój drogi przyjacielu. Znasz przecież moje dziecko. Dziewczynka jest ładna i mądra i wygląda jak polskie dzieci. Gdy się okaże prawdą, że Niemcy chcą nas wymordować, to proszę cię o jedno. Mi już wszystko jedno. Straciłam męża i wielu moich bliskich, którzy umarli w getcie, gdzie i ja się będę ukrywać. Ja zapewne wpadnę w ręce morderców. Ale moje dziecko? – pamiętał, że w tym momencie z oczu popłynęły jej łzy – Dlaczego i ono ma zginąć? Ona nic z tego nie rozumie. Ją można jeszcze uratować.
– Zapytała mnie opowiadał dalej – czy nie mógłbym zabrać jej córki do siebie, gdy zrobi się niebezpiecznie? Omówiłem to z moją żoną i ona też się zgodziła.
[str. 105]
Po pewnym czasie, gdy zaczęto mordować Żydów, kobieta przyprowadziła córkę, a ja wmówiłem moim dzieciom i sąsiadom, że jest to córka naszych krewnych z Warszawy.
Matka zabroniła dziewczynce mówić po żydowsku, bo nikt nie mógł dowiedzieć się, że jest ona żydowskim dzieckiem. Bo jak ktoś się dowie, to Niemcy ją zabiją. Dziecko bardzo wystraszyło się Niemców, nawet tych, którzy byli dla niej dobrzy. Pamiętała jeszcze jak ci sami „dobrzy Niemcy” do niej mówili: „Twój ojciec ponosi winę za wojnę, dlatego można was wszystkich rozstrzelać”. Dziewczynka wystraszyła się śmiertelnie wszystkich nazistów i obiecała matce, że nigdy już nie powie niczego po żydowsku. Na początku, opowiadał, dziecko było bardzo smutne. Siedziała w kącie i dużo płakała, nie odezwała się nawet słowem. Wspominała tylko po cichu swoją matkę. Z czasem zżyła się z nami i zadomowiła.
– Matka – opowiadał – przychodziła często i pytała o córkę czekając na mnie przed domem. Raz dziewczynka we śnie rozpłakała się i zaczęła wspominać matkę. Od tego momentu wszyscy wiedzieli, że ukrywam żydowskie dziecko. W okolicy nie było innego tematu do rozmów. Bojąc się o własne życie, oddałem matce dziecko.
Kilka dni temu, gdy Niemcy wywieźli ze szpitala żydowskich mężczyzn do Treblinki, zostawiwszy jeszcze kobiety, chciano dziewczynkę odebrać matce i wywieźć z mężczyznami. Ale nie chciała się rozstać z dzieckiem. Ci, którzy widzieli tę scenę, opowiadali że w samochodzie pełnym mężczyzn była jedna kobieta trzymająca na rękach dziecko. Tak odjechała do Treblinki.
[str. 106]
Szkoda dziecka. Dziewczynka była tak podobna do polskich dzieci – dokończył.
Gdy wybrzmiała historia o matce i jej dziecku, w domu zapanowała cisza. Znałem je z widzenia, bo w getcie mieszkały na tej samej ulicy co ja. Widziałem wyraźnie oczami wyobraźni kobietę, którą często widywano w nocnych godzinach wracającą z dzieckiem na ręku ze szpitala do swojego małego drewnianego domku w getcie, w którym cały czas panował smutek i przygnębienie, która cała swoją nędzę i samotność przepędzała z uwagi na miłość do swojej córki. Widziałem też jak mordercy rozdzielają matkę i córkę, która nie chciała jej puścić i uczepiła się matczynych rąk.
Nie wiem, jak długo stałem osłupiały w moim ciemnym pokoiku. Ocucił mnie śmiech, który rozbrzmiewał w izbie. Gość zdał sobie sprawę, że siedzi już za długo i poszedł do domu. W kuchni zaczęto przygotowywać kolację. Rogozińska nagrzała w piecu podśpiewując pod nosem kościelna pieśń. Na zewnątrz słychać było głos Floriana pogwizdującego jakąś melodię. Zupełnie się rozbudziłem, znów wyglądałem przez dziurkę chcąc zobaczyć wyraz twarzy Floriana. Wszedł, zdjął buty i z poważniejszym niż zwykle wyrazem twarzy zapytał, czy ojciec wrócił już z pracy. Usiadł zmęczony ciężko sapiąc i zamyślił się.
Stałem z walącym sercem próbując zrozumieć, dlaczego ma tak poważny wyraz twarzy. Gdyby miał dla mnie dobre wieści z pewnością natychmiast by mi je przekazał. Wiedział, że czekam niecierpliwie na potwierdzenie tych kilku słów, które wypowiedział dziś popołudniu: „Wieczorem będę wiedział na pewno”.
[str. 107]
Florian tymczasem przeglądał gazetę, którą wyciągnął z kieszeni spodni. Jakby lektura miała pomóc mu przegonić myśli, które zebrały się w jego głowie po całym dniu pracy i które go tak zasmuciły. Matka odezwała się:
– Florian, nie siedź tak zamyślony, umyj się po robocie to zaraz lepiej się poczujesz. Jak ojciec wróci, zjemy kolację.
Florian przerwał czytanie i trzymając gazetę w ręku odpowiedział:
– Sukinsyny, całkowicie chcą nas wyrżnąć. Zaczęli od Żydów, a na nas skończą. Z Warszawy docierają smutne wiadomości, Niemcy mordują i dręczą Polaków. Codziennie odbywają się obławy na dworcach, także na ulicach masowo łapią ludzi na roboty do Niemiec. Naziści zabiorą się także i za nasze miasto.
Wymienił nazwiska tych, których gestapo aresztowało zarzucając im nielegalną działalność partyzancką.
– Ale – dodał z satysfakcją – te sukinsyny boją się nadchodzącej zimy na froncie w Rosji. Na swojej skórze czują jeszcze zeszłoroczne mrozy, które tak bardzo dały im w kość. Nie obawiają się tylko zimna w Rosji, boją się też obcych ludzi, nad którymi teraz panują. Doskonale wiedzą, że Polacy ich nienawidzą i dlatego stosują wobec nas taki terror.
Wypowiedziawszy te słowa wstał, jakby chciał oddać cześć wchodzącemu właśnie do izby ojcu. Józef, jak zawsze spóźniony na kolację, usprawiedliwiał się, że w drodze powrotnej jeszcze pogawędził z sąsiadem na ulicy, który opowiadał mu o aresztowaniach w miasteczku. Kobiety zaczęły więc serwować kolację i nakrywać do stołu. Pokrojono chleb, położono małe talerze i pokrojoną wątrobiankę
[str. 108]
dla każdego z domowników oddzielnie. W środku na talerzu leżały jeszcze dwa kawałki kaszanki wypełnionej kaszą i smalcem. Stałem za ścianą, ale jedzenie mnie zupełnie nie nęciło. Zajmowało mnie tylko to, że Florian o mnie zapomniał. Martwiło mnie, że nikt już nie mówił o papierach. Wszyscy przygotowywali się do kolacji, siadali do stołu. Tylko Irena pomagała matce, która wzięła ten sam niski stołek, postawiała na nim niski blaszany talerz z pokrojonym chlebem, smalcem i kiełbasą i zaniosła do mojej kryjówki. Wchodząc uśmiechała się i powiedziała:
– Siedzisz tak cicho jak mysz pod miotłą. Wkrótce o tobie zapomnimy.
Pomogłem jej postawić stołek, podziękowałem i cicho powiedziałem:
– Bardzo ciekami mnie, czy Florianowi udało się załatwić mi papiery.
– Tak – przypomniała sobie – zaraz go zapytam. Zupełnie zapomniał – i wyszła.
Po drugiej stronie wszyscy zajęci byli jedzeniem. Jurek siedział na swoim stołeczku i jadł kolację, trzymając przy ustach kawałek brązowej kaszanki, a policzki miał tak wydęte, że wyglądał jakby gwizdał na dziecięcej fujarce.
Matka siedząc obok Floriana szeptem zapytała:
– Co z papierami?
Do moich i tak już nadwyrężonych uszu dotarło kilka urwanych słów: „Ona wkrótce przyjdzie, wtedy będzie wiadomo”. Nie wiedziałem kogo ma na myśli, mówiąc o niej, ale zrozumiałem, że są to dla mnie dobre wiadomości. Florian więc nie zapomniał o mnie, nie potrzebnie przejmowałem się jego poważnym wyrazem twarzy. Będę czekał w dobrym nastroju na „nią”.
[str. 109]
Wróciwszy do stołka, na którym stało przygotowane dla mnie jedzenie, zobaczyłem, że kot wykorzystał chwilę nieuwagi i za moimi plecami z połowy chleba zlizał smalec i uciekł do kuchni. Rzuciłem wylizany kawałek chleba do ciemnego kąta, aby zwierzę mogło do końca dojeść. Niech się cieszy bury kociak, który jedyny dotrzymywał mi towarzystwa w ciemnym pokoiku.
Do kryjówki znów weszła Rogozińska przynosząc kawę i dwa kawałki białego chleba, jakby wiedziała, że kot mnie skrzywdził. Zwróciła się do mnie tonem, który miał dodać mi odwagi i nadziei:
– Niedługo przyjdzie panienka i przekaże, co z papierami dla ciebie.
Zauważyła, że ciekawość mnie zżera i dodała:
– Nie martw się. Dziś modliłyśmy się za ciebie. Bóg pomoże, wszystko będzie dobrze – i wyszła.
Szybko dokończyłem kolację i znów zająłem pozycję przy ścianie patrząc w napięciu w stronę drzwi. Kiedy w końcu przyjdzie ta panienka? W kuchni już posprzątano po kolacji. Józef i Florian siedzieli jeszcze przy stole i palili papierosy. Dym roznosił się po całej izbie. Kobiety zmywały naczynia i przygotowywały jedzenie dla świń, które swoim kwiczeniem dawały znać, że już najwyższy czas, aby w chlewie pojawił się ktoś z latarnią i wiadrem ugotowanych kartofli.
Ktoś zapukał do drzwi i do izby weszły dwie dziewczyny, sąsiadki Rogozińskich. Jedna z nich była gruba, niska, miała rumiane policzki i dołeczki, które pojawiały się, gdy się uśmiechała. Mówiła szybko i potrafiła wszystkich przegadać, chcąc poinformować o wszystkim wszystkich, którzy siedzieli i milczeli. Pracowała w szpitalu wojskowym i
[str. 110]
opatrywała rannych żołnierzy, którzy z frontu w Rosji wracali zawszeni, obrośnięci, jęcząc z bólu i odniesionych ran, które zadali im Rosjanie.
– Gdy ich zobaczą – mówiła uśmiechając się – żołnierze, którzy już prawie ozdrowieli i wkrótce mają wrócić, przestają się uśmiechać.
Sąsiadka w szpitalu pracuje razem z Żydówkami i rozmowa schodzi na żydowskie tematy.
Znów ktoś puka do drzwi. Tym razem była to niska szatynka. Florian wstał, przywitał się z nią uprzejmie i zaprosił do drugiego pokoju. Po krótkiej chwili milczenia, kobiety znów zaczęły opowiadać. Opowiadały, jak kilka dni temu Niemcy zabrali do Treblinki wszystkich żydowskich mężczyzn ze szpitala, z którymi pracowała już od dłuższego czasu. Zaciekawiwszy zgromadzonych, zaczęła opowiadać:
– Gdy wszyscy Żydzi uciekli z miasteczka, obawiając się, że ich zamordują, jeden z Niemców, którego nazywano „Czopem”, wyjaśniał im: „Jeśli ktoś z was, żydowskich robotników, których nadzoruję, ucieknie, nie będzie już mógł wrócić do pracy i tym sposobem straci ochronę, którą wam gwarantuję. Wy, żydowscy robotnicy ze szpitala, nie macie nic wspólnego z Treblinką. Mam zapewnienie, że wy macie takie same prawa, jak wszyscy potrzebni do pracy robotnicy. Nie uciekajcie, bo nic złego wam się nie stanie”. Żydzi nie mając innego wyjścia, zostali. Później, gdy mogli zostać w miasteczku, byli zadowoleni, że nie uciekli ze szpitala. Dwa tygodnie później, gdy Żydów z miasteczka wywożono do Treblinki albo rozstrzeliwano na miejscu, ten sam „Czop” – opowiadała dalej – nadal zapewniał, że nic im się nie stanie i
[str. 111]
nikt im nic nie zrobi. Wręcz przeciwnie, dostaną jeszcze lepsze jedzenie – dodała. Byli nawet tacy, co uciekli a następnie wracali do getta. Wkradali się do środka, aby nikt nic nie zauważył. Niektórych zastrzelono przy próbie ucieczki. Po tym ludzie zobojętnieli i przestali obawiać się tego, co się z nimi stanie. Kilka dni temu do szpital przyjechał dr Hermann. Rozmówił się z „Czopem”, który zwołał w środku dnia apel dla wszystkich żydowskich pracowników. Ci przeczuwali, że coś jest nie tak i ukryli się. Wybuchła panika i w tym samym momencie wszedł „Czop” z uzbrojonymi żandarmami i Ukraińcami. Pomagali nawet ranni żołnierze wydobyć Żydów z kryjówek. Niektórych wyciągano z klozetów, zabrudzonych ludzkimi ekskrementami – opowiadała. Gdy wyłapali już wszystkich, wsadzili ich na ciężarówki jadące prosto do Treblinki. Tonem pełnym współczucia dodała, że „Czop” złapał chłopca, który tak się wystraszył, że skulił się w sobie chcąc skryć się na ziemi. Rozpłakał się i nakrył trzymaną w dłoni gałązką, jakby chciał się nią ochronić – skończyła.
Siedziałem za ścianą i myślałem o chłopcu, którego tak dobrze znałem. Miał on dwanaście lat. Był niski jak na swój wiek. Nie wyrósł ze strachu. Pochodził z Kalisza (imienia jego już nie pamiętam), uciekł z warszawskiego
[str. 112]
getta i przybył do Sokołowa, gdzie żył pracując na czarno. Jego matka i rodzeństwo umarli z głodu w warszawskim getcie. Chłopak wydostał się z Warszawy i błądząc po miastach i wsiach dotarł do Sokołowa. Ojciec, który tu mieszkał, też był już martwy. Umarł na jakąś chorobę zakaźną. Chłopak często przesiadywał przed wejściem do domu, w którym mieszkał jego ojciec. Okłamywał się, że może nie jest prawdą, że nie żyje i za chwilę wróci do domu. Ludzie się nad nim zlitowali i załatwili mu pracę. Pasł gęsi w szpitalu. Widzę tego młodzieńca przed moimi oczami. Widzę go z gałązką w ręku w drodze do Treblinki, gdzie po raz ostatni wykrzyczy rozpaczliwie „Ojcze!”
Stojąc zamyślonym za ścianą usłyszałem jak z sąsiedniego pokoju wyszli Florian z panienką, która spojrzała na zegar i przypomniała, że zaraz rozpocznie się godzina policyjna. Oboje wyszli na ulicę. Także sąsiadki, opowiedziawszy już o wszystkich i o wszystkim, opuściły dom. W izbie zrobiło się cicho. Kobiety ziewały, bo wszystkie te historie bardzo je zmęczyły. Jurek siedział na ojcowskich kolanach. W końcu Józef przerwał milczenie:
– Oby Florian wrócił jeszcze przed godziną policyjną.
I rzeczywiście zaraz do izby wszedł uśmiechnięty Florian. Zrozumiałem, że kobieta przekazała mu dobrą wiadomość. Czekałem niecierpliwie na informacje. Matka uśmiechnęła się mówiąc do niego:
– Widzę, że wszystko się dobrze skończy.
Florian przekomarzając się zrobił poważną minę. Flegmatycznie usiadł przy stole i rozejrzawszy się, że nikt nie patrzy, powiedział:
[str. 113]
– Jak dobrze pójdzie, to najważniejsza część pracy zostanie wykonana i za kilka dni wszystko zostanie załatwione. Potrzebne są jeszcze dwa stemple. Potrzebujemy też fotografii.
Za ścianą mój nos prawie przecisnął się przez dziurę. Dlaczego Florian nic mi o tym nie powiedział? Dlaczego pogrywał z moją ciekawością? Florian miał czas, zapalił papierosa i rozmawiał z ojcem o jutrzejszej robocie. Józef ziewając zapytał żonę:
– Co załatwiłaś w sprawie jego spania?
Odpowiedziała:
– Już wszystko przygotowane. W tym samym miejscu, co wczoraj, ale za to wygodniej.
Dopiero teraz Florian przypomniał sobie o mnie i przyszedł do mojej kryjówki. Siedziałem już prawie zasypiając. Obudził mnie proponując papierosa. Usiadł na łóżku ojca i powiedział:
– Masz szczęście, z dokumentami pójdzie gładko.
Przybliżyłem się do niego i poprosiłem, aby mi wyjaśnił, jak faktycznie wygląda sprawa z papierami i jakim cudem jest w stanie coś takiego załatwić. Florian siedział chwilę zamyślony. Nagle zapytał mnie:
– Powiedz proszę, co zrobiłbyś, gdyby ktoś złapał cię z fałszywymi papierami? Co odpowiesz, gdy gestapo będzie cię torturować, jak tylko oni potrafią i pytać, skąd masz te dokumenty?
Zamyśliłem się i po chwili odpowiedziałem:
– Wiesz Florian, że w getcie mieszkał Żyd Eljahu Waksztajn. Pracował w Wydziale Ewidencji w magistracie. Ponieważ już nie żyje, odpowiem,
[str. 114]
że papiery dostałem od niego za grube pieniądze.
Florian roześmiał się. Odpowiedź moja spodobała mu się.
– Słuchaj, to ci opowiem. Naprzeciwko nas, w wielkim domu, w którym Gramss i dr Hermann mają swoją siedzibę administracyjną, przy wydawaniu paszportów pracuje moja znajoma. Zwróciłem się do niej i powiedziałem, że mój dobry przyjaciel musi się ukrywać, bo gestapo depcze mu po piętach i trzeba mu szybko wyrobić fałszywe papiery, aby mógł uciec. Obiecała, że wieczorem mi odpowie. Przyszła wcześniej i powiedziała, że z pięciu pieczęci, które potrzeba do wyrobienia paszportu ma dostęp do trzech. Pozostałe dwie są u starosty. Rejestracja leży już w gestii innego wydziału, do którego nie ma dostępu. Ale postara się i może przed dobrą znajomą, która tam pracuje, uda jej się załatwić potrzebne pieczęcie. Poza tym będziesz musiał zrobić zdjęcie, ale trzeba jeszcze ustalić, jak najlepiej to zorganizować, aby nikt cię nie rozpoznał. Jeśli uda się zdobyć papiery, będą one dla ciebie ratunkiem, bo – dodał otwarcie – długo u nas nie możesz zostać. Ciągle aresztują ludzi w mieście i łapią na roboty do Niemiec. Poza tym ktoś może się dowiedzieć, że cię ukrywamy. Jesteśmy więc w takiej samej sytuacji jak ty. Ale – skończył poważnym tonem – jestem pewien, że wszystko się dobrze skończy.
Podziękowałem mu za okazaną pomoc. W tym samym momencie do kryjówki weszła matka uśmiechając się. Florian wskazał na kobietę i dodał, że plan zdobycia dokumentów to jej pomysł. Rogozińska zadowolona z siebie powiedziała:
– Bóg nam to wynagrodzi.
Florian poprosił mnie, abym opowiedział mu, co widziałem
[str. 115]
w Treblince i jak udało mi się uciec. Chcąc zaspokoić jego ciekawość, zacząłem opowiadać. Rogozińska zauważyła, że mówiąc zmienia się moja twarz i próbowała mnie uspokoić. Nie pozwoliła mi już dalej o tym mówić, podając leżące obok mnie ubrania i każąc mi je przymierzyć.
Gdy wyszli, przymierzyłem garnitur. Spodnie pasowały, ale marynarkę ciężko było mi dopiąć. Była za ciasna. Czułem też wszystkie rany na moim poranionym ciele. Ale musiałem zagryźć zęby, aby nie pokazywać bólu. Gdy patrzyłem na siebie w garniturze, czułem się zupełnie innym człowiekiem. Florian zajrzał przez zasłonę do mojej kryjówki i zauważył, że już się przebrałem. Mój dobry wygląd rozweselił go i powiedział:
– Chodź do kuchni. W domu nie ma obcych, nikt cię nie zobaczy.
Odsunąłem nieśmiało kotarę i wyszedłem do domowników, którzy uśmiechali się do mnie życzliwie widząc mój zmieniony wygląd. Rogozińska roześmiała się i po cichu wyszeptała:
– Prawdziwy Polak.
Najmłodsza siostra z robótką w rękach patrzyła na mnie i powiedziała:
– Zupełnie podobny…
Florian w dobrym nastroju przyniósł z pokoju swój kapelusz i nałożył mi na głowę. Józef stał i patrzył na mnie, ni to poważnie ni to śmiejąc się i tylko dodał:
– Prawdziwy Stasiek.
Wszyscy się roześmiali i zaczęli nazywać mnie Stanisławem. A ja w dobrym nastroju, zażartowałem, że zapuszczę sobie jeszcze wąsy, podwinę je i już nikt mnie nie rozpozna. Wszyscy znów się roześmiali. Józef jednak spoważniał i
[str. 116]
powiedział, że trzeba być ostrożnym i uważać, aby żaden sąsiad nic nie zauważył. Florian poczęstował mnie papierosem i poklepując po plecach powiedział:
– Widzę, że możemy na tobie polegać. Będziesz mógł odgrywać rolę, którą dla ciebie przygotowaliśmy.
– Tak, potrzeba mu tylko szczęścia, aby nie wpadł – dodała pani Rogozińska.
Jej słowa trafiły w mój czuły punkt i powiedziałem poważnie:
– Śmierci się nie boję, nie mam nic do stracenia, bo wszystko, co było dla mnie ważne, mi zabrano. Ale wygląda na to, że pozostała mi odrobina szczęścia. Przeświadczenie, że ono mnie nie opuszcza doda mi odwagi na mojej dalszej drodze. Zobaczycie – kończyłem – że Stanisława diabeł się nie czepi.
Domowników rozweseliła moja pewność siebie. Józef przeszedł zaraz do praktycznych spraw i zapytał, w jaki sposób zrobimy fotografię. Odpowiedziałem, że zrobię to sam. Tylko prosiłem, aby ktoś poszedł ze mną i sprawdził, czy fotograf nie jest podejrzany. Wyrażono zgodę i ustalono, że jutro wieczorem, gdy się ściemni pójdę zrobić zdjęcie do dokumentów.
Domownicy zaczęli przygotowywać się do spania. Wróciłem do mojej kryjówki, przebrałem i dałem się zaprowadzić Rogozińskiej, która kazała mi iść po cichu, aby gospodarz niczego nie zauważył. Te kilka kroków przeszliśmy na koniuszkach palców. W ciemnościach poszedłem schować się za drewnem. Wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do drzwiczek i zostawiła samego, mówiąc: „Jutro rano cię obudzę. Śpij dobrze”. I zniknęła.
W ciemnej klatce zaraz poczułem smród świńskiego chlewu. Pod stopami poczułem
[str. 117]
rozłożoną słomę. Rękami wyczułem kołdrę wypełnioną pierzem i mały woreczek pełen siana, który miał mi służyć za poduszkę. Przez szpary w ścianie mogłem obserwować podwórze. Ani śladu ludzkiego życia. Cisza. Jakby wszystko wymarło, tylko jesienny wiatr zakłócał od czasu do czasu grobową ciszę i gwiżdżąc wpadał w moje uszy. Niebo było zachmurzone, a księżyc tylko co jakiś czas oświetlał okolicę i znów chował się za chmurami przesuwającymi się po niebie.
Odsunąłem się od ściany i w ciemności usłyszałem ciężkie sapanie śpiących świń. Obleciał mnie strach. Położyłem się na sianie, głowę ułożyłem na poduszce i zakryłem kołdrą, która przesiąkła już zapachem chlewu. Leżałem na plecach, które pokryte były gojącymi się ranami.
Śniłem o mojej cudowniej wędrówce, w czasie której włóczę się po świecie zagubiony i samotny. Nie mogłem znaleźć miejsca, gdzie mógłbym odpocząć. Wszystko wymarło, nie było już ludzi, nie było Żydów. Wokół mnie cmentarzysko i ofiary. Ale i tu zmarli nie dawali mi spokoju. Dalej wędrowałem przez pola i lasy. Ani śladu życia, wszędzie śmierć.
—
Obudziły mnie krople wody, które z dachu skapywały na moją rozgorączkowaną głowę. Siedziałem bez ruchu wystraszony deszczem i moim okrutnym snem. Gdy doszedłem do siebie, schowałem się w kącie, w którym nie kapało z dachu i siedziałem skulony pod kołdrą. Słuchałem, jak na zewnątrz hulał i gwizdał wiatr a deszcz uderzał w ściany chlewu.
Gdy w końcu Rogozińska przyszła po mnie
[str. 118]
z samego rana, odetchnąłem z ulgą i z radością poszedłem z nią do mieszkania.
Rankiem po strasznej nocy spędzonej w klatce, kryjówka wydawała mi się wygodna i przyjemna. Przebrałem się w lepsze ubranie, ogoliłem i zacząłem zapuszczać wąsy, które miały dodać mi wyglądu prawdziwego Stanisława.
Po śniadaniu przyszła do mnie Irena i kazała przejść do drugiego pokoju, w którym miałem się czuć swobodniej. Przez okno mogłem obserwować, czy ktoś obcy zbliża się do domu i w razie konieczności schować w kryjówce.
Poprosiłem Irenę, aby dała mi modlitewnik, z którego mógłbym nauczyć się kilku modlitw. Gdy siedziałem tak nad książeczką nie mogąc wybrać tych, które byłyby najpotrzebniejsze dla mojej nowej roli Aryjczyka, do pokoju weszła młodsza siostra. Usiadła obok mnie i pokazała mi, których modlitwy powinienem się nauczyć. Przeczytała je na głos, do tego jeszcze dziesięć przykazań i dodała, że Bóg lituje się nad wszystkimi cierpiącymi na całym świecie i wysłuchuje modlitw wszystkich, którzy potrzebują jego pomocy. Opowiedziała mi też o różnych religijnych praktykach, o kościele i świętach. Swój wykład zakończyła, mówiąc:
– Temu, który szczerze wierzy w to, co tu jest napisane, nic złego się nie przydarzy.
—
W mieście panowało wielkie poruszenie. Chłopki i chłopi wracali z pustymi koszami z targu, na którym sprzedawali swoje wiejskie wyroby. Po ulicach kręcili się żołnierze i policjanci, którzy nie mogli zobaczyć nawet mojego cienia. Naprzeciw, przy otwartym oknie w wielkim domu stał morderca,
[str. 119]
dr Hermann i zadowolony spoglądał na ulicę. Nie wiedział, że naprzeciw, tuż za kotarą, która chroni mnie przed jego gestapowcami, stoi Żyd, który jego zdaniem już dawno został zlikwidowany i złorzeczy pod jego adresem. Pod sąsiedni dom podjechał Polak z wozem pełnym żydowskich rzeczy. Jego żona i dzieci zapełniały pokoje worami pełnymi ubrań i mebli.
Dziś w zniszczonym getcie swój dzień mieli Polacy mieszkający w mieście. Nazajutrz będą klęczeć przed świętym obrazem i modlić się słowami: „Nie zabijaj. Nie kradnij. Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego”. A zaraz potem dalej zmywać plamy krwi z ubrań i łatać dziurawe od kul meble.
Wieczorem poszedłem do fotografa ubrany w mój nowy garnitur, aby wyglądać „jak Polak”. Mieszkańcy poruszali się w ciemności i nikt nie zwracał na mnie uwagi, gdy szedłem w stronę zakładu fotograficznego Pędicha [*Jan Pędich (1890-1951) pochodził z gminy Sterdyń; był fotografem i działaczem społecznym, szczególnie zaangażowanym w prace Ochotniczych Straży Pożarnych; dziś na budynku Domu Rzemiosła w Sokołowie znajduje się upamiętniająca go tablica]. Zatrzymałem się na ulicy i czekałem, aż Rogozińska, która poszła zapytać, czy nie ma tu jej córki, z którą umówiła się tu o tej porze, wyjdzie i da mi znak. Gdy wyszła, powiedziała:
– Możesz iść, ja zaczekam.
Na dźwięk dzwonka w drzwiach pojawiła się kobita. Zaprosiła mnie do pokoju i zapytała, czego sobie życzę.
– Chcę zrobić zdjęcia do dokumentów – odparłem.
– Dlaczego tak późno? Już mamy zamknięte.
– Niech mi Pani wybaczy – odpowiedziałem – pracuję na kolei i nie mogłem przyjść wcześniej.
Trochę ponarzekała i koniec końców zaprowadziła mnie do studia fotograficznego.
– Jak się Pan nazywa?
– Stanisław Górski.
Poprosiłem, aby zrobiła zdjęcia jak najszybciej.
[str. 120]
Gdy wróciłem do domu Rogozińskich, w środku siedzieli obcy ludzie. Domownicy wiedzieli, że wkrótce wrócimy i zaprosili gości do drugiego pokoju. Szybko schowałem się do kryjówki.
Florian, który z pracy wrócił w dobrym nastroju, opowiedziawszy kilka historyjek i dowcipów, z których wszyscy się śmiali, przytoczył następującą rzecz:
– Będąc dziś w szpitalu na Klimowiźnie [*obecnie szpital przy wjeździe do Węgrowa od strony Sokołowa], na drodze z Węgrowa do Sokołowa, spotkałem się ze znajomymi malarzami, którzy tam pracują. Wśród nich był blondyn, który – sądząc po akcencie i sposobie poruszania się – był Żydem. Był przyjacielem jednego z malarzy. Znając mnie dobrze, [polski malarz] przyznał, że [jego przyjaciel] jest Żydem, ale podaje się za Polaka, ale nikt poza nim o tym nie wie. Ja – mówił dalej – zauważywszy, że ma pewne nawyki w mowie, które mogłyby go zdradzić, poprosiłem, aby przedstawił mnie temu Żydowi, bo chciałbym z nim porozmawiać. I faktycznie porozmawialiśmy i zwróciłem mu uwagę, aby mniej gadał, by nie wpaść w niemieckie łapy. Żyd na początku był bardzo wystraszony. Mówił, że chcę go oszukać. Ale później się do mnie przekonał i wysłuchał moich słów i nawet podziękował za słuszną uwagę.
Wieczorem opuściłem mieszkanie i znając już dobrze drogę w ciemności sam trafiłem do klatki, w której zakopałem się pod wilgotną od nocnego deszczu kołdrą i zapominam o nocnych lękach. Leżałem rozmyślając aż zasnąłem.
O świcie, gdy Rogozińska przyszła mnie obudzić,
[str. 121]
już dawno nie spałem po nocy pełnej koszmarów, które kradły mój sen.
Tego samego dnia w porze obiadowej przyszła kobieta, którą Florian przyjął w drugim pokoju. Gdy po chwili wyszła, wyjaśnił, że przyniosła mu niewypełnione dokumenty z trzema stemplami, tłumacząc, że do pozostałych nie ma dostępu i nie da rady ich zdobyć. Zasmuciło to wszystkich domowników i razem zastanawiano się, co dalej zrobić.
Ja, Florian i Józef naradzaliśmy się w moim pokoiku i doszliśmy do wniosku, że są trzy wyjścia. Po pierwsze, mogłem się zwrócić do trzech żydowskich drukarzy, którzy pracowali w drukarni i poprosić ich o pomoc w podrobieniu brakujących pieczęci. Po drugie, Florian mógł porozumieć się ze swoim znajomym, wartownikiem w urzędzie miejskim i poprosić, aby ten wpuścił go w niedzielę do pomieszczenia, w którym siedzi burmistrz i tam podbić papiery. Po trzecie, jeśli w żaden sposób nie uda się zdobyć pozostałych pieczęci, Józef porozumie się z przyjacielem Piotrowskim, który dobrze zna się na urzędowych pieczęciach. Może on coś wskóra. Po skończonej rozmowie ojciec i syn udali się z powrotem do pracy i nakazali mi zachować ostrożność, gdy będę szedł do drukarzy.
Niecierpliwie czekałem, aż zapadnie zmrok. Poszedłem ulicą Długą do drukarni, która kiedyś należała do sokołowskiego Żyda Kajeta. Był to dzień targowy. Po ulicach kręcili się jeszcze chłopi, którzy zasiedzieli się w wyszynku i gorzałka sprawiła, że zapomnieli jak późno już jest. Na placu targowym kilku polskich handlarzy zbierało towary ze stołów. Na ulicach stały grupki Polaków
[str. 122]
i przyglądały się bijatyce pijanych, którzy bili się z powodu interesów, jakie nie doszły do skutku. Inni stali i przyglądali się dwóm młodzieńcom stojącym za murem i całującym się z miłości do gorzałki.
Szedłem śmiało ulicą, na której było jeszcze tłoczno i gwarno. Gdy dotarłem do drukarni, musiałem poczekać, aż ze środka wyjdzie dwóch młodych mężczyzn, których zauważyłem zaglądając przez szpary w zaciemnionych szklanych drzwiach. Zaraz rozpoznałem też trzech śmiertelnie bladych żydowskich drukarzy, których znałem tylko z widzenia.
Drukarnia umiejscowiona była w długim lokalu i oświetlona elektrycznymi lampami. Zobaczywszy mnie, jeden z nich utkwił bez ruchu z nogą na pedale maszyny drukarskiej, drugi zastygł przy szufladzie, z której wyjmował narzędzia do składu. Zostawiłem ich za sobą i zwróciłem się do najstarszego z nich, który siedział na środku lokalu przy biurku. Zapytałem, czy mogę pomówić z nim w cztery oczy. Patrzył na mnie podejrzanie i zapytał, kim jestem.
– Jestem przebranym Żydem z Sokołowa – powiedziałem po żydowsku.
Pozostali usłyszawszy, że mówię po żydowsku, podeszli i przyznali, że wyglądałem im znajomo. Zamknęli drzwi i zaprowadzili mnie do kantorka, który służył kiedyś za kasę. Wypytali mnie, skąd przychodzę i jak udało mi się schować przed nazistami. Nie mogłem im dużo zdradzić, więc przeszedłem szybko do mojej sprawy, która mnie do nich sprowadziła. Wyjaśnili mi, że jest to rzecz niemożliwa, bo co kilka minut w drukarni pojawiają się straże, które kontrolują ich pracę. Właśnie przed chwilą wyszło dwóch wartowników. Jeden z nich był z gestapo.
[str. 123]
Drukarze spoglądali na mnie swoimi zgaszonymi oczami. Zapytałem:
– Dlaczego tu siedzicie? Sądzicie, że Hermann zapomniał, że jesteście Żydami? Jak możecie po tym wszystkim jeszcze pracować?
Po chwili jeden z nich odpowiedział:
– My wszystko wiemy. Ale co mamy robić? Gramss i dr Hermann ostrzegli nas, że gdy jeden z nas ucieknie, zastrzeli całe nasze rodziny, które pozostawił przy życiu. Zapewnił, że nas nie zabije, jeśli będziemy pracować. Przynosi nam nawet biały chleb.
– Wasze rodziny jeszcze żyją? – zapytałem zdziwiony.
– Tak. W naszym mieszkaniu ukrywają się jeszcze dwie kobiety z Sokołowa, nasze kuzynki, które skoczyły z pociągu jadącego do Treblinki. Jak więc mamy uciec i zostawić ich na pastwę losu? Ucieklibyśmy wszyscy. Ale dokąd? Nawet w lesie grozi nam takie samo niebezpieczeństwo jak w Treblince. Nie mamy innego wyjścia niż powierzyć nasz los w ręce Gramssa i dr. Hermanna. Wszystko stracone. Nie boimy się śmierci, bo już od wielu dni jesteśmy na nią przygotowani. Życie już nam zbrzydło. Poza nami – dodał ten sam – w Sokołowie ostało się około dwudziestu Żydów, którzy sprzątają getto. Ich los spotka także i nas.
Poprosiłem jednego z nich, aby wyjrzał, czy mogę wyjść. Pożegnałem się i zostawiłem bladych jak kreda mężczyzn o zgaszonych oczach w spokoju. Gdy wróciłem do domu, nie mogłem przedostać się do mojej kryjówki, bo u Rogozińskich byli goście. Poszedłem więc od razu do klatki i położyłem się w moim wyścielonym sianem gniazdku. Siedziałem w ciemnym kącie oprawszy głowę o ścianę w chlewie i rozmyślałem o tych kilkunastu Żydach, których
[str. 124]
mordercy okradli nawet z woli życia. Zarazili ich za to apatią i obojętnością. Trzej właśnie poznani mężczyźni o zgaszonych oczach, którzy pogodzili się z myślą, że w każdej chwili mogą stracić życie i jedyne na co czekali, to śmierć, nie stracili przecież ludzkich cech. Nie przestali być wierni i oddani swoim bliskim. Bestialscy zbóje wiedzieli jak w podstępny sposób wykorzystać ludzkie słabości tych kilku Żydów. Pozostawili przy życiu ich rodziców, żony i dzieci. Wiedzieli, że wszyscy razem nie uciekną, wiedzieli też, że się nie rozstaną.
Moje myśli przerwała pani Rogozińska, która przyszła mnie szukać. Gdy zobaczyła mnie w klatce, powiedziała z zadowoloną miną:
– Sądziliśmy już, że przepadłeś, bo tak długo cię nie było. Ale zrozumiałam, że z powodu gości schowałeś się do chlewu. Chodź do schronienia – powiedziała w pośpiechu. – Czeka na ciebie gotowe jedzenie.
Zaraz do pokoiku wszedł Florian. Był w dobrym nastroju.
– Widzę, że nic nie załatwiłeś. Ale zaraz jest niedziela. Spróbuję, może mi się uda. Nie tylko ty – powiedział w tajemnicy – także i ja muszę wyrobić sobie fałszywe papiery, bo te sukinsyny wysyłają z urzędu pracy kwity każąc mężczyznom stawić się na przymusowe roboty w Niemczech. A sam wiesz, że tak lubię Niemców, że z chęcią pojadę dla nich pracować do ich przeklętego kraju. Chodź do kuchni. Posłuchasz wiadomości z podziemnych gazet.
W kuchni zebrali się wszyscy domownicy. Okno szczelnie zasłonięto. Florian był pewien, że nikt z zewnątrz nie podsłuchiwał i wyjął z kieszeni małą, czterostronicową gazetkę, która od częstego składania miała już wyraźne rysy. Zaczął na głos czytać wiadomości ze światach, o których donosiło podziemie.
[str. 125]
Czytał o wydarzeniach na froncie włoskim, gdzie panuje cisza przed burzą, która prawdopodobnie będzie początkiem drugiego frontu. O ciężkich angielskich nalotach na Niemcy, o niemieckim terrorze i mordzie na tysiącach Polaków w obozach koncentracyjnych. Był też apel do wszystkich rodaków w kraju, aby nie dali się wywieść do Niemiec na roboty. Florian czytał też o sytuacji na froncie rosyjskim i o tym, że Niemcy przygotowują się do napaści na sowiecką stolicę. Wahają się jednak z powodu złego zaopatrzenia niemieckiej armii, które nieodpowiednie było do panujących tam mrozów i o planowanej ofensywie Armii Czerwonej. Najwięcej wiadomości było o oblężeniu Stalingradu, dokąd armia Hitlera dotarła i zatrzymała się nie mogąc odeprzeć kontrataku Armii Czerwonej. Florian skończył czytanie gazety, a jego lektura przyprawiła wszystkich o dobre nastroje i nadzieje na klęskę Niemiec. Józef, który z natury był poważny i cichy usłyszawszy dobre wieści zwiastujące klęskę Niemców, rozgadał się i zaczął opowiadać historie o Germanach. Towarzyszyły im śmiechy domowników, a Józef w bardzo dobrym humorze, podniósł się z miejsca i skończył:
– Idziemy spać. A nuż w nocy Niemcy czmychną.
Niedziela była w domu Rogozińskich radosnym świętem. Co rusz do drzwi pukali goście, którzy zaraz puszczali się w tany w rytm mazurka puszczanego z patefonu. Śmiechy i radosne głosy słychać było aż u mnie w klatce, gdzie ukrywałem się przed niedzielnymi gośćmi. Rogozińska przyszła do mnie w dobrym nastroju i przyniosła szklankę gorzałki mówiąc:
– Wiesz, że dziś jest święto. A tobie biedaku pozostaje
[str. 126]
jedynie samotność ze szklanką wódki. Florian – dodała jeszcze ciszej – zaraz opuści towarzystwo i pójdzie ze strażnikiem do urzędu meldunkowego. Ma on klucze, a jeden z nich musi pasować do pokoju starosty.
Skończyła mówiąc:
– Bóg mu pomoże i z pewnością uda mu się dotrzeć do pieczęci.
Leżałem w mojej słomianej norze a wydawało mi się, że klatka w której siedzę kręci się jak karuzela. Odsunąłem się od świń, które wyciągały w moim kierunku swoje pyski i niuchały mnie. Myślałem, że zaraz mnie stratują. Po wódce kręciło mi się w głowie.
Z sąsiedniego chlewu dochodziły kroki. Ktoś pochylił się nade mną. Podniosłem głowę i napotkałem parę oczu, które spoglądały na mnie podejrzanie.
– Co robisz w chlewie? – zapytał starszy goj spoglądając w moim kierunku. – Kim jesteś? W niedzielę w chlewie? A może chcesz ukraść wieczorem kilka kur?
Uklęknąłem i mówią kołysząc się:
– Słuchaj, możesz przynieść jeszcze trochę gorzałki. A jak nie, to idź stąd.
Mężczyzna zniknął. Słyszałem jeszcze, jak wszedł z powrotem do domu Rogozińskich. Już nie wrócił. Po pewnym czasie do chlewu przyszła Rogozińska:
– Jak gospodarz cię tu znalazł? Przyszedł do nas i opowiedziała, że w chlewie leży pijany mężczyzny. Uspokoiłam go, – powiedziała uśmiechając się – że jesteś jednym z naszych gości, który upił się do nieprzytomności i zaszył w chlewie.
Oboje roześmialiśmy się w ciszy.
Wieczorem przyszedł do mnie Florian i opowiedział:
– Strażnikowi, którego znam, opowiedziałem, że potrzebuję pieczęci dla mojego przyjaciela,
[str. 127]
który musi stąd uciekać i poprosiłem go, aby w sekrecie wpuścił mnie do biura starosty. Znalazłem klucz pasujący do szuflady jego biurka, ale ten sukinsyn trzyma pieczęcie pewno przy sobie. Nie znalazłem ich tam. Ale – dodał – jest jeszcze inny sposób. Zaraz przyjdzie mój przyjaciel Piotrowski, którego zaprosiliśmy w gości. Z nim będziemy mogli porozmawiać otwarcie.
Ktoś zapukał do drzwi i zaraz do izby wszedł mężczyzna, którego domownicy przywitali bardzo serdecznie. Florian rozpoznał po głosie, że jest to Piotrowski i poszedł do domu. Przez dziurę zobaczyłem około czterdziestoletniego mężczyznę. Zaproszono go do drugiego pokoju i Florian z resztą rodziny zniknęli za drzwiami. Gdy zostałem sam w moim pokoiku, zacząłem rozmyślać, skąd go znam. Jego twarz wydawała mi się znajoma. Przypomniałem sobie, że kilka razy widziałem go w obozie pracy. Był zaprzyjaźniony z młodzieńcem o nazwisku Jastrząb. Po dłuższej chwili spędzonej w sąsiednim pokoju do mojej kryjówki przyszedł Piotrowski we własnej osobie. Przywitał się przyjaźnie i powiedział:
– Też uratowałem Żyda, który ukrywa się u mnie i od czasu do czasu wychodzi już na zewnątrz ze swoimi nowymi polskimi papierami, które dla niego załatwiłem.
Gdy wspomniał jego nazwisko odparłem, że jest on jednym z moich towarzyszy z obozu pracy i poprosiłem go, żeby zaaranżował nam spotkanie, zanim Jastrząb na dobre opuści swoją kryjówkę. Wychodząc, powiedział, że spełni moje życzenie.
Józef przekazał mi następującą rzecz:
– Jutro wieczorem przyjdzie do nas Piotrowski i chemicznymi środkami podrobi pieczęcie, których brakuje na dokumencie. Byłoby dobrze, gdybyś tej samej nocy
[str. 128]
nocował poza domem. Miałbyś gdzie spędzić noc poza miastem? – zapytał.
– Tak – odpowiedziałem przypomniawszy sobie o chłopie Pajce. – Pójdę do kolonii. Jedną noc z pewnością będę mógł tam zostać.
Zniszczony nowy cmentarz
Po prawej: pomnik na grobie żydowskich żołnierzy z wojny 1920 roku. Po lewej: Jedyna niezniszczona macewa
Żydowskie kości w rozkopanych grobach na nowym cmentarzu
[str. 129]
VIII
Ku nowej wędrówce
Na polu robiło się ciemno. Słońce dopiero zaczęło zachodzić i chować się do swojej nocnej kryjówki. Szedłem w kierunku linii kolejowej. Tędy prowadziła najbliższa droga do chłopa, u którego chciałem przenocować.
Idąc wzdłuż torów zauważyłem na wysokości łąki leżącą półnagą i zakrwawioną kobietę. Stanąłem i nie mogłem ruszyć się z miejsca. To musiała być Żydówka. Rozejrzałem się, ale nie było widać nikogo. Zrzedłem z nasypu i zbliżyłem się do rannej. Była to młoda kobieta, ranna i naga. Miała na sobie tylko bieliznę. Usłyszała moje kroki i otworzyła swoje zmęczone oczy patrzące z na wpół martwej żółtej twarzy.
– Kim jesteś? Skąd się tu wzięłaś?
Leżała bez ruchu i nic nie odpowiedziała. Zauważyłem w niej jeszcze oznaki życia i dodałem:
– Odpowiedz, jestem Żydem.
Gdy wypowiedziałem to zdanie, spojrzała w moim kierunku i ostatkiem sił ledwo słyszalnie wypowiedziała nazwę nieznanego mi miasta. Nachyliłem się, aby lepiej słyszeć jej głos:
– Kto cię rozebrał?
– Nie pamiętam, kto. Czułam tylko, że ktoś ściągnął
[str. 130]
ze mnie ubranie. Naprawdę jesteś Żydem? – zapytała niewyraźnie.
– Tak – odpowiedziałem.
– Miej litość i zabij mnie. Leżę tu już drugi dzień i nie mogę umrzeć – prosiła wzdychając.
Po ciele przeszedł mi dreszcz. Podniosłem się patrząc na kobietę w zakrwawionej koszuli, która zakrywała jej ranę. Patrzyłem jej prosto w oczy, które wydawały się mówić: „Zabij mnie, bo sama nie mogę umrzeć”.
Stałem obok niej wryty w ziemię. Nie mogłem wypowiedzieć ani słowa i tylko czekałem, aby anioł śmierci zlitował się i wysłuchał jej próśb. Stałem i czekałem na jej ostatni oddech, który miał zamknąć jej oczy błagające mnie, abym ją zabił. Nie było dla niej innego ratunku niż śmierć, która przyjdzie po nią tu na polu, gdzie nikt nawet nie spojrzy na jej grób… Zmówiłem za nią kadisz.
Przejeżdżający pociąg wyrwał mnie z odrętwienia. Poszedłem dalej zostawiwszy ją na polu. Otaczająca mnie pustka pogrążona był w mroku. Zapadła już noc. Gdy szedłem, wydawało mi się, że z każdym krokiem moja noga stąpa po kolejnej bezimiennej żydowskiej kobiecie. Cały czas w moich uszach brzmiały jej słowa: „Miej litość, zabij mnie…”
Zbliżałem się do domu chłopa, który stał między rozrzuconymi po okolicy koloniami, jakie ledwo widoczne były w nocnej ciemności. Mojemu nadejściu towarzyszyło szczekanie psa. Z domu wyszła stara chłopka, której się pokazałem. Od razu mnie rozpoznała. Zaprowadziła mnie do chaty, w której panowała smutna, ponura atmosfera. Zapytałem:
[str. 131]
– Gdzie jest twój mąż? Gdzie są synowie?
Odpowiedziała:
– Mój mąż nie wrócił jeszcze z obozu koncentracyjnego w Treblince. Mój syn, który poszedł bronić ojca i dostarczyć dowody na to, że dostarczyliśmy wymagane kontyngenty zboża, przepadł i też wpadł w ich łapy. Niech Bóg mi pomoże, – powiedziała pobożnym głosem – aby cali i zdrowie wrócili do domu.
Zapytałem, czy mogę dziś u niej przenocować.
– Tak – odpowiedziała – lękam się tylko tego, co ludzie mówią o dzisiejszej nocy. Mają dziś łapać na roboty w Niemczech. Wejdź na strych, – dodała – a gdy usłyszysz ujadanie psa, to wiedz, że zbliża się obcy. Stach, mój młodszy syn, ukrywa się dziś w nocy na wsi.
Z samego rana, zaraz po wschodzie słońca i po nieprzespanej nocy, poszedłem do miasta. Gdy wróciłem do domu na Lipowej, Rogozińska zauważywszy przed okno, jak idę, wyszła mi naprzeciw uśmiechając się. Mrugnęła okiem i zrozumiałem bez słowa, że wszystko jest w porządku. Gdy znów byłem w kryjówce, wchodząc za mną przyniosła torebkę, z której wyjęła moje papiery. Dała mi je i powiedziała:
– Masz szczęście. Dzięki Bogu wszystko się powiodło. Trzeba jeszcze w jednym miejscu wypełnić i wpisać twoje nowe imię i nazwisko, ale o tym pomówimy później, gdy mężczyźni wrócą na obiad.
Widząc mnie zaskoczonego i szczęśliwego z dokumentem w dłoni, powiedziała poważnym tonem:
– Pomyśl, co chcesz dalej zrobić.
Siedziałem w moim pokoiku. Rozłożyłem małą, zieloną okładkę moich nowych dokumentów i bez przerwy przyglądałem się tym trzem stronom pełnym różnych rubryk wypełnionych po
[str. 132]
niemiecku i polsku i podstemplowanych pieczęciami ze swastyką na wszystkich stronach. Podziwiałem jak naturalnie wyglądały dwie podrobione pieczęcie. Jedna z nich, okrągła w połowie odbita była na mojej fotografii. Zamknąłem dokument. Na pierwszej stronie przeczytałem jeszcze nadrukowane dużymi literami po niemiecku słowo: Kennkarte [*niem. karta rozpoznawcza; dokument tożsamości wydawany przez władze niemieckie w czasie wojny].
Po południu do mojej kryjówki weszli Józef i Florian. Ojciec zapytał:
– Co postanowiłeś?
– Zamierzam pojechać do Warszawy – odpowiedziałem. – Mieszkałem już tam długi czas. Znam miasto i może uda mi jakąś tam urządzić.
– A co chcesz tam robić? – zapytał zaciekawiony Józef.
– Nie wiem. Wszystko zależy od tego, co mi los przyniesie. Dzisiejsza Warszawa jest mi obca, ale i tak sądzę, że znajdę jakieś wyjście.
– Posłuchaj – powiedział Józef. – Damy ci trochę pieniędzy i jedzenia na kilka dni. Wiem, że można na tobie polegać. A teraz do twojego nazwiska. Sądzę, że powinieneś się nazywać Stanisław Frybel. To nazwisko po jednym z moich pracowników, który nie wrócił z frontu. Pochodził on też z poznańskiego, a to ważne, abyś figurował jako uchodźca, bo łatwiej znajdziesz pracę. Gdy będziesz musiał się gdzieś zarejestrować i będą cię pytali o imię ojca, to pamiętaj, że nazywał się on Karl. Imienia matki nie pamiętam – dodał.
Józef wyszedł, prosząc Floriana i Irenę, aby do papierów wpisali nazwisko i datę figurującą w kenkarcie Stanisława Frybla, która przypadkowo znalazła się w ich domu.
Florian zaryglował drzwi i wyjął wszystko, co
[str. 133]
potrzebne mu było do przygotowania dokumentów. Odbiłem na dokumencie odcisk palca i podpisałem się moim nowym nazwiskiem.
Gdy wszystko zostało dokładnie wypełnione, Irena podała mi papiery mówiąc z uśmiechem:
– Wszystkiego dobrego Stanisławie.
Florian dodał ironicznie:
– Strzeż się Stanisławie, abyś nie wpadł w łapy tych psubratów.
Wieczorem siedziałem w mojej kryjówce zamyślony z dokumentem w dłoni. Bezustannie powtarzałem w pamięci mojej nowe imię, które poprowadzić mnie miało gdzieś w ciemny i obcy świat.
Znów zajrzałem do dokumentu i pomyślałem: „Nie, nie jest to imię ukrywającego się Żyda. Za nim kryje się straszna historia mrocznego okresu, wiecznego mroku, kończącego się świata. Kryje się historia dzikich ludzi, którzy żyją tylko dla żądzy ludzkiej krwi. I na tej historii, która kryje się za tym niewielkim zdjęciem, znajduje się pieczęć ze swastyką.
Gdy siedziałem w ciemności za ścianą, do mojego pomieszczenia weszła Rogozińska, która właśnie wróciła z ulicy i powiedziała, że wieczorem będę mógł się spotkać z Jastrzębiem, który ukrywa się u Piotrowskiego. Czekałem niecierpliwie na nasze spotkanie.
W miasteczku wieczorem wszyscy poruszali się w ciemności. Na ulicy, na której mieliśmy się spotkać, panował mrok, nie było ani jednej żywej duszy. Czekając, już z daleka słyszałem ciężkie kroki jego skórzanych butów, które nosił jeszcze w obozie. Gdy się zbliżał, od razu rozpoznałem wyjawiającą się z ciemności jego niską sylwetkę.
– To ty Jastrząb? – zapytałem.
[str. 134]
Przyglądał mi się w ciemności.
– To ty Simche? Skąd się wziąłeś? Spadłeś z nieba? Wywieźli cię przecież z innymi do Treblinki.
– Tak – odpowiedziałem cicho, aby go uspokoić. – Wróciłem z tamtego świata.
– Jak się stamtąd wydostałeś?
– Między ubraniami – odpowiedziałem.
– Jak się nazywasz w kenkarcie? – zapytałem.
– Jan Janicki, urodzony w Kałuszynie.
– Od dziś też nazywam się inaczej. Moje imię to Stanisław Frybel, urodzony w województwie poznańskim. Postanowiłem pojechać do Warszawy, mimo iż nie wiem, co mnie tam czeka.
– Ja – powiedział – pójdę na drugą stronę Bugu. Są tam jeszcze Żydzi. Może uda mi się odnaleźć moich przyjaciół. Może jako „Polak” uda mi się im pomóc.
– Bądź twardy i zdecydowany. Uwierz w to, że chcesz przeżyć te mroczne czasy – powiedziałem mu.
Z daleka usłyszałem kroki. Objęliśmy się szybko i jeszcze przez krótką chwilę staliśmy na ciemnej ulicy ściskając się mocno. Rozdzieliły nas zbliżający się ludzie i każdy z nas poszedł w swoim kierunku bez słowa pożegnania.
—
Ósmego dnia pobytu w kryjówce zbierałem się do wędrówki. Domownicy przygotowali dla mnie już wszystko. Siedziałem ubrany w czarną kurtkę, wyprasowane spodnie,
[str. 135]
gojską czapkę, która jeszcze bardziej zmieniła mój wygląd i moją twarz, na której urosły też wąsy.
Siedziałem w ciemnościach w pomieszczeniu za ścianą pogrążony w tęsknocie odpędzającej ode mnie ponure, bolesne myśli o dalszej wędrówce, która na zawsze wyprowadzi mnie z mojego miasteczka, w którym spędziłem moje życie.
Moje miasteczko! Po twoim bruku chodziło tyle żydowskich pokoleń. Twoje ulice przepełniało żydowskie życie, które rodziło się i rozświetlało mroczne czasy. W twoich domach śpiewano pieśni o pracy i walce, pieśni o życiu i radości, o młodzieńczych marzeniach.
Dziś po twoich ulicach hula śmierć. Twój bruk splamiony krwią zamordowanych Żydów, nigdy nie wyschnie. Twoje domy stoją jak ciemne macewy na wielkim cmentarzysku. Niegdysiejsze żydowskie miasteczko! Dziś jesteś masowym grobem, nad którym stoję z pochyloną głową i powtarzam: „Jitgadal wejitkadasz szme raba” [*początek kadiszu – modlitwy za zmarłych].
Dofinansowano ze środków Stowarzyszenia Żydowski Instytut Historyczny