W cieniu Treblinki

Simche Polakiewicz

W CIENIU TREBLINKI
(Zagłada Sokołowa Podlaskiego)

Książka wydana przez Ziomkostwo Sokołowa Podlaskiego w Izraelu, Tel Awiw, 1957

[Przypisy w nawiasach kwadratowych pochodzą od tłumaczki i redaktora tekstu]

[str. 5]

 

Pamiętamy

Żydowski Sokołowie – stara, kilkusetletnia stacyjko przesiadkowa w wędrówce ludu żydowskiego z Erec Isroel przez diasporę i znów do Erec Isroel – nigdy Cię nie zapomnimy. My, których życie wzięło swój początek w Sokołowie; my, którzy szczęśliwie dotarliśmy do Ziemi Izraela – pamiętamy!

Pamiętamy Twoje wąskie, kręte ulice i uliczki, po których stąpały nasze bose, dziecięce stópki. Pamiętamy Twoje nagie domy, place bez drzew, bez roślin, bez kwiatów (bo któż sadziłby kwiaty na stacji przesiadkowej?). Pamiętamy domy, które tuliły się i kurczowo chwytały jeden drugiego, jakby chciały swym uściskiem wyrazić miłość do Izraela, którą skrywały w swoich wnętrzach.

Pamiętamy Twoich Żydów brodatych i z pejsami, dbających o to, aby nikomu nie spadł ani jeden włos z głowy, którzy swoją żydowskość nosili dumnie jak koronę, koronę „ludu Izraela”.

Pamiętamy Was, wspaniali ludzie, w niczym nie ustępujący tym, którzy z pokolenia na pokolenie przekazywali mądrość Tory. Będąc wygnanym i wyrugowanym ze swojej ziemi, zabraliście ze sobą do nieba Waszą mądrość i kulturę. Były one dla Was jak ojczyzna, której każdy był wiernym obrońcą i strażnikiem, gotowym za dnia i nocą umrzeć za nią. Nam zaś udało się do niej dotrzeć.

Sokołowscy Żydzi – chasydzi i misnagdzi [*początkowo przeciwnicy chasydyzmu; później określenie to wiązało się, ze stylem reprezentowanym przez Wielkiego Gaona Litewskiego], głęboko wierzący, pojednani z Bogiem Izraela – nie zapomnimy Waszych domów modlitwy, Waszej starej i nowej synagogi i wszystkich sztybli [*sztybel – mały dom modlitewny chasydów], w których trzy razy dziennie wykrzykiwaliście: „Zwrócicie oczy w kierunku Syjonu”, w których kształtowaliście nasze dusze i zaszczepialiście w nich prawdę Tory.

[str. 6]

Nie zapomnimy przepychu Waszych szabasów, którymi demonstrowaliście wolność wśród gojów. Wasze święta i uroczystości: Pesach, który świętowaliście jakby był waszą wyspą wolności w morzu zniewolenia. Sukot [*święto zbiorów], w czasie którego przynosiliście nam etrogi [*owoce cytrusowe], abyśmy nie zapomnieli jak pachnie ojczyzna oraz lulaw [*gałąź palmy daktylowej], abyśmy nie zapomnieli jej głosu, owoce z drzew w czasie święta Tu Bi-Szwat [*święto będące Nowym Rokiem Drzew], abyśmy nie zapomnieli jej słodkiego smaku, Szawuot [*święto żniw], abyśmy nie zapomnieli jej Tory, Chanuki [*święto światła], abyśmy nie zapomnieli odwagi, Rosz Haszana [*pierwszy dzień żydowskiego roku] i Jom Kippur [*dzień pojednania; święto o charakterze pokutnym], w czasie których pokazywaliście nam wzniosłość człowieka, rozliczającego się z drugim człowiekiem i z całym światem, Tisza Be-Aw [*święto upamiętniające rocznicę zburzenia Pierwszej i Drugiej Świątyni Jerozolimskiej], abyśmy nie zapomnieli źródła naszych cierpień i w końcu Purim [*najradośniejsze ze świąt; zwane żydowskim karnawałem], abyśmy pamiętali, że „Mordechaj [*ojciec Estery, który miał zostać zgładzony, ale udało się odwrócić los; więcej na ten temat w opisach historii święta Purim] przed nikim nie klęka i nikomu się nie kłania”. W ten sposób kształtowaliście nasze dusze i przygotowywaliście nas na przyjęcie Mesjasza, który „mimo iż się ociągał, był wyczekiwany przez nas każdego dnia”.

Sokołowscy Żydzi, nie zapomnimy Waszych synów, będących o krok od zbawienia, waszych synów przepełnionych odwagą i wiarą, które zaszczepiliście w ich duszach i nauczyliście ufać w zbawienie człowieka, całego świata i narodu żydowskiego.

Nie zapomnimy o Waszych cierpieniach i bólach, Waszych mękach i torturach, o Waszej okrutniej śmierci. Wasze życia zostaną wplecione w nasze życia w wolnej ojczyźnie. Cokolwiek byśmy nie robili, będziecie zawsze częścią nas samych. Jesteśmy razem w zbawieniu i w znojach, w budowie i w orce, w czasie siania i zbierania plonów. Jesteśmy wspólnikami w bezsenne noce i w czasie wojen, które toczymy.

Jak długo żyjemy, będziemy pamiętać o naszych braciach i siostrach, o naszych bliskich i przyjaciołach, którzy ponieśli straszliwą śmierć w Sokołowie. Będziemy pamiętać, bo oni podarowali nam życie, nasze miłostki i nadzieje. Nie zapomnimy, że jesteśmy tu, w nowej ojczyźnie, ich wysłannikami, bo oni stracili swe życia po drodze do niej. Będziemy oddychać ich ostatnim tchnieniem i nigdy nie zapomnimy o nich tu, w Izraelu.

Maszynopis wstępu Wolfa Wajntrauba; fotografia pochodzi ze zbiorów rodziny autora

Wolf Wajntraub (Zew)

Tel Awiw, dziewięć lat po proklamowaniu państwa Izrael [*proklamacja niepodległości Izraela nastąpiła 14 maja 1948]

[str. 7]

 

Wstęp

„W cieniu Treblinki” jest drugą książką Simchy Polakiewicza. W jego pierwszej pracy „Dzień w Treblince” [jid. A tog in Treblinke], która ukazała się w 1948 roku (w serii wydawniczej „Dos pojlisze Jidntum”, tom 31) w Buenos Aires, autor opowiada o obozie zagłady, który znajdował się pół godziny drogi od Sokołowa.

W drugiej książce opowiada o sokołowskim getcie. Opisuje życie odizolowanych i stłamszonych Żydów w okresie przed deportacją do Treblinki. Ostatnia droga sokołowskich Żydów była krótka. Była ona jednak końcem długiej męki, pełnej psychicznego i fizycznego bólu, głodu i cierpień, chorób i balansowania na granicy życia i śmierci. A wszystko to działo się w cieniu Treblinki, przy dobiegającym za dnia i nocy złowieszczym gwiździe lokomotywy, wiozącej ich braci i siostry z innych miast na śmierć.

Polakiewicz był w getcie, widział Treblinkę z bliska i przeszedł przez wszystkie siedem bram piekielnych tamtego okresu. Jak wielu innych, tak i on szukał swojego miejsca na ziemi oraz miejsca pod ziemią, gdzie mógłby się ukryć i uratować swoje życie. Chcąc uciec przed losem, który czekał na niego w Treblince, błąkał się po polach i lasach,. Żył na aryjskich papierach, zmuszony był do pracy przymusowej u Niemca. O tym wszystkich zamierza napisać w swojej trzeciej książce. Chce opisać tam swoje przeżycia po Treblince.

Polakiewicz nie mieszkał przed wojną w Sokołowie, co rodowici sokołowianie z pewnością poznają w kilku miejscach tej książki. Mieszkał w Sterdyni, miejscowości położonej niedaleko Sokołowa. W latach wojennych przybył do Sokołowa i został świadkiem zagłady naszego miasteczka. Jest jednym z niewielu ocalałych, którzy doskonale rozumieją obowiązek, jaki na nim spoczywa. Ich powinnością jest opowiedzieć

[str. 8]

nam i tym co po nas przyjdą, to, co w tamtych latach widzieli. Tym sposobem Polakiewicz, który przybył do Sokołowa, gdy sokołowscy Żydzi zamknięci byli już w getcie, został kronikarzem okrutnego ich losu. Opowiada nam o ostatnich dniach bez mała trzystuletniej żydowskiej społeczności, tryskającej życiem, w której rodzili się mędrcy, pisarze, politycy, działacze społeczni, odgrywający po dziś dzień ważne role w Izraelu i poza nim. Książka ta opowiada o śmierci tego żydowskiego miasteczka położonego na podlaskiej ziemi.

Obszerna księga pamięci o zagładzie i życiu Żydów w Sokołowie czeka jeszcze na swojego autora, który opowie naszym dzieciom, co straciliśmy. Gdy będzie powstawać taka książka, nowe rozdziały dopiszą do niej inni ocaleli z Zagłady sokołowianie. Polakiewicz w swojej książce z pewnością nie zawarł jeszcze wszystkiego.

Sokołowscy Żydzi na pewno docenią książkę Polakiewicza, która jest pomnikiem wystawionym ich miasteczku oraz jednocześnie ważnym wkładem do literatury na temat Zagłady.

Eljezer Rubinsztejn

Ramat Gan, 11 szwat 5717 [*13 stycznia 1957]

[str. 9]

 

Niech książka ta stanie się macewą wystawioną wszystkim moim bliskim i przyjaciołom, którzy nie mają grobu i nie mają macewy, i których ostatnie tchnienie noszę w sobie.

Mojemu ojcu Awromowi Cwi zmarłemu w Sterdyni w czasie epidemii tyfusu, mojej matce Rejzl zastrzelonej podczas zagłady sterdyńskich Żydów.

Mojej żonie Różce (Melnik) z Kalisza i naszej czteromiesięcznej córce Szejne Heniele zamordowanym w Treblince.

Mojemu bratu Szlojme, kutnowskiemu kantorowi z żoną i trójką dzieci zamordowanym w kutnowskim obozie koncentracyjnym.

Mojemu bratu Eljachu Chaimowi z Sokołowa wraz z żoną i szóstką dzieci zamordowanym w Treblince razem z innymi sokołowskimi Żydami.

Mojej siostrze Rochl z mężem i synem zamordowanym w Treblince razem z innymi warszawskimi Żydami.

Mojej siostrze Dwojre-Cejtl z rodziną zamordowanym w Treblince razem z innymi sokołowskimi Żydami.

Mojej siostrze Lei i jej ośmioletniej córce Lusi zamordowanym w warszawskim getcie i jej mężowi Jakowowi Lelczukowi zabitemu na ulicy Leszno podczas powstania w getcie.

Moim braciom Joelowi, Pejsi, Mojszele – najmłodszym z naszej rodziny zamordowanym przez Polaków, chłopów z Jabłonnej.

Niech uświęcona zostanie pamięć wszystkich ofiar z Sokołowa, Sterdyni i Łazowa zamordowanych przez niemieckich i polskich zbrodniarzy w ich rodzinnych miastach, na drogach, na polach, w lasach, w Treblince. Ziemio, nie pozwól tej krwi wsiąknąć!

Simche Polakiewicz

Tel Awiw, Dzień Pamięci Ofiar Holokaustu, 5717

[str. 10]

 

Od autora

Los chciał, że autor wyszedł cało ze splamionej żydowską krwią tułaczki, którą przebyli sokołowscy Żydzi. Wierzy on, że dzięki temu zrządzeniu losu spoczywa na nim ważna i odpowiedzialna powinność opowiedzenia o tamtych okrutnych latach, o życiu jego braci i sióstr, o ich walce, przejściach i śmierci.

Książka ta nie pretenduje do miana twórczości literackiej. Zadaniem autora było zanotowanie zdarzeń, które mogą wnieść wkład w badanie okresu hitleryzmu. To, co zostanie opowiedziane w tej książce, bazuje na osobistych przeżyciach, na relacjach naocznych świadków. Nazwiska i daty są autorowi dobrze znane.

Książką tą autor chciał przynajmniej w skromny sposób uwiecznić zamordowaną sokołowską społeczność żydowską. Mimo że sam nie był sokołowianinem, dobrze znał miasteczko i mocno związany był z sokołowską społecznością już przed, i tym mocniej w czasie wojny.

Autor nie osiągnąłby swojego skromnego celu bez pomocy wiernego i oddanego przyjaciela, pisarza Eliezera Rubinsztejna, sokołowianina, z którego inicjatywy i dzięki którego staraniom ukazuje się ta książka.

Należy również wspomnieć o pomocy ze strony Ziomkostwa Sokołowian w Izraelu i Ameryce: Chanina Rotsztajna (Los Angeles), Hersza Mendla Szejnmana (Los Angeles) i Jakowa Fiszera (Nowy Jork).

Szczególne podziękowania kieruję dla pisarza Gabriela Wajsmana, który przeczytał rękopis i dokonał starannej korekty.

Niech książka ta zostanie pamiątką po naszych najbliższych i najdroższych, którzy zginęli okrutną śmiercią w sokołowskim getcie, w Treblince, na drogach, a których ostatniego miejsca spoczynku nie znamy.

Autor

Tel Awiw

10. tewet 5717, Jom HaKadisz [*5 grudnia 1956 r.]

[str. 11]

 

Judenrat

Wkroczeniu Niemców do miasteczka towarzyszyła fala terroru. Żydzi już od pierwszego dnia, gdy tylko żołnierskie buty dotknęły sokołowskiego bruku, musieli znosić niewyobrażalne fizyczne i psychiczne męki. Wyjściu z domu towarzyszył ogromny strach. Ludzie panicznie bali się rozbawionych, samowolnych żołnierzy, napaści i rozbojów, łapanek do pracy i innych nikczemności. W takiej atmosferze powołani zostali przedstawiciele Judenratu. Prezesem został ówczesny przewodniczący żydowskiej gminy w Sokołowie, Chaim-Jankiel Szpadel, który jednak wkrótce zmarł. Po jego śmierci znany folksdojcz Schulz polecił na stanowisko prezesa Nachuma Lewina, który zaraz przyodział na ramię opaskę z napisem „Oberjude” [pol. naczelny Żyd].

Prezes wyznaczył też swoich współpracowników. Zostali nimi: właściciel młyna Eliezer Szafran, handlarz futer Tuwje Ciepelewicz, tandeciarz Jerechmiel Rybak oraz Icchok Siedlecki i Jankiel Rzetelny. Sekretarzem Judenratu został księgowy Icchok Szlafmic.

Przy Judenracie utworzono wkrótce Resort ds. Pracy, który odpowiedzialny był za organizację pracy przymusowej. Na jego czele stał Kalman Rozen („Klin”). Aranżował on grupy robotnicze, które wysyłano na różne placówki w mieście i poza nim. Dzięki temu Judenratowi udało się częściowo zapobiec ciągłym łapankom na ulicach i wyciąganiu ludzi z ich domów – metodzie, którą Niemcy chętnie i z powodzeniem stosowali. Przy Resorcie ds. Pracy utworzono także Służbę Porządkową, której zadaniem było mobilizowanie i nawoływanie ludności do pracy. Ten to „Ordnungsdienst” [*Żydowska Służba Porządkowa] zorganizowany przez Josefa Sukiennika był podwaliną

[str. 12]

powołanej wkrótce żydowskiej policji. Policjanci nosili niebieskie czapki, na ramieniu niebieskie lampasy, a w dłoniach dzierżyli gumowe pałki.

Głównym źródłem dochodów Judenratu były pobierane od ludności żydowskiej podatki. Jednak szczególne dochodowe było wykupywanie się od przymusowej pracy. Cena zależała od widzimisię członków Judenratu. Gdy otrzymali stosunkowo duże pieniądze od zamożnych obywateli, wypełniali listy robotników przymusowych nazwiskami tych, którzy „sprzedawali” się do pracy. Biednych ludzi i ich rodziny praca ratowała przed głodem, mimo że za tak ciężką robotę dostawali grosze. Biedota i uchodźcy z innych miast zwolnieni byli od płacenia podatków. Byli za to pierwszymi, którzy wysyłani byli na przymusowe roboty, a później do obozów.

Inne wydziały powstałe przy Judenracie to: Resort Sanitarny prowadzony przez dr. Holcera, poczta na czele z Aronem-Aszerem Zającem, Wydział Ewidencji Ludności z Dowidem Libermanem, za aprowizację, Resort ds. Mieszkań i podatki gminne odpowiedzialny był Nachum Lewin.

Osobne miejsce należy poświęcić Żydowskiemu Komitetowi Pomocy Socjalnej pod kierownictwem Pincze Rafałowicza (mieszka dziś w Izraelu). Do Komitetu należeli także Fejbl Złotagwiazda, Awromele Ajzenberg, Dowidcze Rozenbaum, Baruch-Hersz Nejdorf, Herszl Kajet, Mojsze Rubinsztejn, Pinkas Czerniecki, Menasze (szewc), Gerszon-Henoch Kohen i I. Jankelewicz (ostatni dwaj byli uchodźcami z Kalisza). Organizacja ta była jedyną, która prawdziwie zajmowała się choćby częściowym łagodzeniem niemożebnie ciężkiej sytuacji najbiedniejszej ludności w getcie. Jej największym osiągnięciem było uruchomienie kuchni na podwórzu synagogi, która przez cały czas istnienia getta wydawała codziennie ponad 1500 obiadów oraz 400 śniadań dla dzieci do trzynastego roku życia.

Kilka razy w tygodniu „Oberjude”, prezes Judenratu musiał stawiać się z raportem przez Niemcami. Przyjmował od nich rozkazy, instrukcje i składał sprawozdania ze zrealizowanych przez siebie zadań. Za wykonywanie rozkazów odpowiadał osobiście. Ludność żydowska miała być posłuszna i bez mrugnięcia okiem wypełniać wszystkie polecenia i nakazy niemieckiej władzy, które publikował Judenrat. Wszystkie rozkazy i rozporządzenia drukowano w dwóch językach: po niemiecki i po polsku.

[str. 13]

 

Walka o okruchy chleba

Uciekając przed niemieckim terrorem panującym w moim niegdyś spokojnym mieście rodzinnym Łodzi, przybyłem w pierwszych miesiącach 1940 roku do miasteczka Sterdyń, gdzie mieszkali moi rodzice. W sierpniu 1940 r. przeniosłem się do Sokołowa. Szyłem skarpety i miałem nadzieję, że w większym mieście znajdę lepsze możliwości zatrudnienia w moim fachu i zarobienia na życie.

Sokołów znałem z młodości. Miałem tam wielu przyjaciół i znajomych. Lubiłem to miasto, a szczególnie jego barwne żydowskie życie społeczne. Po tym wszystkim nie pozostał dziś nawet ślad. Na każdego z sokołowskich mieszkańców spadł mrok, który przyniosły ze sobą nowe, okrutne czasy.

Miasto skupiło wówczas całą swoją energię na walce o przetrwanie. Handel żydowski odbywał się już wtedy w bardzo okrojonym wymiarze. Żydzi razem z chłopami jeszcze wypełniali Duży Rynek [*obecnie plac Ks. Brzóski], jeszcze handlowali razem. Do żydowskich sklepów przychodzili jeszcze chrześcijańscy klienci i szukali w nich potrzebnych produktów, aby wydać łatwo zarobione wojenne pieniądze.

Niemcy prowadzili swoją akcję zagłady Żydów zgodnie z ustalonym planem. Wszystkie duże żydowskie przedsiębiorstwa handlowe, takie jak młyny, cukrownie, spichlerze, składy spirytusu i tytoniu zostały odebrane ich właścicielom. Tylko małe żydowskie sklepiki miały rację bytu. Pozwolenia na handel wydawano rzadko i w bardzo ograniczonym zakresie. W tej kwestii administracja polska wspierała Niemców jak tylko mogła.

Handel, na który zezwoliła władza nie trwał jednak dłużej niż pięć miesięcy. Pewnego ranka Niemcy podjechali ciężarówką pod żydowskie sklepy i zabrali cały towar. Jednak

[str. 14]

i to im nie wystarczyło. Zmusili właścicieli sklepów, aby sami, na swoich plecach, wynieśli towary i ładowali je na ciężarówki.

Od tej chwili żydowski handel zszedł do podziemia. W niezwykle trudnych, drakońskich warunkach ludzie dalej prowadzili interesy. Przedwojenne towary trzymano w kryjówkach. Gdy ktoś doniósł o tym Niemcom, rozpoczęło się regularne polowanie na ukrywane rzeczy. Rzadko jednak udawało im się znaleźć takie miejsca i schowane tam towary. Prowadząc nielegalny handel, Żydzi wykazali się dużymi zdolnościami konspiracyjnymi. Z początku było łatwiej. Niemcy nie zdawali sobie jeszcze sprawy z żydowskiej pomysłowości. W tym czasie niemiecki terror nieco zelżał i oprawcy pokazali swoje jakby łagodniejsze oblicze.

W 1940 roku Żydzi mieszkających w małych i większych miasteczkach mogli jeszcze podróżować do Warszawy. Nielegalnie szmuglowali do stolicy artykuły żywnościowe. Ziemniakami handlowano wówczas bez ograniczeń, więc w workach na kartofle ludzie przewozili różne towary. Gdy jednak człowiek wpadł w ręce Niemca, który nie dał się przekupić, to biada mu. Wracał do domu z pogruchotanymi kośćmi, nie rzadko też zostawał gdzieś po drodze na zawsze…

Jak ciężko było zdobyć żywność, przypominają mi własne przeżycia podczas takiej jednorazowej podróży do Warszawy i z powrotem.

Mieszkający w Sokołowie Polak Szulc miał ciężarówkę, którą codziennie jeździł do Warszawy. Jego niemieckie nazwisko otwierało mu wiele drzwi i szybko wzbogacił się na wojnie. Posiadał też monopol na handel piwem i gorzałką. W swoim aucie woził do Warszawy wory z kartoflami oraz nielegalnych żydowskich pasażerów. Żydzi ze swoimi przemycanymi towarami leżeli ukryci pod plandeką, ściśnięci między workami. Z walącym ze strachu sercem wyruszali w drogę.

Musiałem udać się do Warszawy, aby kupić materiał do pracy. Pojechałem więc tym samym samochodem. Było nas w sumie dziecięciu pasażerów – dwóch mężczyzn i osiem kobiet. W mglisty poranek zebraliśmy się przy samochodzie. Każdy

[str. 15]

przyniósł swój towar ukryty na różne sposoby.

Młoda kobieta, uciekinierka z Kalisza, przyszła ubrana w szeroki zimowy płaszcz. Była doświadczoną i wyćwiczoną podróżniczką. W miasteczku ludzie znali jej normalną, szczupłą figurę, ale przy aucie za każdym razem pokazywała się z pokaźnym „biustem”. Nikomu, nawet jej bliskim znajomym, nie przyszło do głowy, że kobieta wozi pod swoim płaszczem gęsinę i cielęcinę dla klientów w Warszawie.

Druga przyszła z wielkim plecakiem na plecach. Przewoziła w nim drób. Jak można w plecaku ukryć towar przed Niemcami? Znalazła na to następujący sposób. Każdego kurczaka zawijała w bieliznę, a pomiędzy wpychała do plecaka brudy. Na spód kładła parę starych butów, ręcznik, szczotkę i pastę do zębów. Sądziła, że ten zestaw przynosi jej szczęście. Nigdy nie wpadła. „Czyściutcy” Niemcy brzydzili się dotknąć takich starych szmat.

Trzecia wiozła ze sobą wielką, piękną walizę z podwójnymi ściankami, między którymi leżało masło. Do walizki spakowała „dla pozoru” kilka sukienek, bieliznę, skarpety i prowiant na drogę. Właścicielką walizki była młoda dziewczyna w sportowym ubraniu. Robiła wrażenie jakby wracała do domu. Inne kobiety też taszczyły ze sobą kosze, blachy, wory i paczki. Większość wyglądała jak bezdomni włóczędzy.

Siedzieliśmy ściśnięci między workami kartofli, przykryci ze wszystkich stron plandekami. Samochód jechał szybko, aby jak najprędzej pokonać drogę. Za Węgrowem zatrzymano nas po raz pierwszy. Za przepuszczenie tak wyładowanego auta żandarmi z miasteczka zaśpiewali ładną sumę. Jechaliśmy dalej aż za Mińsk Mazowiecki, gdzie żandarmeria znów nas zatrzymała. Po tonie ich głosu od razu wiedzieliśmy, że z tego nic dobrego nie wyjdzie.

– Co przewozisz na samochodzie? – zapytał jeden z nich.

– Worki z kartoflami – odpowiedział Szulc.

Żandarm stanął na kole i zajrzał w głąb auta.

– Co? Przecież pełno tam Żydów z opaskami – wykrzyczał w złości.

[str. 16]

– Wszyscy wysiadać! – zagrzmiał z dołu rozkaz. – Wszyscy do rewizji! – zawołał najstarszy i wskazał, abyśmy stanęli przed nim.

Szliśmy wzdłuż auta, które otoczone żandarmami powoli zjechało na boczną drogę. W pobliżu stał murowany budynek, który służył Niemcom za skład odebranych towarów. Zobaczyliśmy tam już kilku żydowskich woźniców z przeładowanymi wozami. Dwóch żandarmów zaczęło przeszukiwać nasze bagaże.

„Puszysta” kobieta, która w samochodzie siedziała rozpięta, aby chłód docierał do smalcu ukrytego pod płaszczem, stała uśmiechając się do rewidujących. Rozpięła swoją torbę. W środku małej walizeczki walały się ręcznik, szczoteczka do zębów, kawałek mydła. Plecak z kurczakami żandarm tylko kopnął, mrucząc pod nosem: „Schmutzige Scheiße” [pol. brudne gówno].

Dziewczyna z podwójną walizką wyjęła z niej torebkę z chlebem i trzymała ją kurczowo w rękach, co miało oznaczać, że najważniejsze jest dla niej jedzenie, reszta nie ma znaczenia.

U jednej z pozostałych kobiet żandarm znalazł w koszyku kilka jajek. Trzymała je tam na „wabia”, aby odwrócić uwagę od prawdziwego towaru, który miała ukryty gdzieś w bezpiecznym miejscu.

– Herr Wachman, proszę mi je zostawić. One są dla mnie.

– Alles für die deutsche Armee! [pol. Wszystko dla niemieckiej armii] Żydom nie wolno jeść jajek, zrozumiano?!

Kobieta tylko pokiwała głową wyrażając w ten sposób zgodę. Te kilka jaj stanowiło okup za cały szmugiel, który wiozła do Warszawy.

Z długiej rewizji wszystkie kobiety wyszły cało. U mężczyzn w kieszeniach Niemcy nawet nie znaleźli małych sum pieniędzy, które ze sobą wieźli.

– Wyładować wszystkie worki! – żandarm rozkazał mężczyznom.

[str. 17]

– Przecież to żaden szmugiel. Mam pozwolenie na wożenie kartofli do Warszawy – próbował bronić się Szulc.

– Tak, przewożenie kartofli nie jest szmuglem, ale już przewożenie kartofli i Żydów „ist nicht so einfach”! [pol. To już nie jest takie proste]

Po skończonej rewizji każdy z mężczyzn musiał znów wziąć na barki ciężkie, pełne kartofli wory i z powrotem załadować je na auto. Ciężary stawały się zaraz lżejsze, gdy tylko nahajki świsnęły w powietrzu. Po wykonanej robocie odprowadzono nas do auta i na odchodne wymierzono każdemu jeszcze kilka razów.

Wystraszeni i zmęczeni jechaliśmy dalej równą drogą z Mińska do Warszawy. Nagle – znów stop! Samochód zatrzymał się. Z dołu dobiegały świsty nowych nahajek. Tym razem najedliśmy się tylko strachu. Szulc załatwił sobie w mińskiej żandarmerii zaświadczenie, że zarekwirowano mu cały ładunek. To nas ochroniło. W godzinach południowych dotarliśmy w końcu do Warszawy.

Następnego dnia o umówionej godzinie stawiliśmy się na miejsce, z którego mieliśmy wracać do Sokołowa. Pasażerowie, którzy przyszli wcześniej powitali nas śmiechem. Łaciarz Melech Fiszer rozrósł się wszerz. Miał na sobie drogie, miękkie skóry zszyte ze sobą na kształt bielizny. Na to wszystko założył związany pasem zimowy płaszcz. Komu przyszłoby na myśl, że Melech Fiszer ma na sobie tak drogie skóry.

Nieznajomi mi pasażerowie nie mogli zrozumieć, dlaczego inni śmieją się najbardziej ze mnie. Nie wiedzieli, że moja figura znacznie się zmieniła. Nici, które potrzebne mi były do pracy były surowo zabronione i byłem zmuszony schować je na sobie. Byłem obwinięty pasmanterią od stóp do głów, od szyi aż po kostki. Z tego powodu moja sylwetka tak się zmieniła. Moje ciało było zbyt małe, aby zużyć całą nić, którą miałem przy sobie. Co zrobić z tym, co zostało? Postanowiłem zrobić sobie z niej garb na plecach. Niemcy sądzili tak czy inaczej, że wszyscy Żydzi to kaleki. Garbaty Żyd wzbudzał wstręt i odrazę. Chciałem, żeby mnie nie tykali po drodze.

Wyjechaliśmy z Warszawy. Samochód obładowany był skrzynkami piwa, gorzałki i żydowskimi pasażerami. Do Mińska

[str. 18]

jechaliśmy bez przerwy. W mieście znów nas zatrzymano. Zatrzymaliśmy się naprzeciwko umundurowanych żandarmów patrzących na nas z gniewem w oczach. Każdy musiał zejść z samochodów i zdjąć swój bagaż.

Pierwszy do rewizji poszedł nieznany mi mężczyzna ubrany porządnie, w nowych błyszczących butach, które żandarmi od razu zauważyli. Musiał stanąć z boku, poza szeregiem i czekać tak długo, aż u kogoś w bagażu znaleziono stare buty. Musiał pożegnać się ze swoim nowym obuwiem i założyć stare, które do tego były na niego za małe. Pięty mu wystawały.

U innego, w torbie, Niemcy znaleźli dwie paczki papierosów. Było to więcej niż racja przypadająca na jednego człowieka. Mężczyzna musiał więc rozdzielić papierosy wśród innych pasażerów. Żandarmi kazali każdemu uniżenie podziękować zdejmując czapkę.

Gdy przyszła moja kolej, Niemiec tylko się skrzywił: „Idź sobie, ty kaleko” i nahajką wskazał w kierunku samochodu.

Po rewizji rozkazano wszystkim wrócić do auta. Najpierw kobiety. Gdy mężczyźni zostali na dole posypał się na nich grad gumowych nahajek i słychać było dzikie krzyki. Wdrapując się w pośpiechu nagle zesztywniały mi nogi. Z kolana zsunęła mi się obwinięta nić. Na szczęście większość razów padała na mój wyścielony garb.

W Sokołowie krewni zazwyczaj czekali na wracających z Warszawy. Radość była przy tym tak wielka, jakby podróżni wracali z zamorskiej wyprawy. Te sto kilometrów były dla większości niekończącą się drogą bólu i upokorzeń. Nie powstrzymywało to jednak ludzi od podejmowania niebezpiecznych prób zarobienia choćby kilku groszy.

Mimo że Żydzi mogli przemieszczać się jeszcze w 1940 roku (jazda pociągiem była już wówczas zabroniona), ich udział w ogólnym handlu był wówczas minimalny. Polska ludność wiejska masowo zabrała się za szmuglowanie żywności. Także polscy mieszkańcy miast zajmowali się nielegalnym handlem, który dostarczał im sporych dochodów. Nowi, wojenni handlarze ustalali wygórowane ceny produktów.

[str. 19]

Pod koniec 1940 roku żydowska społeczność Sokołowa odczuwała skutki zamknięcia warszawskiego getta. Odizolowanie stołecznych Żydów równało się z pozbawieniem wielu ludzi z prowincji możliwości nielegalnego handlu ze stolicą. Setki żydowskich rodzin z Sokołowa utrzymywały się z kontaktów z Warszawą. Za szmuglowane artykuły spożywcze sprowadzano do miasteczka różne towary dla drobnych handlarzy, rzemieślników, którzy z kolei utrzymywali bliskie kontakty z ludnością polską z okolicznych wiosek. Zamykając getto w Warszawie Niemcy upiekli dwie pieczenie na jednym ogniu, ciężko doświadczając Żydów z Generalnego Gubernatorstwa (Polska). Obawiano się, że podobny los spotka wszystkie getta. Wówczas też ekonomiczny wstrząs byłby nie do opisania. Żydowskie miasteczka wkraczały w nową, ciężką fazę walki o przetrwanie. Ceny wyrobów przemysłowych poszły niewyobrażalnie w górę, podobnie jak ceny żywności dostarczanej ze wsi. Wojenne spekulacje kwitły, a towary osiągały bajońskie ceny. Kto posiadał trochę ukrytych rzeczy, jako tako dawał sobie radę w nowej rzeczywistości. Ale większość byłych kramarzy i rzemieślników odczuwała kryzys i wszystkie jego gorzkie następstwa na własnej skórze. Zaczęło też brakować artykułów pierwszej potrzeby.

Ludność polska kupowała dużo dzięki zarobionym na wojennych spekulacjach pieniądzom. Często też odkupowała od Żydów różne towary. Kontakty ze wsią utrzymywane były w tym okresie jak za dawnych czasów, więc udawało się trochę złagodzić nędzę, prowadząc interesy z chłopami.

Po zamknięciu getta w Warszawie, Niemcom nie udało się jeszcze całkowicie załamać żydowskiego handlu. W nowej sytuacji stworzono nowe sposoby i drogi, którymi się odbywał. W ten sposób ludziom w miasteczkach udawało się uniknąć jeszcze większego głodu.

[str. 20]

 

22 czerwca 1941

Na początku 1941 roku Kreishauptmann [*naczelnik powiatu] Gramss [*Ernst Gramss, ur. 17 grudnia 1899 w Augsburgu. Został członkiem NSDAP w 1923. Studiował rolnictwo. Od 1928 do 1934 należał do SA. W 1934 został członkiem SS. Od 6 czerwca 1940 do lipca 1944 był starostą powiatu sokołowskiego. Po wojnie zaginął. Sądownie przypisano mu datę śmierci 19 czerwca 1956 r.] wydał zarządzenie zabraniające Żydom przebywania na terenach wiejskich, na których stacjonowała niemiecka armia. W Sokołowie i w okolicznych wsiach rozsianych nad Bugiem, w pobliżu których przebiegała granica, aż roiło się od żołnierzy. Dekret ten bardzo mocno dotknął żydowskich domokrążców, których w tamtym okresie było bardzo wielu. Chodzili oni po wsiach z koszami pełnymi galanterii, którą wymieniali na żywność. Jasne było, że zakaz ten ma związek z militarnymi przygotowaniami toczącymi się przy granicy sowieckiej. Tylko Żydzi mieszkający na stałe we wsiach mogli pozostać na tym terenie.

Wiosną tego samego roku przez miasto, w kierunku Bugu przetaczały się wielkie wojskowe transporty. Na początku Niemcy celowo dezorientowali ludność przygraniczną transportami poruszającymi się we wszystkich kierunkach. Raz przewozili sprzęt w stronę Bugu, zaraz znów wywozili go z powrotem. Wyglądało to, jakby na linii Bugu dochodziło do stałej wymiany sił. Szybko jednak okazało się, że Niemcy chcą tym manewrem zmylić ludność przygraniczną. Późną nocą przez Sokołów przejeżdżały wielkie kolumny opancerzonych czołgów. Nieraz następnego dnia rankiem po takim pochodzie znajdowaliśmy uszkodzony bruk (na ul. Pierackiego i Rogowskiej) i poluzowane kamienie wyrwane przez ciężkie czołgi. Hałas przejeżdżającej artylerii sprawiał, że trzęsły się domy.

Trwało długie tygodnie, aż tajne wojskowe transporty przestały ukrywać się w nocnych ciemnościach. Także za dnia, w okolicy zaobserwować można było maszerujące oddziały wojskowe różnych formacji. Oddziały pancerne słychać było nadal tylko nocą.

[str. 21]

Okoliczna ludność czuła, że szykuje się wojna z Sowietami. Po tajnych przygotowaniach można było sądzić, że miał być to nagły atak. Później pojawiły się także statki z mostami pontonowymi i ludzie wiedzieli, że dzień napaści się zbliża. W Sokołowie, w budynku gimnazjum przygotowano wielki szpital wojskowy. Na pojazdach pojawiły się przypięte z przodu krótkie kijki, które miały ułatwić jazdę po błotnistych terenach. Zorganizowanie pod Sokołem lotniska było zapowiedzią przyszłych wydarzeń.

Na początku 1941 r. atmosfera w mieście była napięta. Było jasne, że wybuch wojny nad Bugiem jest kwestią kilku dni. Ludzie próbowali oszacować siły obu potężnych armii. Krążyły sprzeczne opinie wyrażane przez „znawców wojskowości”. Instynktownie każdy chciał, aby zwyciężyli Sowieci, a nadchodzące wydarzenia rodziły w ludziach nadzieję na wyzwolenie, choć zdawano sobie sprawę, że początek wojny może być dla ludności przygranicznej bardzo krwawy. W myślach każdy przygotowywał się na najgorsze.

W połowie czerwca władza wojskowa rozkazała sokołowskiej ludności wykopać okopy przeciwlotnicze. Ziemia wokół domów przekopana została w wąskie zygzakowate rowy. Ludzie ukrywali ubrania i kosztowności pod ziemią, pakowali plecaki z najpotrzebniejszymi rzeczami, aby być gotowym do ucieczki. Tylko dokąd?

W szabes, 21 czerwca na budynku szpitala wojskowego [*przedwojenne gimnazjum męskie księży salezjanów; obecnie sąd] zawisł wielki symbol Czerwonego Krzyża. Na lotnisko pod miastem przyleciały wielkie bombowce. Wojskowe ciężarówki bez przerwy wywoziły amunicję z tajnych składów w kierunku granicy. Kreishauptmann przesłał Żydom paczki z bandażami i wydał rozkaz nieopuszczania swoich domów i niewywoływania paniki w mieście.

Noc z 21 na 22 czerwca była dla ludzi nocą bezsenną. Wiedzieliśmy, że tylko kilka godzin dzieli nas od zbliżających się wydarzeń. Nasze serca i myśli krążyły już wówczas wokół Sowietów będących po drugiej stronie Bugu. Żydowskie usta

[str. 22]

szeptały błagalne modlitwy prosząc, aby hitlerowskie bestie zostały rozgromione przez Armię Czerwoną.

Gdy tylko zaczęło świtać usłyszeliśmy potężną kanonadę wystrzałów artyleryjskich. Spokojną, przygraniczną okolicą wstrząsnęły echa wystrzałów. Z zachodu, z przerażającym hałasem nadlatywały eskadry bombowców. Nad miastami i wsiami położnymi po drugiej stronie Bugu unosiły się chmury dymu. Godzinami przysłuchiwaliśmy się wybuchom bomb i spoglądaliśmy na Wschód. W napięciu czekaliśmy na rozwój wydarzeń. Dopiero w godzinach południowych głuche wybuchy dział artyleryjskich ucichły i wojna przeniosła się dalej na Wschód. Jeszcze tego samego dnia na szosie repkowskiej widziano grupy sowieckich jeńców wojennych, których odwożono w kierunku Siedlec. Kilka dni później ludzie dowiedzieli się, że we wsi Suchożebry wyznaczono otoczony drutem kolczastym teren przeznaczony na obóz dla jeńców wojennych.

Przez Sokołów do obozu w Suchożebrach przechodzili masowo zmęczeni, bezsilni jeńcy wojenni. W tamtych dniach Żydzi solidaryzowali się z sowieckimi jeńcami. Już z daleka wypatrywano którędy pochód będzie szedł i z ukrycia rzucano na ulicę kawałki chleba. Więźniowe przechodząc zbierali chleb. Powtarzało się to tak długo, aż Niemcy zwietrzyli podstęp. Później uzbrojone patrole czyhały na rzucających chleb i wyłapywały ich jeszcze zanim pojawiły się tłumy jeńców. Tydzień po wybuchu wojny, gdy front przeniósł się w głąb Rosji, sokołowski Kreishauptmann Gramss wydał następującą odezwę skierowaną do ludności cywilnej:

„Mieszkańcy Sokołowa i okolicznych miejscowości są wzywani do powrotu do swoich codziennych zajęć. Zwycięska armia niemiecka przepędziła wroga, który stał u granic naszego miasta. Niemiecka bohaterska armia wtargnęła w głąb Rosji. Granice Wielkich Niemiec zostały rozszerzone na Wschód – dla dobra wszystkich narodów nowej Europy.”

[str. 23]

 

Do getta

Niemiecki pochód na Wschód wstrząsnął ludźmi i zniweczył marzenia o bliskim wyzwoleniu. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że rozpoczyna się długa faza nowej wojennej rzeczywistości. Żydami, będącymi pod wrażeniem piorunująco szybko następujących po sobie wydarzeń, owładnęło poczucie klęski i rozpaczy. Jak można żyć pod jarzmem niemieckiego zniewolenia? Niektórzy przewidywali, że to nie koniec i niemiecki reżim stanie się jeszcze brutalniejszy w stosunku do Żydów. Utworzenie w Warszawie getta tylko potwierdziło te przeczucia.

Ludzi dopadły codzienne troski i zmartwienia. Nowo powstałe, ogromne miejsce pracy – sokołowski szpital wojskowy – potrzebowało siły roboczej. Judenrat dostał rozkaz dostarczenia mężczyzn i kobiet do wykonywania różnych prac. Liczba Żydów pracujących u Niemców cały czas rosła.

Wraz z wycofaniem się niemieckich wojsk z granicy, sytuacja w mieście pod wieloma względami polepszyła się. Łatwiej można było się poruszać po drogach i podróżować między wioskami. Przez pewien czas miało to pozytywny ekonomicznie wpływ na ludność żydowską. Także spotęgowany opór Sowietów i częściowe zatrzymanie niemieckiego pochodu trochę uspokoiły i tak już zszargane nerwy. Strach przez niezwyciężoną niemiecką armią nieco zelżał. Ranni żołnierze wracali z frontu wschodniego przybici, rozczarowani i pozbawieni złudzeń na dotarcie do Moskwy w cztery tygodnie. Bardzo szybko szpital zapełnił się okaleczonymi ciałami hitlerowskich wojskowy. Leżąc z gorączką, w bólach majaczyli i często opowiadali o wszystkim, co przeżyli w czasie ciężkich walk. Żydzi usługujący rannym podsłuchiwali ich rozmowy, w których opowiadano o zaskoczeniu,

[str. 24]

jakie zgotował im nieoczekiwany zawzięty opór stawiany na polu bitwy przez Armię Czerwoną.

Opowieści pracujących w szpitalu Żydów ludzie podawali sobie z ust do ust. Dodawały one odwagi i pocieszały zrozpaczonych sokołowian. Każdy dzień przynosił nowe doniesienia z frontu, a nawet wiadomości z bitewnych pól.

W lipcu 1941 r. w mieście zaczęły krążyć plotki, że niemiecka administracja chce wkrótce zorganizować w Sokołowie getto dla Żydów. Wieści te oczywiście bardzo wzburzyły ludnością żydowską. Co bogatsi zaczęli wykupywać żywność i przygotowywać zapasy. Także chrześcijanie zaczęli likwidować swoje interesy z Żydami. Miejscowi masowo starali się o posady w placówkach wojskowych, aby tym sposobem umożliwić sobie [łatwiejsze] kontakty z ludźmi i miejscami poza gettem.

Panika nie trwała długo, bo okazało się, że Kreishauptmann dał się przekupić i katastrofa została tymczasowo odżegnana. Napięcie opadło.

Minęło jednak kilka tygodni i znów ludzie zaczęli mówić – tym razem już na poważnie – o getcie. Z Siedlec napływały niepokojące wiadomości. Mówiono, że szykuje się „przewarstwowanie” tamtejszych Żydów. Zostaną oni skoncentrowani na czysto żydowskich ulicach. Minęło niewiele czasu i rzeczywiście okazało się, że w Siedlcach utworzone zostanie getto. Wielu siedleckich Żydów mających krewnych w Sokołowie zamieszkało w naszym mieście, które znane było, jako miejsce, w którym Niemcy mają „łagodniejszy” stosunek do Żydów.

Po wprowadzeniu w Siedlcach getta, stosunki handlowe utrzymywane z tamtejszą ludnością żydowską zostały przerwane. Miało to fatalny wpływ na sokołowskich Żydów, szczególnie na woźniców i kupców, którzy szosą siedlecką przewozili towary z warszawskiego getta. Poza tym ludzie zrozumieli, że niebezpieczeństwo utworzenia getta zbliża się wielkimi krokami i do nich.

Na początku sierpnia prezes Judenratu Nachum Lewin poinformował, że sytuacja się pogorszyła. Gramss się zaparł i getto w Sokołowie może stać się faktem, jeśli tym razem nie uda się przekupić niemieckiej władzy, ale dużo większą sumą. Prezes apelował do ludzi, aby nie szczędzili pieniędzy na akcję ratunkową. Judenrat zgodnie ze swoim uznaniem nałożył na każdego mieszkańca

[str. 25]

podatek. Sumę szybko uzbierano, bo każdy kto miał jakąkolwiek możliwość sam przynosił pieniądze, aby odżegnać grożące niebezpieczeństwo, które czyhało nad miastem.

W połowie sierpnia 1941 roku Bąk, polski inżynier pochodzący z Poznania, zaczął wraz z kilkoma pomocnikami mierzyć ulicę Piękną – aż po dom rabina i po drugiej stronie miasta od ulicy Siedleckiej po synagogę. Ludzie widzieli w tym znak, że plan powstania getta zaczął się realizować. Szybko okazało się, że Niemcy zlecili inżynierowi Bąkowi techniczne prace wyznaczenia granic sokołowskiego getta. Kilka dni później, już po wymierzeniu ulic, Judenrat otrzymał rozkaz oddania do dyspozycji inżyniera Bąka żydowskich robotników w liczbie potrzebnej mu do wykonania prac.

Pod koniec sierpnia żydowscy robotnicy przymusowi, pod kierownictwem inżyniera Bąka, zaczęli budować w dwóch miejscach po dwa wysokie ceglane słupy, jeden naprzeciw drugiego. Stały one po obu stronach ulicy Rogowskiej [*obecnie ul. Wilczyńskiego] obok sklepu Mojsze Rozencwajga (w „straganach”) i na drodze jabłońskiej przy domu Mojsze Piekarskiego.

Bezsilnie patrzyliśmy jak nas grodzono. Wszystkim Żydom, którzy mieszkali rozrzuceni po całym mieście nakazano przenieść się na teren znajdujący się w granicach tzw. „dzielnicy żydowskiej”. Przy dzieleniu mieszkań okazało się jednak, że nawet w wielkim ścisku nie uda się osiedlić wszystkich we wcześniej ustalonych granicach. Prezes znów pertraktował z Gramssem i „odkupił” od niego część domów na ulicy Pierackiego [*obecnie ul. Długa], od synagogi do ulicy Siedleckiej. Musiał też zgodzić się na żądanie zamurowania od frontu wszystkich wejść. W wyniku transakcji Żydom przyznano także połowę „zdroju”.

Niemcy nakazali Judenratowi dostarczyć potrzebne materiały do ogrodzenia getta: kolczasty drut, gwoździe, cegły, cement, drągi i grube drewniane słupy. Zarządzeniu towarzyszyło cyniczny rozkaz wykonania wszystkich tych prac przez samych Żydów.

Na początku, zanim jeszcze Niemcy wycisnęli od ludzi pieniądze i inne kosztowne prezenty

[str. 26]

„zapewniali”, że ze względu na topografię miasta w Sokołowie getto powstać nie może. Na początku września 1941 roku prace zmierzające do utworzenia getta toczyły się codziennie pełną parą. Pomiędzy ceglanymi słupami na ulicy Rogowskiej, obok straganów ustawiono szlaban. Przy domu Mojsze Piekarskiego żydowscy stolarze wybudowali wysoką masywną bramę, która zajmowała całą szerokość ulicy Rogowskiej. Na ulicy Pięknej obok domu rabina, który pozostał po chrześcijańskiej stronie, postawiono na całą szerokość ulicy ceglany mur, który wieńczył drut kolczasty i rozbite szklane butelki. Na tej samej ulicy u wylotu szosy niecieckiej postawiono kolejny mur. Po drugiej stronie miasta ogrodzenie zaczynało się obok besmedreszu [*domu modlitwy], szło przez ulicę Próżną naprzeciwko szkolnej górki i ciągnęło się w dół aż do miejskiej łaźni, gdzie także ustawiono szlaban. Wszystkie ulice i przejścia, które prowadziły do ulicy Pierackiego i Siedleckiej zostały zamurowane. Pozostało jedno wąskie przejście w murze do Małego Rynku na ulicy Niecałej. Miało ono służyć do przechodzenia na ulicę Pierackiego, która dzieliła obie części getta. Prawie dwa tygodnie trwało ustawianie słupów, które miały po cztery metry wysokości i oddalone były jeden od drugiego o trzy metry. Mury ciągnęły się wzdłuż całego getta i zakręcały przy polach na obu krańcach miasta – od strony domu rabina i od synagogi w dół do szosy Siedleckiej.

W październiku 1941 roku zakończono prace przy tworzeniu sokołowskiego getta. Wtedy też zakończyła się „akcja” przymusowego przesiedlania ludności. W każdym kącie, w każdej komórce, która przed wojną mogła służyć jedynie za kurnik dla drobiu, zamieszkali ludzie. Wszędzie panowała ciasnota

[str. 27]

i straszliwe warunki. Sokołowscy Żydzi i około 2000 uchodźców z innych miast, nagle zostali zamknięci za murami getta. W tym samym czasie po polskiej stronie miasta ukazała się odezwa podpisana przez Gramssa i jego zastępcę dr. Hermanna. Jej treść była następująca:

„Do ludności polskiej! Od dziś istnieje w Sokołowie Podlaskim ‘dzielnica żydowska’. Za przykładem innych miastach Generalnego Gubernatorstwa, także tutejsi Żydzi zostali odizolowani. Życiu publicznemu społeczności polskiej groziła demoralizacja i choroby zakaźne przenoszone przez Żydów. Ludności polskiej zakazuje się kontaktów z ‘dzielnicą żydowską’. Kto nie będzie przestrzegał rozkazów niemieckiej władzy musi liczyć się z surową karą”.

Na murze siedziby Judenratu wywieszono kolejną, krótszą odezwę:

„Do żydowskich mieszkańców ‘dzielnicy żydowskiej’, wszystkim mieszkańcom ‘dzielnicy żydowskiej’ zabrania się przekraczania wytyczonych granic obszaru zamkniętego. Każdy Żyd napotkany poza granicami getta bez specjalnego zezwolenia zostanie ukarany najsurowszą karą: karą śmierci! Tylko ci Żydzi, którzy posiadają karty pracy wydanie przez niemiecki urząd pracy oraz stali robotnicy przymusowi mogą opuszczać teren, ale tylko w drodze do i z pracy. Każdy Żyd, który nadużyje prawa zostanie ukarany najsurowszą karą. Judenrat ma za zadanie strzec granic getta”.

 

Rejestracja

Po utworzeniu getta niemiecka władza zarządziła spis ludności żydowskiej w celu wydania żółtych, specjalnych dokumentów dla mieszkańców getta. Ich posiadanie równoznaczne było z posiadaniem statusu „legalnego” mieszkańca dzielnicy żydowskiej i otrzymaniem racji żywieniowych. Nieposiadanie takich dokumentów groziło śmiercią.

[str. 28]

Przy Judenracie zatrudnieni zostali specjalni urzędnicy, którzy załatwiali wszystkie formalności związane z wydaniem żółtych dokumentów. Gdy rejestracja zakończyła się, wszystkie formularze ze zdjęciami zostały odesłane do władz miejskich. Niemcy przekładali wydanie kartek z jednego terminu na drugi aż w końcu cała sprawa ucichła.

Za chwilę odbył się kolejny spis. Ukazało się zarządzenie wzywające wszystkich żydowskich mężczyzn w wieku od 15 do 60 lat do podania swojego stanu zdrowia, zawodu i zajęcia w getcie. Polscy urzędnicy magistratu wysłani przez niemieckie władze, aby przeprowadzili rejestrację wyjawili, że szukają tym sposobem różnych fachowców do pracy w wielkich zakładach wojskowych, które mają zostać utworzone w getcie. Zdradzili nawet, które zawody są najbardziej poszukiwane, a które są mnie opłacalne. Przywileje i zatrudnienie jako pierwsi mieli otrzymać krawcy, szewcy, łaciarze, stolarze i ślusarze. Za niezarejestrowanie się groziła zsyłka do obozu koncentracyjnego. Gdy już wszyscy mężczyźni we wspomnianym wieku zostali zarejestrowani, kopie wszystkich papierów znów powędrowały do władz miejskich. Z warsztatami, które miały powstać w getcie stało się to samo co z żółtymi dokumentami, czyli nic.

Po drugim, przyszedł i trzeci spis. Tym razem rejestrowano tylko niezdolnych do pracy: gruźlików, kalekich i chronicznie chorych. Ludzie wiedzieli, że chorzy mogą być pewni pozostania w domu i w ten sposób unikną pracy przymusowej. Dlatego też część zdrowych mężczyzn zarejestrowała się jako kalecy. Za okrągłą sumę można było dostać u doktora Holcera świadectwo potwierdzające, że cierpi się na różne choroby. Ludzie „kupowali” sobie chore serca, katary żołądkowe, astmę, a nawet sztywność w nogach i przychodzili na rejestrację z kulami pod ręką. W wydziale pracy w Judenracie doskonale wiedziano, kto faktycznie jest chory, a kto ma „kupioną” chorobę. Tym drugim dawano możliwość wykupienia się za pieniądze od codziennych robót przymusowych.

Po wspomnianym spisie inspektor pracy Lebbe kazał dostarczyć sobie spis wszystkich zdolnych do pracy mężczyzn w wieku do 35 lat. Szybko w getcie zaczęła krążyć plotka,

[str. 29]

że grozi im niebezpieczeństwo zesłania do obozów koncentracyjnych w różnych miejscach Polski. Strach obleciał wszystkich. Sytuacja była bardzo poważna, bo dr Hermann znał już dokładną liczbę mieszkańców getta. Panująca w getcie panika zaniepokoiła Judenrat. Nachumowi Lewinowi udało się koniec końców jeszcze raz przekupić Gramssa i dr. Hermanna. Sprawa listy dla inspektora pracy ucichała. Napięcie także spadło i ludzie odetchnęli z ulgą. Na jak długo – nikt nie wiedział.

[str. 30]

 

Włodarze getta

Miejscy urzędnicy na czele z polskim burmistrzem zachowali swoje stanowiska sprzed wojny. Także polska policja i jej naczelnik Antoniewicz urzędowali jak wcześniej w policyjnym budynku naprzeciwko rynku [*zgodnie z informacją w opracowaniu „Sokołów Podlaski. Dzieje miasta i okolic” pod redakcją Grzegorza Ryżewskiego, w czasie wojny burmistrzem miasta był Marian Staniszewski, a komendantem policji granatowej Cezary Łukasiewicz]. Niemcy chcieli, aby wszystkie pomniejsze urzędy obsadzone były przez Polaków. Kierownikami urzędów musieli być już jednak Niemcy. Niemieccy włodarze sprawujący kontrolę nad miastem i okolicą sprawowali także władzę nad gettem w Sokołowie.

Kim byli niemieccy tyrani, którzy przysparzali Żydom z Sokołowa i okolic tyle bólu i poniżeń, i koniec końców ich wymordowali? Wspomnę tu o tych, którzy sprawowali oficjalne urzędy. Muszę przyznać, że nie znam żadnych osobistych szczegółów dotyczących tych osób. Nie wiem na przykład skąd pochodzili, kim byli z zawodu i czym zajmowali się przed wojną w Niemczech. Pamiętam ich tylko z czasów mojej bytności w Sokołowie.

 

Gramss

Kreishauptmann Gramss, czterdziestoletni Niemiec, był majorem SS. Swój urząd sprawował od początku okupacji w Sokołowie aż do Zagłady (nie wiem, jakie były jego dalsze losy). Jego zastępcy cały czas żywili nadzieję na objęcie po nim posady, ale Gramss nieprzerwanie sprawował władzę w miasteczkach i wsiach sokołowskiego okręgu.

Był wysokim, szczupłym mężczyzną o srogim, wojskowym wyglądzie. Na twarzy przy prawym oku miał bliznę. Na lewej piersi nosił trupią czaszkę.

[str. 31]

Poruszał się tylko w towarzystwie psa przypominającego z wyglądu wilka i wojskowej asysty. Już jego groźny wzrok i srogi wyraz twarzy wywoływały w ludziach strach. Jego twarz i oczy rzucające nienawistne spojrzenia były skamieniałe jakby nosił na twarzy maskę.

Na Żydów nie mógł nawet patrzeć. Gdy ten despota przychodził do getta na inspekcję, ludzie musieli kryć się w domach. Nigdy też nie chodził chodnikiem i ze swoją asystą zawsze maszerował środkiem ulicy.

Gdy Gramss objął władzę w Sokołowie postanowił, że wszyscy sokołowscy Żydzi mają przenieść się do Węgrowa. Węgrów miał być żydowskim miastem, Sokołów zaś, w którym rezydował, miał pozostać czysto aryjski. Gdy plan miał zostać wcielony w życie, prezes Judenratu Nachum Lewin próbował odżegnać niebezpieczeństwo. Koniec końców udało mu się przekupić Gramssa drogimi futrami i biżuterią, które specjalnie w tym celu zakupił w Warszawie. Zabawa w przekupywanie Kreishauptmanna powtarzała się kilka razy, zawsze gdy Gramss raz po raz wyciągnął swój plan z szuflady.

W drugiej połowie 1940 roku sokołowskich Żydów zaniepokoiły pogłoski, że Gramss nie daje się już przekupywać. Wiadomo było, że Kreishauptmann i jego pomocnicy pracują nad technicznymi szczegółami planu ewakuacji. Nagle jednak miasto zalała fala żydowskich emigrantów, którzy zostali wygnani ze swoich domów w okolicach Łodzi i Kalisza. Tereny te zostały w tym czasie przyłączone do III Rzeszy. Liczba żydowskiej ludności w Sokołowie tak bardzo wzrosła, że niemożliwością było przenieść ich wszystkich do Węgrowa, który i tak pękał w szwach od przybyłych tam bezdomnych Żydów. Ten fakt – wierzono – unicestwił plan deportacji sokołowskich Żydów.

Gramss z natury był kłamliwy, cyniczny i brutalny. Przy swoich kłamstwach obstawał tak długo, jak tylko było to możliwe. Na każdym kroku próbował oszukiwać sokołowskich Żydów. Zapewniał na przykład, że postara się odroczyć deportacje, które miały miejsca w innych gettach. W zamian za swoje puste obietnice kasował ogromne sumy pieniędzy i przyjmował wartościowe prezenty.

[str. 32]

Także po zamknięciu bram getta, grał w tę samą grę: składał przyrzeczenia i przyjmował łapówki. W szlacheckim pałacu w Przeździatce, gdzie urzędował, pod jego kierownictwem powstał szczegółowy plan fizycznego wyniszczenia Żydów z okolic Treblinki (a Sokołów leży przecież niedaleko Treblinki). Eksterminacja miała być na początku stopniowa, późnej – za jednym zamachem!

Także wśród polskiej ludności, nawet tej mieszkającej w najdalszych wioskach, nazwisko Gramssa budziło strach. Najmniejsze wykroczenie przeciwko jego rozkazom nie pozostawało bez kary. Za opóźnienie w dostawie kontyngentu zboża dla niemieckiej władzy chłopi masowo zsyłani byli do obozu koncentracyjnego Treblinka 1. Pod jego dowództwem miały miejsce masowe obławy na nieuzbrojonych sowieckich jeńców, którzy uciekali z obozu w Suchożebrach [*Stalag 366, obóz dla jeńców radzieckich, których przetrzymywano w ciężkich, prymitywnych warunkach; w obozie zostało zamordowanych od 9 do 12 tys. jeńców] i ukrywali się w okolicznych lasach. Wielu z nich własnoręcznie pojmał i zastrzelił. Bardzo lubił te „polowania”. W tym celu stworzył będący pod jego dowództwem specjalny oddział dobrze przeszkolony folksdojczów, który służyli w ramach tzw. Sonderdienst [*niemiecka policja pomocnicza].

Gramssowi jednak nie zawsze udawało się na rozległym terytorium Podlasia władać żelazną rękom. Były okresy, w których musiał postępować z okoliczną ludnością polską bardzo ostrożnie, uczciwie i ukrócić swój terror. Również w stosunku do Żydów musiał niekiedy skrywać swoje plany. Aby z sukcesem prowadzić swoją dyplomatyczną grę, dobrał sobie odpowiedniego zastępcę i bliskiego doradcę dr. Hermanna.

 

Dr Hermann

Dr Hermann zastąpił na stanowisku wieczne awanturującego się i pijanego Bade, Gramssa prawą rękę. Sztywny Bade został oddelegowany w okolice Białegostoku. Herman, nazywany inteligentem o „niewinnym” i szlachetnym wyglądzie, swój urząd sprawował do końca 1940 roku.

Dr Herman był około trzydziestoletnim Niemcem. Ze swoją jasną, śmiejącą się twarzą był zupełnym przeciwieństwem Gramssa. Był średniego wzrostu i nosił binokle. Ubrany zawsze po cywilnemu i elegancko. Robił wrażenie

[str. 33]

solidnego, skromnego polskiego urzędnika wojennego. Jedynie język, w którym mówił i trupia czaszka na lewej piersi zdradzały jego przynależność do niemieckiej władzy.

Przez pierwszy okres jego bytności w Sokołowie niewiele go widziano. Jak się później okazało zajmował się w tym czasem studiowaniem wszystkich kwestii tutejszego życia. Czasem widywano go w towarzystwie kulawego Bade spacerujących po dzielnicy żydowskiej. Hermann chciał na własne oczy zobaczyć każdy jej zakątek. Patrzył zdziwiony, ale uśmiechnięty na miejscowych Żydów, jakby po raz pierwszy w życiu widział takie stworzenia. W pierwszym okresie często zajeżdżał taksówką do Judenratu. Chciał poznać prezesa Nachuma Lewina i sekretarza Icchoka Szlafmica. Traktował ich jak zatrudnionych i pracujących dla Niemców żydowskich urzędników. Podczas spotkania Lewin i Szlafmic stali na baczność wyprostowani przed nowym zwierzchnikiem. Jednak on traktował członków Judenratu przyjaźnie i ze zrozumieniem.

– Lubię punktualność i szczerość. Takie zachowanie bardzo szanuję! – powiedział w czasie pierwszego spotkania.

– Dzięki Bogu prostak Bade wyjeżdża z miasteczka – cieszyli się ludzie.

Bade wiecznie pijany i wściekły jak dzika bestia wpadał do dzielnicy żydowskiej. Bił swoją gumową pałką kogo popadło i przewracał stoły z towarem i stragany należące do żydowskich handlarzy. Swoim dzikim zachowaniem rzucał strach na ludzi. „Kto wie, jakie żydowskie miasteczko po drugiej stronie Bugu wpadnie teraz w jego paskudne ręce” – Żydzi w Sokołowie współczuli swoim współbraciom z owego miasta – i posyłali mu złowieszcze życzenia na drogę.

Bade wyjechał. Dr Herman objął jego stanowisko. Na początku ludzie odetchnęli. Herman wchodził do getta po cichu i niezauważalnie. Nikomu nie przeszkadzał. Wyglądał, jakby mało go obchodziło, co ludzie robią na ulicach. W krótkich pogawędkach delikatnie rozmawiał z Judenratem.

Minęło kilka miesięcy. Ludzie w getcie nie mogli dr. Hermanowi zarzucić brutalnego traktowania. Gdy coś się działo – złapano albo rozstrzelano jakiegoś Żyda – to tylko poza gettem. Wówczas prezes szybko biegł

[str. 34]

i próbował interweniować. Kilka razy nawet wysłuchano jego próśb i człowieka, któremu groziła śmierć, zwolniono.

Nagle jednak na getto spadł istny grad antyżydowskich zaleceń i nakazów. Pozostający jakby w uśpieniu terror, rozgorzał na nowo. Na ulicach pojawiły się plakaty z poleceniami podpisane przez Hermanna. Ludzie początkowo dziwili się, że wydał je „łagodny” dr Hermann. Nie rozumiano, co się z nim stało. Szukano usprawiedliwienia i wymyślono, że być może ktoś wywiera na niego nacisk. Judenrat znów zaczął stosować dawne metody i próbował wpłynąć na niego – prosił i przesyłał kosztowne prezenty. Nic to jednak nie dało. Ludzie czuli, że sytuacja w getcie pogorszyła się, że dr Harmann zaczyna kłuć swoimi dotychczas skrywanymi pazurami.

Dr Herman stosował wobec Żydów specjalne metody. Na podstawie naukowych analiz przygotowywał plany działania w stosunku do każdej z grup podlaskiej ludności. Nawet, gdy przejął pełnię władzy nad sprawami żydowskimi i bezpośrednio nadzorował terror panujący w getcie, miał rzekomo wyrażać ubolewanie, że żandarmeria rozstrzeliwuje Żydów poza gettem bez dochodzenia i bez sądu.

Metody dr. Hermana były psychologicznej natury: chciał uśpić czujność swoich ofiar. Akty brutalnego terroru odkładał zawsze na sam koniec. Jego system władzy nie polegał na natychmiastowym zniewoleniu ludności, ale na powolnej zmianie taktyki, co prowadziło do bierności ciemiężonej ludności i w konsekwencji do osiągnięcia zamierzonego celu. Bywały okresy, w których był wobec Żydów bardzo brutalny i stosował wobec nich represje. Jednocześnie zaś wobec ludności polskiej był miły i łagodny. Udzielał różnych upustów w kontyngentach zboża i mięsa, nagradzał gorzałką albo suknem. Traktował poważnie skargi na mniejszych urzędników i zadość uczynił wielu postulatom i osobistym prośbom chłopów. Organizował także różne przyjacielskie uroczystości.

W czasie, gdy w Treblince – niedaleko od Sokołowa – powstawał obóz zagłady, odpowiedzialny był on za wypróbowanie okrutnych metod uśmiercania na sokołowskich, sterdyńskich i kosowskich Żydach. Zaplanował to w ten sposób, że Żydzi

[str. 35]

przewiezieni zostali do Treblinki rzekomo bez jego wiedzy. Później, gdy część z nich już została zamordowana, nakazał wszystkich na wpół żywych odwieść do domów.

Oficjalnie twierdził, że wiele aktów terroru w getcie dzieje się bez jego wiedzy. Rozkazy, które wydawał, a które jego podwładni wykonywali, czasami odwoływał i był nimi „prawdziwie wstrząśnięty”. Zachowywał się, jakby nie miał z tym nic wspólnego. Skupiając całą władzę wykonawczą w getcie w swoich rękach od czasu do czasu łagodził terror i na pewien czas przerywał blokadę wokół dzielnicy żydowskiej. W tym samym okresie stosował wobec polskiego podziemia najostrzejsze i najbardziej brutalne represje, takie jak rozstrzelania i tortury. Skupiał wokół siebie całą bandę rozpustnych polskich kobiet z okręgu poznańskiego, które wykorzystywał też do celów politycznych. Większość jego kochanek nie wiedziała nawet, że należy do jego sieci, i że obserwowane są przez wyrafinowanych gestapowców.

Dr Hermann służył w gestapo. Utrzymywał zażyłe kontakty z jego kwaterą główną w Siedlcach. W Sokołowie był centralną figurą, wokół której skupiała się cała siatka współpracowników szpiegujących polskie podziemie. Nie zwalczał go od samego początku, ale pozwolił rozrosnąć się i rozwinąć działalność. Wszystko to działo się jednak pod jego baczną obserwacją. Gdy miał ich wszystkich już pod kontrolą, wyrwał organizacji korzenie. Nie wystarczyło mu unieszkodliwienie aktywnych członków wrogiej organizacji. Niszczył też wszystkich, którzy mieli jakikolwiek związek z wrogiem. Gdy jego akcje zbliżały się ku końcowi, „łagodny” i „roześmiany” doktor zamieniał się w rządną krwi bestię. Niszczył i zabijał wszystko i wszystkich, których złapał w swoją sieć. Wykonawszy swoją brudną robotę, znów próbował się „wybielić” udawaną przyjaźnią, znów spotykał się i przyjmował chłopów i przedstawicieli polskiej administracji z okolicznych miast i wsi, z którymi utrzymywał kontakty.

Tak samo jak Gramss, Hermann chętnie brał łapówki. Ale czy dał się przekupić, zależało od jego przemyślanych

[str. 36]

planów. Nie zawsze gotów był przyjąć wartościowe prezenty. Chciał takim postępowaniem umocnić wiarę w składane przez niego obietnice. Miało to odwrócić uwagę od jego tajnych planów. Był częstym gościem w Treblince i nigdy nie przeczył faktowi, że Żydzi zostaną tam zamordowani. Zapewniał jednak, że Żydzi mieszkający w okolicach Treblinki, unikną tego losu. W zamian oczekiwał, że dobrowolnie zgłoszą się do pracy. Swoimi nieprawdziwymi przyrzeczeniami wyłudził duże pieniężne kontrybucje, żydowskie mienie. Dr. Hermannowi udawało się dzięki jego wyrafinowanym szpiclom, ukryć swoje bestialskie oblicze, które tkwiło w nim, w jego niemieckiej skórze.

Gdy Niemcy mordowali siedleckich i łosickich Żydów, wielu Żydów uciekło z sokołowskiego getta. Hermann wezwał do siebie przedstawicieli Judenratu i nakazał, aby nikt nie opuszczał swoich domów. Zapewnił, dając swoje „słowo honoru”, że nikomu nie grozi niebezpieczeństwo i że ochroni wszystkich sokołowskich Żydów. Gdy udało mu się zwabić do getta nic nieprzeczuwających Żydów, okradzionych i pobitych wracających z lasów i pół, gdzie się ukrywali, sam stanął na czele akcji zagłady.

Morderca ten lubił grać ze swoimi ofiarami w sadystyczną grę, nawet w ostatnim momencie. Gdy pierwsze 4000 Żydów siedziało stłamszonych na podwórzu synagogi w piekielnym strachy czekając na śmierć [*akcję likwidacji getta w Sokołowie rozpoczęto 22 września 1942 r.; Niemcy zgromadzili Żydów na Małym Rynku, gdzie znajdował się Beit Midrasz, dom modlitwy, obecnie sklep „Modny Strój”], dr Hermann biegał wśród nich z wiadrem wody i rozlewał spragnionym wodę. Także później, gdy ludzie siedzieli zamknięci w wagonach gotowi do swojej ostatnie drogi do Treblinki, kazał dostarczyć im sto bochenków chleba i kiełbasę. Przez okratowane okna wrzucał jedzenie do wagonów i krzyczał:

– Podzielcie to. Dla każdego po równej porcji.

 

Lebbe

Na ulicy Piłsudskiego [*obecnie ul. Wolności], w sąsiedztwie domu dr. Perłowskiego stał budynek w całości zajęty przez niemiecki urząd pracy [*obecnie siedziba Alior Banku]. W biurach uwijał się cały sztab niemieckich i polskich urzędników, którzy całymi dniami siedzieli

[str. 37]

pochyleni nad dziesiątkami ksiąg i kartek zapisanymi setkami imion i nazwisk. Była to też centrala zarządzająca dostawami robotników z okolic Sokołowa do pracy przymusowej w niemieckim przemyśle wojennym. Decydowano tam, kto z Polaków zostanie zesłany, jako „siła robocza” do Niemiec. W specjalnych księgach zarejestrowane były także nazwiska tysięcy Żydów w wieku do 50 lat. Nazwiska żydowskie były najtańsze na rynku pracy przymusowej. Kierownikiem odpowiedzialnym za ten cały sztab urzędników w urzędzie pracy był inspektor pracy Lebbe.

Lebbe był trzydziestokilkuletnim Niemcem. Był wysoki i przysadzisty. Do tego miał wulgarną twarz typka z półświatka. Głowę nosił zawsze zadartą, a krok jego był pewny i stanowczy. Chodniki w mieście były prawie za wąskie dla jego aroganckiej sylwetki.

Rzadko można było go spotkać trzeźwym. Jego niebieskie, wiecznie zamroczone alkoholem oczy, błyszczały i ziały nienawiścią. Dziką siłę płynącą z jego rąk wielu poczuło na własnej skórze. Do jego bezczelnej postawy idealne pasował czarny mundur i długi pleciony bicz, który nosił w ręce. Z takim ekwipunkiem często pojawiał się w getcie. Biada była temu, kto nie zdjął przed nim na czas czapki. Gdy tylko przekraczał granice getta, ludzie dawali sobie umówiony sygnał – numer „sześć”. Wszyscy wówczas wiedzieli, że przyszedł Lebbe i lepiej się ukryć.

Przytoczę tu kilka faktów, które najlepiej scharakteryzują tą dziką niemiecką bestię, która nosiła imię Lebbe.

Przyszło mi udać się do urzędu pracy, aby podstemplować moją kartę pracy. Wtedy też, po raz pierwszy byłem światkiem brutalnego zachowania Lebbego. Przy wejściu do urzędu codziennie dyżurował żydowski policjant. Był on łącznikiem między inspektorem pracy a Judenratem. Był to Jankiel Farbsztajn. Gdy przyszedłem, stał przypadkowo tak, że nie zauważył nagłego wyjścia na korytarz inspektora pracy. Farbsztajn nie zdążył zasalutować i Lebbe rozgniewał się niemożebnie. Napadł na

[str. 38]

Farbsztajna jak dzika bestia i zaczął go bić i kopać. Ciosy spadały na niego jak żelazne pręty. Farbsztajn ledwo żywy, krwawiąc zdołał wydostać się z budynku zostawiając na podłodze swoją policyjną czapkę. Urzędników, którzy siedzieli w swoich gabinetach mało interesowały krzyki na korytarzu. Wyglądało na to, że razy wymierzane przez Lebbego nie były dla nich niczym nowym.

Kolejny dowód na okrucieństwo Lebbego. Zięć blacharza Mendelego, stolarz z zawodu, został wysłany do domu inspektowa pracy, aby wykonać różne prace. Wiele razy skarżył się w wydziale pracy Judenratu na Lebbego. Mówił, że ten go obraża a nawet bije twierdząc, że stolarz nie wykonuje zadań, które zleca mu gospodyni. Stolarz wiedział, że gdy nie stawi się do pracy, grozi mu zesłanie do Treblinki. Musiał więc znosić wszystkie cierpienia w domu Lebbego, aż do ostatniego dnia pracy. Tego dnia przed wyjściem, Lebbe przyszedł z wielkim psem, który rzucił się na rzemieślnika. Lebbe tylko krzyczał do psa: „Zapłać Żydowi za jego pracę!” Mężczyzna dotarł do domu cały pogryziony, w podartym, zakrwawionym ubraniu.

W getcie każdy znał historię kaliskiego piekarza Widowskiego, który wypiekał słodkości do domu inspektora. Miesiącami Widowski nosił codziennie blachy pełne przeróżnych ciast i ciasteczek. Aż pewnego dnia, w niedzielę zdarzyło się, że przyniesione ciasta nie zasmakowały gościom inspektora. Następnego dnia Lebbe wezwał do siebie żydowskiego piekarza i bez słowa rzucił się na niego z gumową pałką. Ale tego było mało. Kazał aresztować piekarza pod zarzutem dodania trucizny do ciast. Po kilku dniach spędzonych w areszcie mężczyzna został skazany na 30 dni prac przymusowych w Treblince. Pojechał do Treblinki, ale nigdy już stamtąd nie wrócił. Jak zmarł Widowski wiedział tylko Lebbe, który był częstym gościem w Treblince.

Lebbe miał współpracownika – młodego Polaka z Poznania. W sprawach żydowskich zawsze się z nim naradzał. Traktował go jako specjalistę od „kwestii żydowskiej”. Lebbe często przychodził do Judenratu w jego towarzystwie. Pewnego razu Polak pomógł uwolnić

[str. 39]

syna jednego z bogatych chłopów, który miał zostać zesłany na roboty w Niemczech. Gdy Lebbe się o tym dowiedział, postanowił ukarać swojego najbliższego współpracownika. Kazał w niedzielę wyprowadzić go na Duży Rynek i wywiesić mu na szyi szyld z napisem: „Dałem się przekupić, za co trafię do obozu pracy w Treblince”. I rzeczywiście Polak nie uniknął kary i został wywieziony do obozu.

Do pracy przymusowej zobowiązany był każdy mężczyzna w wieku do 50 lat. Przynajmniej raz w tygodniu każdy dostawał kartkę zezwalającą na wyjście z getta do pracy u Niemców. Pewnego dnia do pracy miał się stawić handlarz galanterią, którego nazwiska niestety nie pamiętam. Z uwagi na swoje słabe zdrowie pozwolono mu wysłać do pracy swoją 15-letnią córkę. Dziewczyna, wygłodniała, nie miała siły, aby zastąpić ojca. Lebbe rozkazał jej więc przyjść do siebie do urzędu. Wystraszone dziewczę nie było w stanie odpowiedzieć rozwścieczonemu, dzikiemu Lebbemu na żadne z jego pytań. Kazał jej pójść ze sobą z powrotem do getta. Przy szlabanie na ulicy Rogowskiej wyciągnął z kieszeni swój gumowy bicz i zaczął okładać nim dziewczynę. Ta gorzko płakała, a Lebbe cały czas bijąc gonił ją do Judenratu. Ofiara upadła na ziemię, skuliła się na bruku tuż przy żołnierskich buciorach Lebbego. Zaraz wstała i ledwo idąc raz po raz upadała mocząc kamienny bruk łzami i krwią, aż w końcu jej płacz ucichł między murami Judenratu. Ta scena miała ostrzec Żydów w getcie i pokazać czym grozi niewypełnianie jego rozkazów.

Lebbe zbierał wizerunki Żydów w różnych pozach. Szczególnie cenił fotografie, które przedstawiały ich jako dzikich i zwariowanych, i podobne były do karykatur Juliusa Streichera [*Streicher był redaktorem naczelnym antysemickiego pisma „Der Stürmer”, które zamieszczało m.in. karykatury przedstawiające Żydów]. Raz widziałem Lebbego robiącego aparatem zdjęcia do swojego albumu.

W 1941 roku w okolicach święta Jom Kipur ludzie modlili się w wielkiej synagodze. Dostali na to specjalne pozwolenie od Kreishauptmanna. Synagoga był pełna po brzegi. Ludzie chcieli posłuchać tak dobrze znanego im głosu reb Chaima Szmuela Rozenbauma. Jego głos unosił się w całej świątyni, zewsząd było słychać dodające otuchy słowa: „Z wiarą w sercu łatwiej znieść wszystkie cierpienia”. Gdy wzniósł swoje ręce do nieba i

[str. 40]

wykrzyczał z płaczącym głosem: „Boże! Miej litość z ludem Izraela!” wszedł właśnie Lebbe i zrobił zdjęcie.

Lebbe stanął na galerii synagogi z aparatem w dłoni i czekał na „pikantne” sceny. W czasie modlitwy do synagogi przyszły zrozpaczone matki, które padły na kolana przed świętą arką przymierza i błagały Boga o ratunek dla ich umierających dzieci. Lebbe nie mógł przepuścić takiej okazji i zrobił kilka zdjęć. Podczas cichej modlitwy „Szmone Esre” wszedł między ludzi i fotografował kiwające się postacie. Icchokowi Szlafmicowi i Nachumowi Lewinowi podziękował, robiąc im specjalne ujęcia w tałesach. W dniu likwidacji getta Lebbe był jednym z najaktywniejszych jej uczestników.

 

Brüning

Brüning był referentem do spraw żydowskich przy władzy administracyjnej Sokołowa. Po ulicach chodził w zielonym mundurze. Na prawym ramieniu nosił czerwoną opaskę z czarną swastyką, która wyglądał jak wielki zastygły pająk. Drogę ze swojego mieszkania na Lipowej do nowego budynku starostwa przemierzał zawsze ze strzelbą na ramieniu maszerując rytmicznie.

Brüning był jednym z najstarszych z całego sztabu niemieckich urzędników i sprawiał wrażenie pięćdziesięciokilkuletniego, statecznego człowieka. Także praca w urzędzie nie zawróciła mu w głowie jak bywało to w przypadku niektórych jego młodszych kolegów z „rasy panów”. Wydawało się, że wojskowy mundur ze swastyką nie pasuje do jego wycofanej, cichej natury.

Uchodził za nieagresywnego, skrytego sympatyka Żydów. W getcie wszyscy znali jego nazwisko, ponieważ wiele razy wysłuchiwał żydowskich prośby. Jako wysoki urzędnik mógł okazać dobrą wolę i spełnić petycje i tym sposobem złagodzić choć trochę i tak ciężką sytuację w getcie. Szczególnie pomagał przy przydzielaniu aprowizacji dla getta. Jego podpis znajdował się także na dobrze znanych w getcie „atestach chorobowych”, dzięki którym Żydzi mogli legalnie jeździć koleją do lekarza w Warszawie. Mówiono, że wydawanie Żydom takich atestów było jego własną inicjatywą.

[str. 41]

Do domu Brüninga codzienne przychodzili Żydzi z getta, aby załatwiać różne sprawunki. Za wniesienie kilku wiader wody albo porąbanie drewna dostawali na drogę chleb i kartofle. Jego żona, która była bardzo uprzejma, przyjmowała żydowskich robotników w postronnym pokoju i dawała im tam jeść do syta. Brüning uchodził za Niemca starszego pokolenia, w którym to pozostały jeszcze tradycje szacunku wobec innych ludzi sprzed I wojny światowej. W otoczeniu panującego terroru, w środowisku wszechmocnych włodarzy, był on łagodną postacią.

Przez pierwsze pół roku po zamknięciu getta nie można było o Brüningu powiedzieć złego słowa. Z czasem jednak, gdy reżim się zaostrzył i gdy zaczęły ukazywać się coraz to ostrzejsze zarządzenia, taktycznie zaczął wycofywać się ze swojej empatii i zrozumienia dla żydowskich cierpień. Gdy przedstawiciele Judenratu szli do niego z interwencją, prosić o pomoc w rozwiązaniu jakiegoś problemu, uprzejmie odpowiadał, że nie leży to w jego gestii. Ubolewał przy tym, że nie może pomóc.

Minęło trochę czasu i ludzie przestali mówić o Brüningu. Nikt nic o nim nie słyszał, jakby nie pracował już w wydziale do „spraw żydowskich”. W czerwcu 1941 roku po wizycie warszawskiego gubernatora, dr. Fischera [*Ludwig Fischer, gubernator dystryktu warszawskiego Generalnego Gubernatorstwa], w Sokołowie ludzie instynktownie wyczuli, że w miasteczku szykuje się coś strasznego. Nachum Lewin poszedł do Brüninga wyjaśnić sytuację. Referent wydziału żydowskiego uznał za stosowne jasno i bez ogródek poinformować prezesa o niekorzystnych dla Żydów zmianach. Sokołowscy Żydzi – zapewniał – zostali przedstawieni najwyższej władzy w Warszawie jako niezbędni w czasie wojny pracownicy batalionów. Wymienił miasta, w których duże żydowskie grupy robotników pozostały w getcie, jako niemieckie siły robocze, podczas gdy inni zostali „gdzieś wysiedleni”. Sokołowscy Żydzi – utrzymywał – nie mają powodów do niepokoju. Ich los jest bezpieczny i leży w rękach władzy wykonawczej, dla której funkcjonowania niezbędne są żydowskie siły robocze. Brüning, jak miał w zwyczaju, opowiadał o tym łagodnie, stonowanym tonem, co budziło ufność w jego słuchaczach.

Gdy Żydzi uciekali z getta, Brüning osobiście

[str. 42]

interweniował w Judenracie i tam także tłumaczył, że swoją nieufnością wobec niemieckiej władzy sokołowscy Żydzi mogą stracić przywileje, które mieli dotychczas. Radził, aby wszyscy wrócili, a wówczas lojalny stosunek do nich nie ulegnie zmianie i ludzie będą mogli nadal mieszkać w getcie.

Brüning mieszkał na ulicy Lipowej, naprzeciw boiska, gdzie w czasie wojny był obóz pracy i jego administracja. Pracowałem tam razem z innymi ludźmi. Wodę dla całego obozu przynosiliśmy ze studni Brüninga.

Pewnego dnia, miało to miejsce w okresie, gdy sokołowscy Żydzi uciekli z getta i powoli zaczynali wracać, poszliśmy do studni po wodę. Na szosie kosowskiej spotkaliśmy grupę Żydów przebranych za polskich chłopów. Gdy ci zbliżyli się do nas rozpoznaliśmy zaraz znajome twarze. Przyszli wybadać, czy można wracać do miasta. Nie chcąc zwracać na siebie uwagi weszliśmy na podwórze domu Brüninga nabrać wody. Tam też przekazaliśmy im wszystkie informacje. Przez okno zauważyła nas żona Brüninga i za chwilę wyszła na podwórze z paczką w ręku.

– Wszyscy jesteście Żydami? – zapytała cichym, spokojnym głosem.

Stanęliśmy wystraszeni jej nagłym pojawieniem się. Nie wiedzieliśmy, co odpowiedzieć na jej pytanie. Jeden z nas w końcu powiedział, że przyszliśmy z obozu nabrać trochę wody.

– Ale nie wszyscy jesteście z obozu – z uśmiechem odparła rozwijając paczuszkę z chlebem i kiełbasą. Podała jedzenie tym, którzy stali najbliżej niej.

– Bardzo wam współczuję. Dlaczego uciekliście z miasta? Widzicie, Żydzi pracują tu naprzeciw i nic im się nie dzieje.

Wszyscy powinni wrócić i znów stawić się do służby w niemieckim Wehrmachcie – wypowiedziawszy te kilka zdań, wróciła do domu.

– Co na to powiecie? Gdy wszyscy uciekają przed Niemcami, Niemka przyjmuje nas chlebem i kiełbasą – wracający do miasta, z niedowierzaniem tylko kiwali głowami nie spodziewając się takiego powitania.

[str. 43]

– Gdyby wszyscy Niemcy byli tacy jak rodzina Brüningów, nie musielibyśmy obawiać się śmierci.

– Może i macie rację, może nie trzeba było uciekać.

Zbadawszy sytuację w mieście, Żydzi wrócili tam skąd przyszli.

Brüning często przychodził do obozu i zabierał kilku Żydów, którzy mieli w jego domu załatwić różne sprawunki. Ci, jak już wspomniałem, wracali syci, z kieszeniami pełnymi chleba i papierosów. Wiedzieliśmy, że naprzeciwko, w domu Brüningów mieszkają dobrzy Niemcy, których nie trzeba się obawiać.

Gdy nadeszły dni Zagłady, naprzeciw naszego obozu, w wojskowym baraku niedaleko domu Brüninga zakwaterowany został cały oddział uzbrojonej polskiej policji i Ukraińców. Wcześniej wymordowali już Żydów ze Sterdyni. Za dnia mordercy zajęci byli krwawą robotą, wieczorami zaś wracali i nocowali w baraku. Gdy zlikwidowali już wszystkich sterdyńskich Żydów, przenieśli się do Węgrowa pomóc w tamtejszej eksterminacji. W tym krwawym czasie Brüning regularnie nosił gorzałkę do baraku, w którym mieszkali mordercy.

Gdy w sokołowskim getcie rozpoczęła się akcja, w obozie, w którym pracowałem, schroniło się kilku uciekinierów z getta. Bardzo zaskoczyły nas ich świadectwa, przede wszystkim zdumiały nas wieści o roli Brüninga w zagładzie Żydów. Opowiadali, jak Brüning z pistoletem w ręku chodził po getcie na czele uzbrojonej bandy. Wszędzie szukał ukrywających się ludzi. Zaglądał do każdego kąta. Był przy tym opanowany i spokojny. Akcję przeprowadzał zgodnie z obmyślonym planem. Zabrał ze sobą żydowskiego chłopca, który przy każdym domu wykrzykiwał kilka zdań w jidysz: „Ludzie, wyjdźcie już z kryjówek! Łapacze już sobie poszli! Ja cały czas chodzę po ulicach i nic mi się nie dzieje!” Wówczas Brüning i jego banda nastawiali uszu, przysłuchiwali się, czy aby nie słychać choćby najmniejszego odgłosu, najmniejszego ruchu spod ziemi. W wielu przypadkach mordercy tym sposobem wpadli na trop swoich ofiar.

W tych dniach widywaliśmy Brüninga wracającego do domu z pracy w getcie tym samym spokojnym krokiem

[str. 44]

co zawsze. Nawet ubrany był w te same co zawsze ubranie, ze strzelbą na ramieniu. Kilka razy do jego domu podjeżdżały wozy pełne rzeczy zrabowanych z pustych żydowskich domów. Po likwidacji sokołowskich Żydów Brüning znów zachodził do nas do obozu i prosił dowódcę obozu o przysłanie do jego domu kilku Żydów. Tym razem jednak nikt nie chciał u niego pracować. Ustaliliśmy między sobą, że będziemy do Brüninga chodzili do kolei.

Pewnego dnia kolej padła na mnie i Isroela Grinberga. Żona Brüninga przyjęła nas jak zawsze uprzejmie i z uśmiechem. Chciała nas ugościć jedzeniem, my jednak odmówiliśmy, nie chcąc nic jeść przed końcem pracy. Zaprowadziła nas do piwnicy i kazała uporządkować porozrzucane paczki i skrzynie. Niemka natychmiast zauważyła, że ogarnął nas strach na widok tych paczek. Próbowała więc odwrócić naszą uwagę od zrabowanych rzeczy.

– Czy to prawda, że żydowskie matki zabijały swoje małe dzieci w getcie? – zapytała, głaszcząc przy tym stojącego obok niej małego bachora.

Staliśmy jak zamurowani i nie wiedzieliśmy, co powiedzieć.

– Mój mąż mi to powiedział, ale ciężko mi w to uwierzyć. Czy coś takiego w ogóle jest możliwe?

– Więcej Pani mąż nic nie mówił o getcie? – zapytał nagle Isroel, patrząc jej prosto w oczy.

– Nie, mój mąż niechętnie opowiada. Ale gdy dzieje się coś szczególnie interesującego, to zawsze mi o tym mówi…

– Nie wie Pani zatem, co oznaczały wybuchy i strzały w getcie? Nie słyszała Pani o setkach rozstrzelanych na ulicach Żydów? O dzieciach, kobietach i starcach? Nie widziała Pani, jak gnają Żydów ulicami na dworzec? Naprawdę Pani nie wie, że Żydów mordują w Treblince? – zdenerwowany Isroel cedził słowa prosto w twarz Niemki, która kpiła z naszej żałoby.

– To nieprawda. Ich tylko przesiedlają. Pan się za bardzo denerwuje – powiedziała i zaczęła wycofywać się

[str. 45]

do wyjścia, przytrzymując się ściany. Szybko zniknęła na schodach.

Zaczęliśmy pracować, jednak nasze ręce były jak z gliny. Milczeliśmy ze złości i smutku. Tak ciężko było nam na sercu i pragnęliśmy jak najszybciej wyjść z piwnicy. W pewnym momencie Isroel otworzył jedno z pudeł, wyciągnął butelkę gorzałki, bez słowa wyjął korek i wziął duży łyk gorzkiego trunku. Alkohol wypełnił jego ciało i rozluźnił obolałe członki. Wówczas przerwał swoje melancholiczne milczenie:

– Chciałbym być choćby szumowiną, pijakiem, wyrzutkiem, co to włóczy się po rynsztokach i mieszka ze śmieciami. Choćby włóczęgą, ale wolnym, nieprześladowanym jak pies, nierozdeptywanym jak pająk.

Isroel objął mnie, przytulił i mówił dalej:

– Jak dobrze robi w takiej chwili odrobina alkoholu. Zapomina się wszystko, zapomina wszystko. Napij się też, napij się. Jeszcze trochę, jeszcze troszeczkę. Opróżnijmy butelkę do ostatniej kropli. Pij, to pomaga zapomnieć. Masz jeszcze łyka.

Chwiejąc się dzieliliśmy flaszkę, która krążyła od ust do ust. Piwnica zaczęła się kręcić przed oczami. Podłoga ślizgała nam się pod nogami. Upadliśmy na paki wypełnione bielizną i pościelą. Isroel zaczął płakać i krzyczeć:

– Wyjdź stamtąd szybko! Nie chcę tu być. Tu leżą ubrania mojej matki, mojego ojca. Wychodź!

Krzyki Isroela usłyszała Niemka. Zeszła do piwnicy rozwścieczona.

– Co to za hałas?

– Koszule mojej matki są w tej paczce! Zejdź stamtąd! – Isroel chwiejnym krokiem wyprowadzał mnie z piwnicy.

Niemka stała zdumiona i patrzyła jak wychodzimy wsparci jeden na drugim. Na zewnątrz i ja się rozpłakałem: „Koszule mojej matki”. Zza krat zauważyli nas Żydzi z obozu. Szybko wprowadzili nas za ogrodzenie i zaprowadzili do domku, w którym położyli nas na drewnianych pryczach. Przeklinaliśmy Brüninga, przeklinaliśmy jego żonę i złorzeczyliśmy całemu światu.

[str. 46]

Gdy doszliśmy do siebie wszystko wydawało się jeszcze bardziej okrutne i straszniejsze niż przedtem. Zewsząd wiało pustką. Stojący naprzeciw dom Brüninga stał się dla nas nawiedzonym, strasznym miejscem, pełnym unoszących się w nim duchów.

Po kilku dniach dowódca obozu zrobił apel. Naprzeciwko na balkonie stał Brüning i robił nam zdjęcia. Potem mordercy przyszli wywieźć nas do Treblinki i zabrali ze sobą fotografie prowadzonych na śmierć…

 

Lolek

Na ulicy Piłsudskiego [*obecnie ul. Wolności] obok urzędu pracy znajdowała się komenda niemieckiej żandarmerii. Urzędował tam też centralny sztab zarządzający wszystkimi oddziałami policji w całym rejonie. Żandarmeria miała nieograniczone prawa w egzekwowaniu przepisów i rozkazów niemieckiej władzy. Każde zarządzenie przekazane w ręce żandarmów wprowadzane było w życie ochoczo i szybko. Jeśli można powiedzieć, że w stosunku do ludności polskiej żandarmi przestrzegali praw okupacyjnych, tak ich stosunek do Żydów całkowicie był poza prawem.

W sokołowskiej żandarmerii, która słynęła na całą okolicę, istniał specjalny oddział, który zajmował się Żydami w getcie. Na czele tego oddziału, którego zadaniem było między innymi ochrona zewnętrznych granic getta, stał sławetny morderca – żandarm Lolek. Nikt nie znał jego prawdziwego nazwiska. Wiedzieliśmy, że pochodzi ze Śląska i jestem jednym z tych Polaków, którzy po wkroczeniu Niemców podpisali listę folksdojczów. Skąd się wzięło jego imię „Lolek”? Historia jest następująca. Gdy jako żandarm przyjechał do Sokołowa poznał tam polską dziewczynę o imieniu Lola. Był częstym gościem w jej mieszkaniu. Lolę zaczęli odwiedzać także inni Niemcy. Gdy pewnego razu przypadkowo spotkał się w jej domu z innym z gości, ze złości zastrzelił ją. Wtedy zaczęto na niego wołać „Lolek”. Był to jego pierwszy krwawy czyn w Sokołowie.

[str. 47]

Lolek był wysokim, dobrze zbudowanym blondynem o przekrwionej, czerwonej twarzy. Jak kot zwinnie gonił swoje ofiary. Zastrzelenie Żyda nie było dla niego problemem. Lubił pokazywać swoją wyższość i jak dzika bestia polował na swoje ofiary i czyhał na Żydów, którzy potajemnie przez dziury w ogrodzeniu wychodzili z getta, aby zdobyć kawałek chleba.

Lista ofiar Lolka jest długa. Wspomnę tu tylko o kilku z nich.

Uchodźca z Kalisza Majer Lichtenberg mieszkał w przy granicy getta w pobliżu „zdroju”. Głód, którego doświadczali jego żona i dzieci zmusił go do wyjścia z getta. Za każdym razem, gdy przeciskał się przez dziurę prosił Boga, aby nie spotkał Lolka. Aż pewnego pięknego dnia Lolek wpadł na jego trop. Gdy mężczyzna pod osłoną nocy chciał z powrotem dostać się do getta, jego ciało przeszyło kilka kul wystrzelonych z karabinu. Lichtenberg padł martwy. Lolek powiesił na swojej ofierze kartkę z napisem: „Wyjście z getta – zatkane”.

W starym besmedreszu mieszkali uchodźcy. W pobliżu, w ukrytym miejscu było jedno z zamaskowanych wyjść z getta. Tędy na zewnątrz wychodziły żydowskie kobiety przebrane za wieśniaczki. Brały ze sobą towary, które wymieniały na wsi na żywność.

Pewnego razu Lolek jadąc konno zauważył na drodze do wsi dwie podejrzanie wyglądające kobiety. Zażądał okazania dokumentów. Kobiety, które dobrze znały Lolka rozpłakały się i prosiły mordercę o litość. Jedna z nich była w zaawansowanej ciąży. Żandarm szybko zsiadł z konia i stanął przed nimi. Lolek przyglądając się ciężarnej kobiecie wystrzelił z karabinu serię prosto w jej brzuch. Polacy, którzy przechodzili obok opowiadali, że druga kobieta rzuciła się na mordercę z kamieniem. W rowie po stronie szosy repkowskiej jest ich grób.

[str. 48]

Na Małym Rynku w piwnicy mieszkał szewc. Był jednym z odważnych, którzy regularnie wychodzili z getta do wsi położonych przy szosie kosowskiej. U znajomych chłopów spędzał niekiedy całe dnie i noce. Gdy zebrał zlecenia i żywność, wracał do getta. Jeszcze z czasów przedwojennych chłopi dobrze znali tego żydowskiego szewca, który chodził po wsi obwieszony butami. Przez lata handlował z chłopami i znał ich dobrze. W getcie, gdy głód zawitał również do jego piwnicznej izby, przypomniał sobie o swoich znajomych chłopach. Wierzył, że się zlitują i mu pomogą.

Szczęście towarzyszyło szewcowi w czasie jego niebezpiecznych wypraw. Chłopi faktycznie się nad nim litowali. Za sprawą donosu Lolek dowiedział się, że po wsiach chodzi przebrany Żyd. Wiedział jak on wygląda i w które dni chodzi na wieś. Ruszył więc w drogę za Żydem śledząc go z ukrycia. Gdy ten już opuszczał wieś i chciał wrócić do getta, Lolek wyszedł mu naprzeciw i rzucił się na szewca jak dzika bestia na swoją ofiarę. Razem z mordercą w napaści uczestniczyli jego polscy wspólnicy. W niewielkim lasku za wsią żydowski szewc padł martwy.

Po wysiedleniu Lolek nocami chodził po wymarłym getcie i czyhał na znaki życia wydawane przez ostatnich ukrywających się ludzi. Może gdzieś jeszcze żyje jakiś ukryty pod ziemią Żyd.

Dwóch mężczyzn Melech Fiszer i Jankiel Morgensztern wróciło w tym czasie z obozu pracy w Karczewie. Chcieli dostać się do swoich domów w getcie. Przy sobie mieli polskie dokumenty i planowali wyjechać gdzieś podając się za aryjczyków. Potrzebowali jednak pieniędzy, które leżały ukryte w ich domach. Pod osłoną nocy bezgłośnie weszli do getta. Szli blisko murów i szybko trafili do swoich domów. Jednak Lolek dosłyszał w grobowej ciszy jakiś podejrzany szelest. Ten doprowadził go do domu Melecha Fiszera. Gdy ten był już przy wyjściu Lolek skierował na niego strumień światła. W tym samym momencie

[str. 49]

padły strzały. Także Jankiel Morgensztern został zastrzelony, próbując wydostać się z getta. Tej samej nocy Lolek ze swoimi towarzyszami pił za pieniądze zrabowane zamordowanym ludziom.

 

Surdik

Komendantem getta Kreishauptmann Gramss wyznaczył Polaka Surdika. Jego zadaniem było pilnowanie, aby antyżydowskie zarządzenia były surowo przestrzegane. Posiadał on władzę nad wszystkim, co działo się w getcie i miał strzec w nim porządku. Nadzorował też żydowską policję.

Surdik był czterdziestokilkuletnim mężczyzną średniego wzrostu. Był chudy i miał matową, chorowitą twarz. Chodził niezdarnie i powłóczył nogami. Za to jego oczy były sprawne i ruchliwe. Zaraz łapały najmniejszy ruch wokół siebie.

Do getta przychodził codziennie i szybko stał się jego najniebezpieczniejszym wrogiem. Wykrywał wszystko, co ludzie ukrywali. Był jak pies, który tropi ofiarę. Rzeczy zarekwirowane przez Hermanna w getcie, wykryły oczy Surdika.

Pochodził z miasteczka Rogoźno w powiecie poznańskim. W głębi ducha uważał się za polskiego patriotę. Nie przeszkadzało mu to jednak zostać sprzedajnym sługą będącym na usługach Niemców i pomagać im w walce z Żydami. Gromadzony przez długie lata antysemicki jad, mógł w końcu bezkarnie wypuścić. Sokołowscy Żydzi zaraz odczuli to na własnej skórze.

Na początku Surdik przychodził do getta z długim plecionym biczem, który był jego pierwszą bronią w walce z Żydami. Niemcy chcieli go wypróbować, zobaczyć jak odgrywa swoją rolę. Szybko pokazał, że jest wierny i dobrze umie bić ludzi. Awansował, gdy okazało się, że bez reszty wypełnia wszystkie niemieckie rozkazy. Od tego momentu Surdik pokazywał się w getcie w szarym niemieckim mundurze uzbrojony w rewolwer.

Ludzie przeczuwali, że Surdik jest niebezpiecznym wrogiem. Jego wzrok sięgał wszędzie. Jeszcze przed zamknięciem getta zaznajomił się ze wszystkimi Żydami, którzy prowadzili handel. Wiedział, czym się zajmują i z łatwością potrafił wytropić ich tajne składziki.

[str. 50]

„Jak można uciszyć tego donosiciela?” – zastanawiali się ludzie w getcie. Niektórzy zwodzili go gorzałką. Jako że namiętnie spożywał alkohol, nigdy nie odmawiał, a po wypiciu stawał się jeszcze bardziej flegmatyczny i leniwy. Jak każdego pijaka, tak i jego ciągnęło do knajp. Po aryjskiej stronie musiał słono zapłacić za każdy kieliszek. W getcie zaś drzwi wyszynku Jankiela Hersza Szmerla, znajdującego się na Małym Rynku, stały przed nim otworem. Ludzie tłumaczyli mu, że na pewno nie będzie na tym stratny, jeśli ukróci swoje chuligańskie zachowanie wobec Żydów. A jego przekupna dusza była bardzo „podatna” na łapówki. Niewielka pensja, którą otrzymywał od Niemców nie pozwała zaspokoić alkoholowego pragnienia ani prowadzić rozrzutnego życia ze swoją kochanką, ulicznicą, którą utrzymywał za zgodą żony.

Żydzi rozbudzili w Surdiku żądzę pieniędzy. Na początku jeszcze ciężko przychodziło mu powstrzymać się od chuligańskich, brutalnych wybryków. Jego ręce nie znały spokoju. Nie mogły nie wymachiwać gumową pałką, nie łapać ludzi i nie kraść. Zaczął więc prowadzić dwulicową grę. Szybko wyuczył się łapówkarskiego rzemiosła. Jego zamroczone od alkoholu oczy przestały interesować się nielegalnymi metodami, które pomagały ludziom przeżyć w getcie.

Surdik powoli się odprężał. Obył się ze wszystkimi żebrakami, piekarzami i szmuglerzami. U żydowskich krawców szył sobie ubrania. Żydowscy szewcy robili dla niego oficerki. Szybko odnalazł się w swojej dwulicowej roli. Był bardzo elastyczny i służył obu stronom… Nie raz zdarzało się, że na ludzi w getcie spadał bolesny cios. Wiedziano, że nie mały udział ma w tym Surdik. Jednak zaraz odpłacał Żydom, informując ich zawczasu o zaostrzeniu przepisów, o rewizjach i blokadach getta. Pomagał też szmuglować żywność do getta. Surdik pobierał opłatę od każdego uboju rytualnego wykonanego w tajemnicy, także od każdego nielegalnego wypieku. Był przy tym bardzo ostrożny, nie chciał, aby jego mocodawcy odkryli i wpadli na trop jego postronnych dochodów.

Tuż przed zagładą, podobnie jak Niemcy, bawił się z ludźmi w tą samą kłamliwą grę. Wykorzystując fakt, że w getcie każdy go znał, chciał uchodzić za tajnego „przyjaciela” Żydów. Zdradzał

[str. 51]

poufne tajemnice, które stanowiły jednak zawszę tylko część prawdy. Dużo wcześniej wiedział o planach Niemców. Znał nawet dokładny dzień, w którym sokołowscy Żydzi mieli zostać wysiedleni. Ale nie zdradził swoich Niemców. Surdik zawczasu się przygotowywał i bacznie notował, gdzie znajdują się wartościowe rzeczy, które później łatwo i wygodnie zrabował. Podejrzewał też, że w getcie ukrywane są kosztowności, o których nic nie wie i martwił się, że łatwy łup przejdzie mu koło nosa.

Dokładnie znał plany zagłady sokołowskich Żydów. Wyliczył sobie, że zostało mu bardzo niewiele czasu i musi się jak najwięcej nachapać. Teraz w pełni wykorzystywał swoją pozycję komendanta getta, bo zbliżał się już koniec Żydów w Sokołowie, a razem z nimi koniec jego dodatkowego źródła dochodów. W jaki sposób można dostać od ludzi, którzy stoją już nad przepaścią, jeszcze więcej pieniędzy? Było to największe zmartwienie Surdika. I tu przyszedł mu z pomocą kominiarz Józef.

 

Kominiarz Józef

Józef, wysoki Polak z okolic Poznania, był w średnim wieku i miał nogi tak długie, że wyglądał jakby chodził na szczudłach. Aby spojrzeć mu w twarz albo w jego niebieskie kocie oczy trzeba było zadzierać głowę. Podobnie jak w stronę dachów, po których chodził zwinnie jak kot. Nie wiem, czym zajmował się tam, skąd przyjechał do Sokołowa. Bardziej jednak wyglądał na cyrkowca niż na kominiarza umorusanego sadzą, ubranego w zasmolony kaftan jak go widywaliśmy. Gdy widzieliśmy go idącego ze swoim sprzętem, żartowaliśmy: „Po co on się na te dachy wspina. Ze swoimi długimi nogami może przecież dosięgnąć komina z ziemi.”

W polskiej części miasta zawsze chadzał środkiem ulicy razem z innymi spacerowiczami, nigdy chodnikiem. Szedł szybko, jakby wstydził się swoich poznańskich kamratów i ich brudniej roboty. Gdy zaś przychodził do pracy w getcie, był zupełnie inny. Tu chodził odprężony, spokojnym krokiem, rozglądając się na wszystkie strony i zawsze po chodniku. Zatrzymywał się przy domu, długo

[str. 52]

się mu przyglądał aż w końcu przechodził od sąsiada do sąsiada każąc zdjąć garnki z ognia. Do tych, których znał osobiście sam wchodził do izby i własnoręcznie zdejmował garnki z kuchni. Zaglądał przy okazji zawsze do garnków, po czym wchodził na dach wyczyścić sadzę z komina.

Często schodził zły i krzyczał do izby: „Do diabła, zapchany!” Przeklinając pod nosem wdrapywał się na strych, gdzie pochylony spędzał nad kominem długie godziny szukając przyczyny. Uderzał młotkiem w komin aż w końcu znów krzyczał do domowników: „W porządku!” Niektórych mieszkańców Józef prosił o zapałkę do podpalenia papierów. Zaglądał przy tym we wszystkie kąty izby. Rzucał okiem w stronę szaf, na stoły, przy których jedzono, albo przygotowywano jedzenie. Józef często przychodził czyścić kominy w domach znajdujących się blisko granicy getta. Stamtąd mógł bez przeszkód obserwować jak chrześcijanie z aryjskiej strony i Żydzi z getta porozumiewają się umówionymi znakami. Zaraz jak spod ziemi wyłaniał się przygarbiony Polak, który przerzucał coś przez płot ogradzający getto, ciężki wór albo małą paczuszkę i szybko uciekał, tak szybko jakby ktoś go gonił. Albo do płotu podkrada się chrześcijanka i przez dziurę przeciska torbę z żywnością. W zamian tą samą drogą dostaje paczuszkę i już jej nie ma. A wszystko to obywa się w zawrotnym tempie.

Ze swojego miejsca pracy, z dachów domów Józef widział, co ludzie robią, aby przeżyć. Nikt nie wiedział, nikt nie mógł przypuszczać, że Józef patrzy i widzi, co inni robią. Potem do takiego jegomościa przychodził Surdik upomnieć się o swoje za milczenie na temat zakazanych występów, które znajdowały się na jego długiej liście. Dodawał przy tym triumfalnym głosem: „W getcie nic się nie dzieje bez mojej wiedzy”.

Ludzie szybko zdali sobie sprawę, że kominiarza Józefa trzeba się strzec i unikać jak ognia. On też sam zrozumiał, że ludzie się go obawiają. Nie miało to jednak już znaczenia, bo Sudrik tak czy inaczej musiał dostać swoje pieniądze. Także Józef

[str. 53]

zrozumiał, że za tanio daje się wykorzystywać Surdikowi – flaszka gorzałki to za mało za informacje, które mu dostarczał. Zaczął więc pracować na własną rękę. Bez wstydu mówił do ludzi: „Żydki, dawajcie pieniądze! Pieniądze! Jak nie dacie, Hermann i Gramss zaraz się dowiedzą, że macie co żreć w getcie”. Surdik wiedział, że Józef także wymusza pieniądze od Żydów. Nic jednak nie mógł w tej sprawie zrobić i nie przeszkadzał mu w tym pod jednym warunkiem – Józef miał nadal przynosić mu wiadomości z getta.

Brudny kominiarz stał się upiorem straszącym ludzi. Gdy tylko wchodził do getta i zabierał się do roboty, cała ulica wiedziała, że trzeba uważać i kapuś na darmo szukał czegoś podejrzanego. Nie przejmował się jednak tym, że nie odkrywał niczego, o czym mógłby donieść Surdikowi. Opowiadał mu zmyślone bajki, które narodziły się w jego upojonej alkoholem głowie. W ten sposób dwóch Polaków, którzy sami cierpieli pod władzą niemiecką, wysysało ostatnie krople krwi z Żydów w getcie.

Surdik różnił się od Józefa tym, że swoją nienawistną twarz ukrywał pod maską rzekomej niechęci wyrządzenia Żydom zła. Było to obłudne, tym bardziej, że wzbogacał się ich kosztem. Ludzie wiedzieli, że jest dużo bardziej niebezpieczny niż jego pomocnik-pijaczyna, z którego uczynił swojego odrażającego, brudnego parobka, donoszącego i szukającego występków w getcie.

W Jom Kipur 1942 roku Surdik z Hermannem szukali w getcie wystarczająco dużego placu, na którym będzie można zgromadzić pojmanych Żydów przez ich wywiezieniem do Treblinki. Następnego dnia Surdik kąpał się już w żydowskiej krwi. Żydów, od których jak pijawka wysysał pieniądze, sam prowadził na rzeź. Jak szalony biegał i wyłapywał swoje ofiary. Rozkoszował się swoim triumfem nad sokołowskimi Żydami. W tych dniach ziścił się jego poznański antysemicki sen. Żydowskie miasteczko Sokołów i cała Polska wolne były od Żydów…

 

Nachum Lewin

Kto chciał zobaczyć w getcie Żyda, któremu obce były uczucia zagubienia i niepewności, które towarzyszyły ludziom na co dzień, musiał tylko spojrzeć na pięćdziesięciokilkuletniego prezesa Judenratu Nachuma Lewina. Był on niskim, przysadzistym mężczyzną. Chodził powoli, jakby

[str. 54]

liczył swoje kroki, bez strachu i śladu niepokoju czy trosk. Jego czujny wzrok padał w każdy zakątek, jak gospodarz pilnował wszystkiego. Zawsze chodził z dużą skórzaną teczką, która zwisała z jego ramienia i prawie sięgała ziemi i z zieloną opaską na ramieniu, na której widniało jedno jedyne słowo: „Oberjude”.

Przed wojną Lewin uchodził w miasteczku za zdolnego kupca. Zajmował się handlem, a jego sklepy były wzorowe. Nawet gdy ktoś sprzedał mu wóz rzepaku albo zboża i transakcja okazał się fikcyjna, Lewin potrafił wyjść na swoje. Prowadząc interesy wiedział jak się urządzić i utrzymać na powierzchni [*inne źródła nie potwierdzają biznesowych sukcesów Lewina, mówiąc raczej o jego niepowodzeniach w tej materii].

Gdy niemiecka władza naradzała się ze znanym folksdojczem Szulcem nad tym, kogo mianować prezesem Judenratu, ten zaproponował Lewina, jako najodpowiedniejszego kandydata. I rzeczywiście Szulc się nie mylił. Nachum Lewin natychmiast wszedł w rolę pośrednika między Żydami a niemiecką władzą. Będąc wyśmienitym kupcem, także tu wietrzył najpierw swój interes. Tak na przykład uzyskał dla siebie specjalne pozwolenie na wyrób dżemu.

W okresie, gdy życie w getcie nie było jeszcze tak bolesne i okrutne, różnice między egzystencją prezesa i miejskich Żydów nie były aż tak wyraźne. Dopiero, gdy działalność Judenratu zaczęła ograniczać się do przekupywania wroga pieniędzmi, prezentami a w końcu i ofiarami, przepaść stała się widoczna.

Trzeba przyznać, że aż do zagłady Judenrat zarówno pod względem psychicznym jak i fizycznym trzymał ludzi w garści. Wpoił im zasadę zaspakajania pragnień niemieckich zbrodniarzy coraz to bardziej kosztownymi prezentami specjalnie sprowadzanymi z warszawskiego getta. Polityka przekupywania Niemców była, jak sądzę, kusząca. Prowadząc te zbrodnicze transakcje prezes stał się instrumentem w rękach Niemców umożliwiającym im stopniowe wprowadzanie w życie ich planów zagłady. „Utargowane” ulgi dla Żydów nie były niczym innym niż

[str. 55]

mydleniem oczu uniemożliwiającym rozpoznanie prawdziwych niebezpieczeństw, które stopniowo zbliżały się pod przykrywką wydawanych przywilejów. Lewin wierzył w zapewnienia Niemców i żył iluzją, że wypełnia misję dla dobra Żydów w miasteczku. Jego słynne powiedzenie niech służy za przykład pokazujący, jak bardzo wierzył w prowadzoną przez siebie politykę: „Gdybym ufał Hitlerowi, przekupiłbym i jego”.

Lewin, który dobrze znał miejscowych Żydów i ich życie, i na którego w sądnych dniach ludzie patrzyli jak na wybawiciela, do życiowych kwestii podchodził z czysto kupiecką kalkulacją. Przytoczę tu kilka faktów, które najlepiej pokażą go i jego działalność, jako prezesa Judenratu.

Gdy Niemcy zaczęli przygotowywać się do napaści na Sowietów, zezwolili poruszać się po wsiach tylko mieszkańcom osad położonych na linii Bugu. Wtedy też aresztowany został kaliski Żyd, uchodźca mieszkający w Sokołowie, chodzący po wsiach z koszem galanterii. Niemiecka straż graniczna wzięła go za szpiega i przetransportowała do siedziby gestapo w Siedlcach. Krewni aresztowanego, którzy starali się wydobyć go z aresztu, zostali poinformowanie przez ludzi utrzymujących kontakty z gestapo, że za 5000 złotych młodzieniec może uniknąć śmierci. Zaczęli więc szukać pomocy. Młoda panna z Kalisza, sąsiadka aresztowanego, aby pomóc uratować skazańca, oddała nowe futro. Szukając klienta, który kupiłby wartościowe palto trafili na prezesa Nahuma Lewina, któremu bardzo spodobał się luksusowy płaszcz. Ale ponieważ jego córka Rochele, panna na wydaniu, posiadała już jedno futro, prezes zgodził się kupić płaszcz, ale tylko za okazyjną cenę. Lewin dobrze wiedział o aresztowaniu żydowskiego uchodźcy i zdawał sobie sprawę, na jaki cel są przeznaczone pieniądze ze sprzedaży. Nie miało to jednak żadnego wpływu na jego handlowe kalkulacje. Dopiero po dwóch tygodniach pewien Polak kupił płaszcz za dwa razy wyższą cenę niż ta, którą gotów był zapłacić Lewin. Pieniądze jednak już

[str. 56]

na nic się nie zdały. Młodzieńca w międzyczasie zamordowano.

W getcie wszyscy wiedzieli, że Nachum Lewin podał w Wydziale Aprowizacyjnym Magistratu większą niż rzeczywista liczbę Żydów mieszkających w getcie. Ludzie mówili o 3000 dodatkowo zapisanych nazwisk, Judenrat utrzymywał, że podano 2000 więcej. Nachum Lewin traktował tę sprawę bardzo honorowo i chciał w ten sposób zapewnić gettu więcej żywności. Ludzi jednak nie obchodziło, ile kilogramów chleba więcej dostaje getto. Najlepszym wykładnikiem był głód. W wielu żydowskich domach nikt nie znał smaku chleba zdobytego przez Lewina w wyniku jego kombinacji z łapówkarzami z Działu Aprowizacji.

W getcie niewielu rozumiało skutki podania nieprawdziwej liczby mieszkańców. Niemcy zgodnie z tą liczbą wydawali kartki żywnościowe dla ludności żydowskiej, kazali dostarczyć siłę roboczą na potrzeby wojska i do obozów pracy. Wiedząc, że w getcie mieszka tak wielu Żydów, ścigali uciekających i ukrywających się i urządzali w żydowskich domach nocami obławy. Lista Żydów skazanych na zagładę przygotowana przez Gramssa i dr. Hermanna prawdopodobnie opierała się na tej z Działu Aprowizacji. Ponad 10 dni i nocy szukano pozostałych ukrywających się Żydów. Szukano ich we wszystkich kątach, w bunkrach, piwnicach, pod ziemią i na całym terenie wymordowanego getta.

Pewnego czerwcowego dnia 1942 roku Nachum Lewin zakazał przez cały dzień poruszania się po ulicach getta. Tego dnia do Sokołowa miał przyjechać dr Fischer. Lewin szczerze wierzył, że los sokołowskich Żydów leży w rękach lokalnych włodarzy, Gramssa i dr. Hermana. Był tego pewien i próbował siłą narzucić swoją wiarę wszystkim wokół siebie. Nie stracił wiary nawet po wizycie Fischera, który własnoręcznie podpisał wyrok śmierci na sokołowskich Żydów. Niedługo po tej wizycie rozpoczęła się likwidacja warszawskiego getta. Ludzie wiedzieli przejeżdżające wagony wypełnione po brzegi warszawskimi Żydami. Zmierzały one do Treblinki. Pod koniec sierpnia zostali wymordowaniu siedleccy Żydzi oraz

[str. 57]

Żydzi ze wszystkich okolicznych miejscowości. Ludzie trzymali się razem. Dalekie rodziny odnawiały swoje więzi. Nikt nie chciał być sam.

Ludzie stali na straży przez całe noce. Zostały ustalone specjalne znaki i sygnały mające ostrzec przed niebezpieczeństwem. Wszyscy wiedzieli, że nieszczęście się zbliża. W tym samym czasie Nachum Lewin nie okazywał żadnych oznak niepokoju. Wręcz przeciwnie, w rozmowach, które prowadził ze swoimi współpracownikami i sąsiadami powtarzał, że bierze na siebie odpowiedzialność za los wszystkich sokołowskich Żydów. Nawoływał do zachowania spokoju.

Gramss i dr Hermann rozpoznali w Lewinie człowieka o słabym charakterze, który uniżenie podporządkuje się wszystkim ich rozkazom. Dlatego też wciągnęli go do przestępczej, łapówkarskiej siatki. Nikt inny na jego miejscu nie byłby w stanie zmienić i opanować tak beznadziejnej sytuacji. Ale wśród sokołowskich Żydów zrodziły się buntownicze reakcje i emocje, których najlepszym wyrazem były ucieczki z getta. Uczucia te, które mogły Niemcom przysporzyć niemało trudności przy wprowadzaniu w życie morderczych planów, zostały stłumione przez prezesa, który zatuszował niebezpieczeństwo każąc ufać niemieckim obietnicom.

W Jom Kipur 1942 roku, gdy ludzie w getcie wyraźnie wiedzieli, w jakiej się znaleźli sytuacji i większość mieszkańców siedziała z sercem na ramieniu, na walizkach tuż przy przygotowanych kryjówkach, Nachum Lewin spokojnie odsypiał świętowanie Jom Kipur. W jego izbie zebrali się żydowscy policjanci, przyjaciele i córka, i beztrosko oddawali się grze w karty. Szepsl Grinberg (obecnie w Izraelu) tej samej nocy przyszedł do prezesa zwrócić mu uwagę na poważne sygnały zbliżającego się niebezpieczeństwa. Nachum Lewin stanowczym głosem zagroził mu wywiezieniem do Treblinki za sianie paniki w getcie. Godzinę później o bladym świecie zaczęła się zagłada.

***

Po likwidacji, gdy sokołowscy Żydzi zostali już wysłani do komór gazowych w Treblince albo rozstrzelani w masowych grobach w getcie, komendant obozu w Treblince zaprowadził Nachuma Lewina do wykopanego dołu i zastrzelił.

[str. 58]

 

Szmugiel żywności

Z nadejściem zimy 1941 roku sokołowscy Żydzi całkowicie odizolowani zostali od świata zewnętrznego i zamknięci w ogrodzonym getcie. Bogaci zdążyli zrobić zapasy na pewien czas i zaopatrzyć się w żywność. Także mniej zamożni, a nawet biedacy, robili wszystko, co było w ich mocy, sprzedawali ostatnią koszulę, aby zdobyć przynajmniej najpotrzebniejsze produkty, takie jak kartofle i mąkę, które starczały na pierwsze tygodnie. Ze strachem i niepokojem ludzie wyczekiwali nadchodzących dni. Wszyscy żyli bardzo oszczędnie, liczyli każdy grosz z troski o przyszłość. Lęk ogarniał nas na widok strażników pilnujących najmniejszych nawet dziur w ogrodzeniu.

Strach, który padł na getto sparaliżował nas. Bano się nawet podejść do bram. Ludzie odczuwali niepokój, wstyd i poniżenie patrząc, jak po drugiej stronie płotu inni poruszają się wolno, wytykają nas palcami i z nieukrywaną satysfakcją kpią sobie patrząc na ten średniowieczny obrazek, na odgrodzony wybieg. Zaczęliśmy się zastanawiać, jakie plany Niemcy mają wobec nas. Czy chcą tylko odciąć od publicznego życia? Czy może za gettem kryje się diabelski plan zagłady? Ostatnią myśl przegnaliśmy z naszych głów. Każdy jednak czuł i rozumiał, że mamy przed sobą ciężki, zacięty bój o nasze życie.

Minęło trochę czasu i ludzie zaczęli odnajdować się w nowej rzeczywistości pełnej narzuconego poczucia wstydu. Każdy wierzył i pocieszał się,

[str. 59]

że koniec końców Niemcy się złamią, przegrają wojnę. Myśl ta zamieniła się w nadzieję, w świętą wiarę, której nawet nie zburzyła niemiecka ofensywa na froncie wschodnim.

Sokołowscy Żydzi zaczęli także szukać środków umożliwiających kontakty ze światem zewnętrznym. Bycie zdanym na racje żywieniowe przyznawane przez Niemców Żydom w getcie, oznaczało zgodę na powolną śmierć głodową. Każdy poczuwał za swój obowiązek sprowadzanie różnymi drogami żywności go getta. Podejmowane starania powoli zaczęły nabierać zorganizowane formy, a na ich efekty nie trzeba było długo czekać. Strach przed głodem zaczął ustępować, także wyśrubowane ceny żywności w getcie spadły.

Przez ukryte w ogrodzeniu dziury odbywał się regularny szmugiel. Znajomi chłopi handlujący przed wojną z Żydami, też szukali kontaktu z gettem. Potrzebowali klientów na swoje wiejskie produkty. Wiedzieli, że w getcie są ich najlepsi odbiorcy i płatnicy. W zamian potrzebowali różnych produktów galanteryjnych, włókienniczych i skórzanych, które leżały ukryte w getcie. Towary wytwarzane w tzw. przemyśle lekkim, będącym domeną żydowską, miały dużą siłę przyciągania dla ludności polskiej. Polacy byli zatem zmuszeni z konieczności nawiązać w getcie tajne kontakty z Żydami. Druciany płot nie był w stanie rozdzielić zainteresowanych stron.

Tajny handel odbywał się przede wszystkim w przejściach i klatkach schodowych domów stojących naprzeciw dużego rynku na ulicy Pięknej, w okolicach domu rabina. Chłopi z dużego rynku wkradali się do ciemnych korytarzy okolicznych domów, w których prowadzili liczne transakcje handlowe z kupcami z getta – sprzedawali zboże, kartofle i inne produkty żywnościowe. Chrześcijanie, którzy te domy zamieszkiwali, częściowo sami handlowali, a ci „lepsi” sąsiedzi nie patrzyli w tę stronę i nie przeszkadzali w handlu. Strzec trzeba było się tylko Niemców i polskiej policji, która jednak często dawała się przekupić.

Tą drogą handlowano nie tylko zbożem, kartoflami i warzywami, ale także drobiem i słoniną. Przyjęło to takie

[str. 60]

rozmiary, że ceny w getcie zrównały się z tymi po polskiej stronie. Chłopi wkradali się przez przejścia między domami do getta, aby zakupić artykuły galanteryjne, albo wymienić żywność na inne towary. Cenę garnituru albo pary butów przekładano na metr zboża albo kilogram kartofli. Bardzo popularny był handel wymienny, który utrzymywał się przez cały okres istnienia getta.

Szmuglowanie mięsa do getta było bardziej skomplikowane. Ubój rytualny był surowo zabroniony, a rzeźnicy i szojcheci [*osoby, które przeprowadzają religijny ubój zwierząt] narażeni na śmiertelne niebezpieczeństwo. Ale mimo wszystko z wielkim oddaniem zdobywano koszerne mięso. A odbywało się to w dobrze zorganizowany, tajny sposób. W środku nocy goje z okolicznych miejscowości podchodzili ze swoimi zwierzętami do bram getta na ulicy Pięknej, od strony pól. Były tam wykonane wcześniej podkopy. Przez podziemne korytarze wprowadzano do getta cielęta i owce. Później przejścia zakopywano, a ziemię wyrównywano i po podkopie nie było najmniejszego śladu. Do getta szmuglowano także krowy i woły. Odbywało się to przez bramę na Rogowskiej [*obecne ul. Wilczyńskiego] obok domu Mojsze Piekarskiego. Żydowscy rzeźnicy dorobili w tajemnicy klucze do bramy. Ciemną nocą dorodne bydło z przewiązanymi szmatami pyskami i nogami, po cichu wprowadzane było do getta. Gdzieś w ukrytym i dobrze strzeżonym miejscu z bijącym sercem czekał już szojchet, a następnego ranka ludzie mogli kupić świeżą wołowinę.

Ważny udział w kontaktach getta z polską stroną miały pozwolenia na handel obnośny wydawane szmaciarzom i osobom handlującym jajami. Na początku wojny niemiecka władza pozwoliła Żydom jeździć po okolicznych wioskach i targach, i skupować jaja. Niemcy bardzo potrzebowali ich dla swojej armii. Handlarze dostawali od niemieckiej władzy wory cukru, które mieli wymienić na jajka. Kilogram cukru za kilogram jajek. Cała produkcja cukru szła na potrzeby niemieckie, a ludność polska dostawała tylko niewielkie racje. Jajka tak czy inaczej musiały zostać dostarczone w ramach kontyngentu dla armii niemieckiej, ale ponieważ chłopi różnymi sposobami sabotowali stawiane im warunki, Niemcy musieli wykorzystywać Żydów jako pośredników. Za tonę cukru, Żydzi przynosili tonę jaj. Ten handel wymienny

[str. 61]

odbywał się na szeroką skalę. Każde miasteczko miało przydzieloną określoną liczbę „pozwoleń” wydawanych pośrednikom. Nawet po utworzeniu getta nie odebrano Żydom tych pozwoleń, bo Niemcy cały czas potrzebowali jaj. Handlarzom nie groziło też żadne niebezpieczeństwo, gdy przebywali poza gettem i w związku z tym między workami cukru i pudłami pełnymi jaj, na ich wozach można było znaleźć worki ze zbożem i innymi towarami. Łatwo też pośredniczyli między miastami i miasteczkami przewożąc listy, paczki oraz osobiste pozdrowienia dla krewnych. Tym sposobem rozłączone rodziny utrzymywały ze sobą kontakty.

Kilku przedwojennych szmaciarzy i szklarzy również dostało pozwolenia na podróżowanie po okolicy. Niemcy potrzebowali materiałów i odpadków do produkcji na potrzeby wojenne, która cierpiała na duży niedobór surowców. Żydzi za niewielkie pieniądze skupowali szkło i różnego rodzaju naczynia. Udawało im się także zebrać pełne wozy szmat. W specjalnych magazynach, w getcie szmaty pakowano w wielkie bele, a potem przekazywano je niemieckiej administracji. Także między paczkami pełnymi szmat ludzie przemycali do getta żywność. Szmaciarze nosili na ramieniu zielone opaski.

Tymi wszystkimi drogami do getta ciągnęły transporty żywności, które odwlekały wyrok wydany przez Niemców na Żydów, zamkniętych za kolczastymi drutami, skazujący ich na śmierć głodową.

[str. 62]

 

Zajęcia w getcie

Gdy udało się znaleźć tajne drogi transportu żywności do getta, ludzie odważyli się pomyśleć także o swoich codziennych potrzebach. Martwiono się, jak zdobyć minimalne środki pieniężne, które pomagały przetrwać ciężkie czasy w okrutnych warunkach. Zmartwienia te dotykały przede wszystkim ciężko pracujących, którzy po powstaniu getta zostali wystawieni na ciężką próbę i zmuszeni do walki o swoją egzystencję.

Wielu krawców, szewców i drobnych handlarzy, którzy w nowych warunkach stracili swoje źródła zarobku, przerzuciło się na nowe zajęcia. Niektórzy zaczęli pracować na czarno w niemieckich placówkach wojskowych. Mimo że płaca był żałosna, ludzie chętnie szli do pracy, aby wyrwać się z getta. Z wielu placówek robotnicy przynosili do getta materiał na opał: drewniane odpady i kawałki węgla. Często prowadzili też tajny handel z niemieckimi żołnierzami, którzy sprzedawali im różne konserwy, olej i czekoladę. Około dwustu żydowskich mężczyzn i kobiet pracujących w szpitalu wojskowym, jako sprzątacze, ogrodnicy, praczki i przy innych zajęciach, zarabiało tam na utrzymanie swoich rodzin. Wokół miasta powstały dziesiątki miejsc pracy w placówkach wojskowych, gdzie zarabiano niewielkie pieniądze, umożliwiające jednak przetrwanie.

W placówkach wojskowych zatrudnionych było dużo mniej osób niż była lista chętnych, dlatego też wielu imało się nielegalnego handlu. Zajmowali się tym przede wszystkim ci mieszkający w pobliżu

[str. 63]

płotu. Polacy ostrożnie podchodzili od aryjskiej strony do ogrodzenia i przez dziury wymieniano towary. Handlowano drobnymi artykułami galanteryjnymi takimi jak nici, skarpety, chusty itp., które wymieniano na masło, drób, mąkę, fasolę i kaszę. Wszystko pakowano tak, żeby można było przecisnąć przez dziury w drucie. Niektórzy zabierali się do bardziej ryzykownych zajęć i przedostawali się na aryjską stronę przebrani za chrześcijan. Za takie „wycieczki” groziła kara śmierci, jednak pragnienie życia było większe niż strach przed śmiercią.

Te ryzykowne zajęcia podejmowały przede wszystkim młode kobiety. Na głowy zakładały chłopskie chusty i wkładały na siebie wiejskie ubrania. Ręce obwieszone miały wiklinowymi koszami. Wiele z nich uchodziło na wsiach za bezdomne chrześcijanki, które przejęły żydowski handel. Inne dawały się rozpoznać jako Żydówki i liczyły na ludzkie współczucie.

Wśród uchodźców przybyłych do Sokołowa były starsze kobiety, które zawieszały sobie na szyi medalik z Matką Boską, wyuczyły się pacierza i tak chodziły po wsiach od drzwi do drzwi. Chłopi zazwyczaj litowali się nad wojennymi żebraczkami. Po całym dniu proszenia o jałmużnę i zmawiania pacierza udawało im się zebrać całą torbę pełną chleba, kaszy, wędzonego sera. Wracając do getta te same usta szeptały już żydowskie modlitwy prosząc, aby nie daj Boże, nie spotkały na swej drodze żandarma Lolka. Gdy zapadał wieczór, pod osłoną nocy zbliżały się do getta. Przez ukryte w ogrodzeniu dziury, wracały z powrotem do swoich pogrążonych w smutku domów, w których wygłodniałe dzieci czekały na ich pełne torby.

Popularnym zajęciem w getcie było też prowadzenie nielegalnych młynów. Niemcy surowo kontrolowali wszystkie młyny i produkcję mąki w Polsce. Zabronione było młócenie większej ilości zboża, niż ta potrzebna do zaspokojenia racji żywieniowych ludności cywilnej. Z tego powodu do getta szmuglowano przede wszystkim niezmieloną mąkę. Ale jak z ziarna wyprodukować mąkę na chleb? Trudność ta została szybko rozwiązana. Wiadomo było, że w warszawskim getcie budowano małe, ręczne młyny. Tajnymi drogami sokołowscy

[str. 64]

Żydzi nabywali takie maszyny, które swoją objętością przypominały maszynki do mielenia mięsa. Taki „młyn” mocowano do masywnego stołu, a wielką blachą w formie lejka wsypywano zboże. Przy korbie stał mężczyzna i z zakasanymi rękawami kręcił nią tak długo, aż ręce mu się zmęczyły. Następnie zmieniał się ze swoim wspólnikiem i wykonując lżejszą pracę polegającą na przesiewaniu mąki, chwilę odpoczywał. „Młyny” ukrywano na strychach. Na dole żona i dzieci pilnowały, aby Lolek albo Surdik nie usłyszeli hałasu wydawanego przez maszyny. W nocy wór pełen mąki zanoszono do piekarza, który razem z legalnym, wypiekał też nielegalny chleb dla ludności żydowskiej w getcie. Młyny były dla getta zbawieniem, gdyż do getta dostarczano przede wszystkim mąkę brudną, pełną piachu. Gdy zaś jedliśmy czysty chleb, wiedzieliśmy, że pochodzi on z ciężkiej pracy tajnych młynarzy.

Ważnym źródłem dochodów była też produkcja mydła, które jako artykuł pierwszej potrzeby było bardzo pożądane w nielegalnym handlu. Ludzie widzieli w tym źródło dochodów, a także nową możliwość utrzymywania kontaktów z aryjską stroną. Jak grzyby po deszczu wyrastały spod ziemi nielegalne fabryki mydła opatrzonego ładnymi etykietkami różnych firm. Gdy ktoś wypuścił mydło o nazwie „Dzwon”, inny zaraz zaczął produkować myło do nazwie „Firma dzwon”. Gdy na rynku pojawiło się mydło nowej marki „Orzeł”, zaraz inny dopisał do „Orła” jedynkę i tak ulepszał swój towar.

Charakterystyczne dla tamtych czasów były wyroby jednego z kaliskich uchodźców, specjalisty w produkcji mydła jeszcze sprzed wojny. Produkował on bardzo ładne mydło. Znakiem rozpoznawczym jego tajnej firmy był gołąb, który symbolizował nadzieję na pokój i wolność. Pod gołębiem wydrukowane były litery G i D, które były skrótem od geto-dales [niedola getta]. Znałem bardzo dobrze tego człowieka. Gdy w getcie pojawiły się pierwsze kawałki mydła jego produkcji, wszyscy tajni fabrykanci popadli w popłoch. Jego mydło było tak dobrej jakości i wyglądało tak ładnie, że ciężko było je podrobić. Epidemia tyfusu zgasiła

[str. 65]

życie tego człowieka, który swoją niewyczarpaną energią uparcie dążył do przetrwania w tych okrutnych czasach.

Wyrób mydła był utrzymywany w tak głębokiej tajemnicy, że poszczególni „fabrykanci” nic o sobie nie wiedzieli. Główną trudnością przy produkcji stanowił brak surowców oraz gotowanie oleju, którego zapach czuć było na odległość. Najbardziej bano się nosów niemieckich i polskich policjantów – bano się, że mogliby coś wyczuć. Odkrycie takiej fabryki oznaczało karę śmierci. Z gotowaniem oleju czekano zatem na spokojne i chłodne noce. Gdy wszyscy wokół spali, domownicy „fabrykanta” czuwali i nasłuchiwali podejrzanych kroków. Z nadejściem dnia, gdzieś w ukrytej dziurze leżały dopiero co zdjęte z formy mydła opatrzone w różne „firmowe” stemple.

Dużą rolę w zdobywaniu pożywienia dla bezrobotnych domowników odgrywali 10- i 12-letni chłopcy. Dzieci nie musiały nosić opasek, miały więcej odwagi i śmiało poruszały się po tamtej stronie, pomiędzy Polakami. Najbiedniejsze spośród nich chodziły żebrać i wracały z wielkimi torbami pełnymi kawałków chleba. Inne wypełniały posłannictwa rodziców i chodziły do Polaków, z którymi ci utrzymywali kontakty handlowe. Najodważniejsi spośród nich zostali pośrednikami między handlarzami a chłopami z dużego rynku. Ci malcy zostali prawdziwymi wspólnikami w „wielkich” interesach. Dzieci szybko wyuczyły się sztuki konspiracji i udało im się zdobyć zaufanie chłopów, którzy krok za krokiem podążali za nimi do tajnych kryjówek, przez które szmugiel dostawał się do getta.

Chciałbym wspomnieć o jednym z tych małych bohaterów, który jako jeden z pierwszych zaczął wychodzić z getta i był jednym z najodważniejszych chłopców, najbardziej ryzykującym swoim życiem. Nazywano go „kulawym Szochne”, bo jedną nogę miał krótszą i nosił na niej wielki drewniany but. Dwunastoletni Szochne był najmłodszym synem mojego brata Elijahu Chaima (bp.), drobnego handlarza galanterią. Gdy utworzono getto mój brat Eljahu Chaim ze swoją wielką rodziną cierpiał głód. Żydom odebrano stragany, zniknęli też

[str. 66]

chrześcijańscy klienci. Ten mały chłopiec ciężko przeżywał smutek i zmartwienia rodziców. Bardziej niż inne dzieci cierpiał z powodu nędzy, która panoszyła się po wszystkich kątach ich domu. Po bolesnych, głodowych dniach, przyszły niespokojne noce przepełnione koszmarami o nadciągającej, jeszcze większej nędzy, która zapanuje, gdy zabraknie tej odrobiny chleba dzielonego teraz między tak wiele ust, gdy na dnie drewnianej miski zabraknie także tych kilku kartofli. Co się stanie, gdy i tego zabraknie? Szochne męczyły okropne koszmary. Widział w nich domowników, wychudzonych, o twarzach śmiertelnie bladych, widział jak tracą powoli siły i przytomność.

– Co ci jest moje dziecko? – pytał go ojciec ze strachem czując obok siebie drżące ciało syna.

– Co ci się śniło…

Po takich nocach mały Szochne znikał na całe dni z domu. Godzinami wystawał przy płocie otaczającym getto; jak ptaszek patrzy przez kraty swojej klatki, tak on wyglądał na wolny świat, na tamtą stronę, gdzie ludzie chodzili wolno. Pamiętał jeszcze ledwo minione dni, kiedy jego ojciec handlował z tymi samymi gojami i wołał do nich: „Kupujcie! Kupujcie! Mydło, skarpety, chustki!” Nagle jak we śnie wyrósł przed nim jak spod ziemi chłop. Z zaciekawieniem przyglądał się, jak Żydzi kręcą się w getcie. Szochne zapytał go, czy chce coś kupić.

– Chcę kupić parę spodni.

– Pan poczeka. Zaraz wrócę z towarem.

Szochne szybko sprowadził krawca z zawiniątkiem niesionym pod ręką. Sam przedostał się na drugą stronę, schował za ścianą, a chłop przymierzał spodnie. Jedna para była dobra i Szochne sprzedał towar. Tym sposobem zarobił swoje pierwsze kilka złotych.

Przepełniony dziecięcą radością pobiegł do piekarza, kupił bochen chleba, schował pod płaszczem i z wystającym brzuchem roześmiany poszedł do domu.

– Gdzie byłeś cały dzień? – wszyscy jednocześnie zapytali.

– Nie myślcie, że będę tylko siedział i przyglądał się, jak wydziela się każdemu po kilka kartofli? O nie! Sądzicie, że nie potrafię

[str. 67]

zarobić? – odpowiedział z ironią. Szybko podniósł poły płaszcza skąd wyciągnął wypieczony okrągły chleb.

– Skąd to masz? – zapytał go zdziwiony ojciec.

– Jak to skąd? Przeszedłem na tamtą stronę, sprzedałem gojowi parę spodni i dostałem kilka złotych za pośrednictwo. Pieniądze na chleb zarobiłem, nic nie ukradłem. Nie bójcie się.

Tupiąc swoim ciężkim butem dumny Szochne dokuśtykał do stołu i położył chleb.

– Ryzykowałeś dla nas życiem, moje dziecko – matka głaskała go i patrzyła na syna oczami pełnymi łez.

– Przestań się nade mną użalać. Lolek i Surdik jeszcze mnie nie złapali. Nawet po swoim trupie mnie nie złapią. Założę sobie gojską czapkę. Mały jestem i nikt nawet nie zwróci na mnie uwagi.

– Biada nam. Jakich czasów dożyliśmy! – westchnął ojciec.

Szochne podjął decyzję i niewiele obchodziła go gadanina domowników. Palcem zarysował na chlebie kreski, wzdłuż których miano go podzielić. Dla ojca i matki największe porcje. Zajadając chleb i popijając go czarną kawą z cykorii opowiadał za każdym razem podskakując na krześle, jak podłapał klienta, jak namówił krawca, aby ten poszedł z nim, aż w końcu jak czuł się trzymając w ręku zapłatę. Od tego dnia kulawy Szochne często wychodził na tamtą stronę. Dzięki swojej odwadze i zuchwalstwie został głównych pośrednikiem między chłopami a handlarzami zbożem w getcie. Był dobrze znany po obu stronach. Bez strachu chodził po wielkim rynku między końmi i wozami i szukał znajomych chłopów, którzy już na niego czekali.

Dwunastoletni Szochne z bezgranicznym oddaniem wystawiał się na wszystkie niebezpieczeństwa, nawet w najtrudniejszym dla getta okresie. Niczego się nie bał i gotów był poświęcić się dla swoich najbliższych, dla których był głównym żywicielem przez cały czas trwania getta, aż do jego likwidacji.

W sokołowskim getcie było wiele bohaterskich żydowskich dzieci, które pomagały swoim najbliższym.

[str. 68]

 

Epidemia tyfusu

Jeszcze przed utworzeniem getta w Sokołowie pojawiły się pierwsze przypadki tyfusu. Słyszano o śmiertelnych ofiarach tej choroby. W 1941 r., gdy wraz z napaścią Niemiec na Sowietów działania wojenne na polskich terytoriach nasiliły się, nędza, bieda wojenna wraz ze wszystkimi towarzyszącymi jej zjawiskami, jeszcze bardziej się zaostrzyły. Natychmiast wybuchła epidemia tyfusu. Chorobie tej pochodzenie i narodowość nie robiły żadnej różnicy. Państwowi doktorzy, których zadaniem było zlokalizowanie źródła choroby stwierdzili, że w okresie, gdy ludzie nie żyli jeszcze w takim ścisku, odizolowani, tyfus występował wśród gojów znacznie częściej niż wśród Żydów.

Władza niemiecka rozpoczęła zakrojoną na szeroką skalę akcję uświadamiającą, której celem było udowodnienie, że pałeczki tyfusu pochodzą od Żydów. Podchwycili to wszyscy tutejsi antysemici i robili wszystko, aby polska ludność odgrodziła się od swoich żydowskich sąsiadów.

Gdy utworzono getto Niemcy ostrzegli Polaków, aby zaniechali wszelkich kontaktów z Żydami, bo w getcie jest tyfus. Dzienniki i czasopisma ilustrowane pełne były karykatur dziko owłosionych Żydów z kołtunami i brodami, pejsami i głowami pełnymi wesz. Nad obrazkami wielkimi literami było napisane: Unikać Żydów – Tyfus!

Robiąc plan getta Niemcy wyliczyli, że obszar, na którym będą mieszkać tysiące Żydów z miasteczka, powinien być jak najmniejszy. Zamiar był jasny. Im bardziej ściśnięci będą ludzie, tym większe szanse na wybuch epidemii, i tym

[str. 69]

więcej śmiertelnych ofiar. Ich wyliczenia się zgadzały. Sokołowscy Żydzi, uchodźcy, a później także spędzeni do miasta Żydzi z okolicznych miejscowości. zamknięci zostali na niewielkim terenie, stłamszeni w wielkim ścisku. Doprowadziło to do tego, że przypadki tyfusu wraz z ich niepożądanymi działaniami ubocznymi zaczęły się mnożyć.

Tyfus pojawił się najpierw tam, gdzie ludzie mieszkali w wielkiej ciasnocie, po kilka rodzin w jednym pokoju razem z małymi dziećmi. Były to najbiedniejsze rodziny w getcie. Jednak należy zauważyć, że mimo iż wszyscy domownicy z tych małych klitek musieli mieszkać razem z chorymi na tyfus, choroba ich omijała. Nie można tego jednak przypisać pracy lekarzy, czy higienicznym środkom, które w porównaniu z rozmiarem epidemii były nikłe.

Chciałbym wymienić kilka miejsc, w których pod tym względem panowały okropne warunki.

Stary besmedresz pełen był uchodźców. Mieszkała tam większość bezdomnych, biednych Sokołowian. Dwu- i trzypiętrowe prycze ustawione zostały w długie rzędy z wąskimi przejściami między jednym a drugim. Paczki i worki leżały we wszystkich kątach.

Pierwsi uchodźcy zakwaterowani byli w Sokołowie, w mieszkaniach mających więcej niż jednej pokój. Niektórzy pozostali w besmedreszu mając nadzieję na lepsze miejsce. Gdy przypływ bezdomnych się zwiększył, ścisk w mieście stał się nie do wytrzymania.

Pierwsze żniwo epidemia zebrała właśnie tam, wśród setek uchodźców. Na Rogowskiej 32 [*obecnie ul. Wilczyńskiego] obok domu Julka Gilberga stał mały składzik wyglądający jak wielkie drewniane pudło. Przed wojną garbarz Julek wykorzystywał to miejsce do przechowywania futer. Gdy do Sokołowa przybyły masy uchodźców zamieniono je w mieszkanie. Najpierw mieszkały tam dwie kaliskie rodziny, łącznie siedem osób, wśród nich dwójka małych dzieci. W

[str. 70]

getcie dokooptowano jeszcze jedną rodzinę składającą się z piątki dorosłych. Epidemia tyfusu nie ominęła także i tego miejsca. Sanitariusze ogrodzili mieszkańców, odizolowali ich i całe otoczenie spryskali fenolem. Chorzy leżeli na kilku łóżkach, szybko zbitych ze skrzynek. Pozostali chorzy, dla których zabrakło miejsca na pryczach, kręcili się po wyznaczonym terenie z wysoką temperaturą i padali z nóg.

W przepełnionym szpitalu działającym w getcie nie było miejsca dla wszystkich chorych. Jedynym, który robił „miejsce” był anioł śmierci, który opróżniał łóżka dla nowych chorych.

Na Rogowskiej w sąsiedztwie domu, w którym mieszkałem, stał zbombardowany dom. Uchodźcy wygospodarowali sobie tam maleńkie pomieszczenie, w którym nawet nie dało się postawić rozkładanego łóżka dla trzech osób. Podczas epidemii jeden z nich zachorował na tyfus, a na jedynym łóżku cały czas spała cała rodzina. Ojciec zmarł na tyfus, matka w tym samych miejscu także przechodziła chorobę. Jedynie ich sześcioletnia córeczka wyszła z tego cało.

Na tyfus chorowała większość ludności żydowskiej. Ciężkie warunki mieszkaniowe i życiowe, mroźna zima i niezliczone przypadki śmiertelne – wszystko to ciężko oddziaływało na psychikę ludzi w getcie. Każdy drżał z obawy, że choroba i jego dopadnie. W getcie mówiono, że wszy, które roznoszą pałeczki tyfusu, mają czerwone podbrzusza. Wystarczyło, że ktoś poczuł ukłucie gdzieś na ciele, zaraz rozpoczynał pogoń za wszą, aby sprawdzić, czy ma czarne, czy czerwone podbrzusze. Przy „badaniu” drżały ręce. Jeśli, nie daj Boże, była to wesz z czerwonym brzuchem, odczekiwano 14 dni (tyle czasu trwa rozwój choroby). Gdy wystąpiła wysoka gorączka, znaczyło to, że ma się tyfus. Przez te dwa tygodnie ludzie próbowali załatwić sobie gdzieś jakieś wolne łóżko. Ze strachem patrzono na własne posłanie albo na podłogę, gdzie można byłoby się położyć w chorobie. Panika

[str. 71]

mieszała się w tym okresie ze strasznymi wizjami i koszmarami, w których ludzie widzieli się już jako paczkę szmat w rękach grabarzy. Często wyliczenia i strach zdawały się na nic. Często też były wynikiem psychicznej udręki, a czternasty dzień nie przynosił w większości przypadków gorączki. Jednak były też i takie przypadki, kiedy strach okazywał się uzasadniony.

Ludzie wierzyli, że gorzałka i cebula przeciwdziałają tyfusowi. Zamożni pili więc wódkę bez umiaru, w szczególności zaś tą 96 procentową. Biedni zaś jedli cebulę i czosnek. Z tego powodu ceny tych artykułów znacznie wzrosły, często ich też brakowało. Trwało to tak długo, aż okazało się, że lekarstwa te są nieskuteczne. Wielu pijących zmogła choroba, ale nie alkoholowa a tyfus. Także wielu smakoszy cebuli i czosnku musiało się położyć zwalonych z nóg przez chorobę, w dodatku z goryczą w ustach. Później opowiadano, że odporni na chorobę są tylko ci, którzy już raz ją przeszli. Wszyscy zaczęli więc sięgać pamięcią w daleką przeszłość i ustalać jakie choroby w dzieciństwie przeszli. Gdy ktoś przypomniał sobie o przebytym tyfusie, czuł się jakby nosił „pancerz” chroniący go przed chorobą.

Jak już wspomniałem, choroba atakowała na początku przede wszystkim ludzi mieszkających w ciasnych izbach. Później jednak dostawała się i to takich miejsc, które, jak by się wydawało przez stosowanie różnych środków zapobiegawczych, chronione były przed chorobą. We wszystkich przypadkach, gdy choroba wywoływała komplikacje, śmierć była nieunikniona. Dotykała nawet tych, co mogli sobie pozwolić na zapewnienie pomocy medycznej. W początkowym okresie, gdy epidemia zbierała coraz to szersze żniwo, ludzie bali się śmierci, nawet ci głodujący, fizycznie wykończeni, niemający sił do życia. Potem okazało się, że chorzy umierają na zapalenie mózgu. Lekarze byli wobec tego bezsilni.

 

Bony na odwszenie

Gdy w getcie grasował tyfus, ludzie za wszelką cenę próbowali ustrzec się go. Starano się, aby informacje o

[str. 72]

chorobie nie dotarły do polskiej ludności, a w szczególności do niemieckiej władzy. Nikt nie chciał, aby ta dowiedziała się całej prawdy o epidemii i jej rozmiarach. Po aryjskiej stronie Niemcy razem z polskimi antysemitami, szerzyli zajadliwą propagandę, według której każdy Żyd był chory na tyfus. W centrum miasta porozwieszane były karykatury pokazujące Żydów owłosionych i zawszonych, opatrzone napisem: „Roznosi tyfus”. Odstraszało to ciemne polskie masy i groziło zerwaniem kontaktów z aryjską stroną. Zagrożeni byli nawet ci, którzy mieli pozwolenie na wychodzenie z getta. Żydzi zaczęli przeprowadzać wśród polskiej ludności akcje uświadamiające, chcąc zwrócić uwagę na cel niemieckiej nagonki. Odbywało się to indywidualnie, w czasie osobistych kontaktów z Polakami. Tajny handel również pomagał przeciwdziałać temu oszczerstwu. Polacy, którzy nocami chodzili do żydowskich handlarzy, na własne oczy widzieli innych Żydów, niż ci pokazywani w kolorowych czasopismach i na plakatach. Starania o utrzymanie kontaktu ze światem zewnętrznym, nie były nadaremne. Akcja uświadamiająca zbierała plony i pomagała utrzymać kontakty z polską stroną, nawet w okresie największego nasilenia epidemii.

Gorzej było z niemieckimi żołnierzami, którzy ślepo wierzyli, że wirus przenoszony jest przez „żydowskie pałeczki”. Tu uświadamianie nic nie dawało. Jedynym skutecznym środkiem na zminimalizowanie strachu żołnierzy były tzw. „bony na odwszenie”, wydawane przez wydział sanitarny przy Judenracie podpisane przez dr. Holcera. Zaświadczały one, że jego posiadacz przestrzega wszystkich zasad higieny i nie ma zarażających wszy. Dla niemieckiego żołnierza taki papierek był rozstrzygającym i wystarczającym dowodem na to, że może nawiązać kontakt z tym „Jude”.

Nierzadko członkowie rodzin chorych dobrowolnie podejmowali się prac przymusowych, nawet gdy u nich samych występowały pierwsze oznaki choroby. Tym sposobem chcieli zdobyć po tamtej stronie coś, cokolwiek, co chory mógłby włożyć do ust.

[str. 73]

 

Pomoc medyczna w getcie

W wydziale medycznym pomocy społecznej działającej przy Judenracie zatrudniony był jeden lekarz i dwóch felczerów. Musieli oni zadośćuczynić potrzebom około 10 000 ludności.

Na początku epidemii w getcie powstały dwa szpitale. Pierwszy, większy, w domu Białegolwa na ulicy Rogowskiej. Drugi w domu starców w starym besmedreszu. Oba szpitale mogły przyjąć w sumie piętnastu chorych.

Aby móc wyobrazić sobie rozmiar akcji pomocowej podczas epidemii tyfusu, wystarczy wspomnieć, że tylko na ulicy Rogowskiej w co trzecim domu leżeli chorzy na tyfus, bo niewielu udało się dostać łóżko w szpitalu. Należy też nadmienić, że polskie apteki miały surowo zabronione sprzedawanie lekarstw dla żydowskich chorych. Dlatego też często brakowało szczepionek na tyfus i innych medykamentów. W takich warunkach chorzy leżeli w wysoką gorączką i czekali na wizytę doktora w domu.

Na szczęście były w Sokołowie dwie polskie apteki, które potajemnie łamały zakaz i sprzedawały lekarstwa Żydom. Szczególnie pomagała nowa apteka na Pierackiego [*obecnie ul. Długa]. Tam polski aptekarz Feliks Galach [*Galach w jidysz oznacza ‘ksiądz’] otworzył specjalne boczne wejście dla Żydów, gdzie dostawali potrzebne medykamenty przez okienko w tylnych drzwiach.

Z wielkim szacunkiem wspominam również polskiego lekarza Józefa Buczyńskiego z Siedlec, który miał pozwolenie na wchodzenie do

[str. 74]

getta. Ten szlachetny doktor często przyjeżdżał do Sokołowa i leczył chorych na tyfus, u których pojawiały się komplikacje. Oczywiście wzywano go tylko do tych, którzy mieli materialne możliwości i mogli zapłacić za wizytę. Znane mi są też przypadki, kiedy dr Buczyński wnosił do sokołowskiego getta zastrzyki i różne lekarstwa, których brakowało. W tym okresie zachowanie dr. Buczyńskiego było wzorowym przykładnym czynem miłosierdzia wobec cierpiących w getcie ludzi.

W nielicznych przypadkach i po wielu staraniach także sokołowski lekarz Perłowski przychodził potajemnie do chorych w getcie.

Humanitarnej pomocy Żydom w getcie świadczonej przez nielicznych polskich doktorów, często przeszkadzały działania antysemitów. Opowiem o jednym symptomatycznym przypadku z udziałem dr. Lewitta.

Do końca 1941 r. w Sokołowie nie było ani jednego żydowskiego lekarza, a ludzie leczyli się u polskich medyków. Wśród sokołowskich Żydów szczególnie popularny był doktor [Piotr] Lewitt [*w 1947 r. zmienił nazwisko na Domysławski], były lekarz powiatowy. Leczył on Żydów nie z powodu sympatii wobec nich, ale uważał, że jako lekarz wypełnia swój obowiązek pomocy każdemu choremu.

Przez długie miesiące ludzie utrzymywali kontakty z dr. Lewittem. Dobrze na tym zarabiał i był pewien, że o jego wizytach w żydowskich domach nie wie nikt. Wszystko odbywało się po kryjomu, w wielkiej tajemnicy. Nie wiedział, że oczy wrogów ludu Izraela bacznie obserwują, co robi. Byli tacy Polacy, którzy skrzętnie notowali nazwiska żydowskich pacjentów, którym udzielał pomocy. Tuż przed utworzeniem getta, doniesiono doktorowi, że niemiecka władza ma wątpliwości, czy jest on w 100% aryjczykiem, dlatego też będzie musiał razem z Żydami przenieść się do getta. Rozkaz był ostateczny i kazano go natychmiast wykonać. Nie musiał jednak nosić na ramieniu żydowskiego znaku hańby, tj. białej opaski z niebieską gwiazdą Dawida.

Dr Lewitt był wstrząśnięty nagłą „wiadomością” o swojej żydowskiej krwi. Niemiecka władza rozkazała Judenratowi udostępnić mu mieszkanie w getcie. Ludzie jeszcze bardziej się ścisnęli

[str. 75]

i dwu-pokojowe mieszkanie w domu Dowida Farbsztejna stało puste. Kara wymierzona była tylko w samego doktora. Jego żona i dzieci mogły zostać po aryjskiej stronie. Żona dr. Lewitta jednak nie skorzystała z przywileju i razem z dziećmi przeprowadziła się z mężem do getta.

Sokołowscy Żydzi pomagali doktorowi i zwracali się do niego z wielkim szacunkiem i wdzięcznością za leczenie żydowskich chorych. Rodzinie nigdy nie brakowało żywności. Ciężko było wówczas dojść, który z sokołowskich antysemitów doniósł na doktora. Wiadomo było, że za leczenie Żydów doktor Lewitt miał wśród Polaków wielu wrogów, a wstyd, którzy spadł na niego i jego rodzinę był aktem zemsty. W getcie ludzie mówili, że zgotował mu to internista dr Wyszomirski, który był znanym antysemitą i wrogiem dr. Lewitta [*inne źródła podają, że na Lewitta miał donieść doktor Sylwester Schwartz, wysiedlony do Sokołowa z terenów zachodniej Polski; więcej na ten temat AIPN, GK 318/39 akta w sprawie karnej Sylwestra Schwartza].

Po kilku tygodniach, dr Lewitt z bliska mógł zobaczyć całą tragedię życia w getcie. Zaczął obawiać się o los, jaki czeka go i Żydów. Będąc w zażyłych kontaktach z przyjaciółmi po aryjskiej stronie, udało mu się przekonać ich, aby podjęli energiczne starania wydostania go stąd. Bezustannie prosił ich o pomoc. Zabiegi zmierzające do uwolnienia go trwały miesiącami. Ludzie mówili, że dr Lewitt rzeczywiście miał żydowskie pochodzenie, a jego żydowska rodzina mieszka w getcie w Białymstoku. Jego wrogowie sprawdzili w archiwum jego akt urodzenia i przeanalizowali pochodzenie. Na tej podstawie Niemcy uznali go za Żyda. Wydostanie go z getta było więc bardzo trudne. Według ustaw rasowych musiało minąć jedno pokolenie, aby mógł uchodzić za czysto krwistego aryjczyka. Jego przyjaciele jednak nie ustawali. Zwrócili się do najwyższej władzy w Warszawie. Tam załatwiono całą sprawę tak, że wyszło na to, że jest aryjczykiem już w czwartym pokoleniu i dr Lewitt z rodziną koniec końców wyszedł na wolność. Dwa miesiące przed likwidacją opuścili getto.

[str. 76]

 

Ludwik Holcer

Żydowski doktor Ludwik Holcer przed wojną praktykował w Łęczycy. W 1941 r. jako uchodźca trafił do warszawskiego getta. Tuż przed utworzeniem getta, Judenrat sprowadził go do Sokołowa.

Doktor Holcer był pięćdziesięciokilkuletnim mężczyzną. Był wysoki, dobrze zbudowany i zawsze chodził elegancko ubrany. Chodził dumnie wyprostowany, z podniesioną wysoko głową. W Sokołowie czuł się obco. Nie mógł się zżyć z miejscowymi Żydami. Spierał się nawet ze swoimi pomocnikami felczerami. Był kapryśny i przeceniał swoje medyczne umiejętności. Krzywo patrzył na wszystkich, którzy nie okazywali mu należnego szacunku.

Dr Holcer pobierał za swoje wizyty u chorych standardowe stawki, które dopasowywał do rosnących cen. Ceny były dla wszystkich takie same, nawet dla tych chorych, którzy wyprzedawali ostatnią koszulę i poduszkę spod głowy, aby uratować się od śmierci. Nie było takiego przypadku, że ktoś nie zapłacił za wizytę. Za leczenie chorych mieszkających w najbiedniejszych domach i niemających pieniędzy płacił Judenrat. Nie miał on powołania do wypełniania tak ważnej moralno-społecznej misji, która spadła na niego, jako jedynego żydowskiego lekarza w getcie. Sokołowscy Żydzi nie darzyli go szczególną sympatią, przede wszystkim ze względu na jego chciwość i żądzę pieniądza, za bogacanie się na ludzkiej krzywdzie. Nigdy nie wykazywał współczucia, empatii tak potrzebnej w morzu ludzkich zmartwień.

Dr Holcer wierzył, że ten, kto będzie miał pieniądze, przeżyje. Dlatego wszystkimi możliwymi sposobami zarabiał w sokołowskim getcie. Przytoczę kilka faktów, które pokażą stosunek dr. Holcera do jego pacjentów.

Na Rogowskiej 34 mieszkała rodzina uchodźców z Łodzi, dobrze znana wśród sokołowskich Żydów. W getcie urodziło im się dziecko. Dr Holcer sprawował opiekę nad matką, jednak dostała ona zakażenia krwi. Sokołowscy

[str. 77]

Żydzi, którzy walczyli o jej życie, przyprowadzili do getta polskiego akuszera, doktora Perłowskiego. Na konsylium zaproszono także dr. Holcera. Ten jednak kategorycznie odmówił, uznając zaproszenie na konsultacje innego doktora jako wyraz lekceważenia jego osoby.

Łódzki Żyd dostał nieżytu nosa. Dr Holcer, u którego się leczył, kazał mu pincetą wyrwać włosy z nosa oraz codziennie przez godzinę wystawiać twarz na słońce. Po tygodniu chory dostał silnych bólów głowy i wysoką gorączkę. Polski internista, do którego przedostał się na aryjską stronę, radził natychmiast pojechać do Warszawy na operację. Po pewnym czasie już po operacji ten sam mężczyzna przyszedł do dr. Holcera z poharataną przy pracy ręką. Lekarz zaraz przypomniał sobie o jego nosie i tym, że poszedł on do innego doktora i nie udzielił mu pomocy.

Biedny uchodźca z Kalisza, pracujący na czarno u Niemców zachorował, a jego stopy pokryły się ropiejącymi ranami. Aby zapłacić dr. Holcerowi za wizyty, mężczyzna wyprzedał już wszystkie swoje narzędzia. Za ostatnią musiał zapłacić oddając doktorowi swój złoty łańcuszek.

Dr Holcer, w ostatnim czasie, popadł również w niełaskę Niemca dr. Hermanna. Miał on pretensje, że przynosi tak mało aktów zgonów. Nie wiem, jak Holcer odpowiedział na takie zarzuty, ale ludzie w getcie opowiadali, że doktora bardzo zasmuciła utrata zaufania Hermanna.

Mimo wszystko trzeba przyznać, że dr Holcer był w warunkach getta pożytecznym człowiekiem. Był impulsywny z natury, do tego pracowity i z niespożytą energią gnał z jednej wizyty na drugą. Pod jego kierownictwem założone zostały dwa szpitale w getcie. Czynnie udzielał się też w komisji na rzecz szerzenia higieny wśród ludności. Roboty miał w bród. Do tego odgrywał kluczową rolę w zwalczaniu epidemii tyfusu.

W przededniu zagłady udało mu się zorganizować po aryjskiej stronie kryjówkę dla siebie i dla swojej rodziny. Jednak krwawe wydarzenia pokrzyżowały mu plany. Tylko jego żonie udało się na czas wydostać

[str. 78]

z getta. Jego syn, żydowski policjant, został zastrzelony przy próbie wydostania się z obstawionego przez strażników getta. Pieniądze zaoszczędzone przez ojca, które chciał ze sobą zabrać na aryjską stronę, wpadły w ręce morderców. Dr Holcer razem z innymi został wywieziony do obozu zagłady w Treblince.

 

Figowy

Felczer Figowy był czterdziestoletnim mężczyzną, średniego wzrostu, bardzo ruchliwym i poruszającym się zwinnie. Jego nieprzebierający w środkach język i sposób mówienia zdradzały jego lekki stosunek do życia.

Figowy pochodził z sąsiedniego miasteczka Węgrowa. Stamtąd jeszcze przed wojną przyjechał do Sokołowa, aby tu szukać szczęścia, jako felczer. Sokołowscy Żydzi nie bardzo go cenili. Brakowało mu naturalnej inteligencji, która powinna towarzyszyć jego zawodowi i budzić szacunek oraz zaufanie. Sprawnie stawiał bańki i miała „dobrą rękę” do robienia zastrzyków. Większość jego pacjentów była Polakami.

Gdy w getcie zwiększyła się liczba chorych, Figowy spakował do swojej felczerskiej walizki lekarskie przyrządy i chodził na wizyty do pacjentów. Udzielał pomocy medycznej ofiarom epidemii tyfusu na równi z dr. Holcerem. Wykonując różne techniczne zabiegi przeciwko chorobie, szybko stał się popularny. Szczególnie słynął z wykonywania szczepień przeciwko tyfusowi. Raz, dwa szczepił ustawionych w długie kolejki pacjentów, a robił to tak szybko, że nikt nawet nie zdążył się obejrzeć.

Figowy zasłynął też ze swojej działalności w Komisji Sanitarnej. Szybko stanął na jej czele. Nieraz ludzie słyszeli jego napomnienia odnoście warunków higienicznych panujących w przepełnionych domach.

W czasie epidemii odbywał najwięcej wizyt u chorych. To także przynosiło mu największe dochody. Swoją czasem amatorską pracę starał się ukrywać wychwalając swoją osobę, a pomniejszając zasługi „konkurentów”.

[str. 79]

Figowy, który dniami i nocami miał do czynienia z dotkniętymi ciężkim losem ludźmi, balansującymi między życiem a śmiercią, wykonując pracę w samym środku piekła, nigdy nie opadł na duchu. Życie w getcie, ze wszystkimi jego mękami, traktował jako przejściowy epizod, którym teraz nie warto się zajmować. Nie ma co tym psuć sobie dobrego humoru, sądził.

W przededniu zagłady Figowy został wywieziony do obozu pracy w Korczewie i zginął wraz z innymi Żydami [*jego synowie, Roman i Michał Figowi, przeżyli wojnę, wyjechali do Izraela].

[str. 80]

 

Ostatnia posługa

Daleko za miastem na polach między rozrzuconymi chłopskimi chatami, leżał odludny pas piaszczystej ziemi. Tam znajdował się nowy sokołowski cmentarz [*przy obecnej ul. Bartoszowej]. Stamtąd, pod górę, wąska ścieżka prowadziła do małej samotnej drewnianej chałupy, w której mieszkał grabarz Anszel.

Zanim utworzono getto nie widziałem go ani razu. Dopiero zimną 1942 r. podczas epidemii tyfusu grabarz zaczął pokazywać się w getcie. Jego wygląd wyrył mi się w pamięci – był nie do zapomnienia. Anszel był blady, wychudzony i miał czarno-siwą potarganą brodę, rozrastającą się dziko na wszystkie strony. Jego matowe oczy zawsze skierowane były w ziemię. Wątłe ciało obwieszone było łatanymi i zabłoconymi ubraniami i opasane ręcznikiem. Drewniane buty całe pokryte były cmentarną gliną. Cały czas unosił się za nim cmentarny odór.

Grabarz był jedynym Żydem z Sokołowa, który miał od niemieckiej władzy pozwolenie na mieszkanie poza gettem. Ze swoim zaświadczeniem mógł beztrosko przemieszczać się do miasta, gdy musiał udać się do getta, aby dowiedzieć się o liczbę zmarłych i przygotować dla nich groby. Na drogę powrotną zabierał ze sobą bochen chleba, który był wynagrodzeniem za jego pracę.

Zimą wiele razy widywałem go przechodzącego przed moim mieszkaniem na Rogowskiej. Szedł do domu Mojsze Piekarskiego, w którym przez pewien czas mieszkał prezes Nachum Lewin. Grabarz przychodził się z nim rozmówić.

[str. 81]

W zimowe mroźne dni widywano Anszela w takim oto stroju. Na głowie miał szpiczasty kaptur, opuszczony na twarz. W kapturze była wąska szpara, przez którą patrzył na świat. Zmarznięte poły jego płaszcza wymazane były gliniastą, cmentarną ziemią i uderzały w jego kolana. Powoli stawał koślawe kroki. Gdy opuszczał getto, niósł pod pachą duże okrągłe chleby.

Przed wojną grabarz Anszel był prawie bez pracy. Długo musiał czekać na możliwość kopania w cmentarnej ziemi. Ludzie w mieście dożywali sędziwego wieku. Gdy w getcie wybuchła epidemia, Anszel zabrał swój zardzewiały wózek i już rzadko wypuszczał go z rąk. Kupki świeżo usypanej ziemi wyrastały w długich rzędach. U podnóża każdej wbijał w ziemię deskę z imieniem zmarłego. Były tam imiona młodych i starych, nazwiska Żydów z całej Polski.

Wielkie mrozy zmroziły także ziemię. Grabarz Anszel znosił więc na cmentarz drewno i rozpalał ogień. Gdy ziemia trochę odtajała kilofem uderzał tak długo, aż osiągnął głębokość potrzebną na grób. Skończywszy jeden, zaraz zabierał się za następny. Nie zdążył jeszcze wykopywać potrzebnej ilości grobów, a już nadchodził żydowski policjant wysłany z getta i informował ile nowych grobów ma być przygotowanych na jutro.

Pewnego dnia widziałem Anszela przy pracy. Ten dzień był dla mnie jednym z najboleśniejszych i najstraszliwszych w sokołowskim getcie. Pozostał jednym z moich najgorszych wspomnień.

W mroźny poranek przyszedł do mnie jeden z moich przyjaciół, nauczyciel języka hebrajskiego Jechuda Lejb Adler z Kalisza i powiedział sparaliżowany:

– Moja siostra leży już trzecią dobę martwa i nikt nie przychodzi jej zabrać. Chewra kadisza [*bractwo pogrzebowe] mówi, że ziemia jest zmarznięta i grabarz nie daje rady wykopać grobów. Anszel, jedyny, który może pomóc przy kopaniu grobów, może od razu zabrać do grobu zmarłą. Już trzecią dobę jestem z moją martwą siostrą w ciasnej izbie. Załatwiłem już pozwolenie na wyjechanie z ciałem z getta.

Nie pozwoliłem Adlerowi nic więcej powiedzieć i ruszyłem z nim w drogę.

[str. 82]

Mroźny wiatr wiał nad zaśnieżonymi polami. Wychudzona szkapa szklarza Motla ledwo stawiała kroki w śnieżnej zawiei. W trzech szliśmy i pchaliśmy sanie z ciałem, które za każdym razem zatrzymywały się w polu. Droga na cmentarz też była zawiana. Poszliśmy gdzieś na pola i otwartymi na wpół oczami szukaliśmy cmentarza.

– Wio! Wio! – rozbrzmiewał raz po raz w śnieżycy głos ciężko oddychającego woźnicy.

Sanie ślizgały się na śniegu ciągnąc za sobą wszystkich trzech pchaczy. Wchodziliśmy w zaspy i zasypywaliśmy się w nich, próbowaliśmy wrócić na drogę i znów stop! Nagle klacz upadła pogrążając się w wysokim śniegu. Ledwo udało nam się zatrzymać sanie, aby nie wypadło z nich ciało. Motl uderzał swoją klacz, która się nie podnosiła sapiąc ciężko przez nos.

– Od żucia siana w stodole koń nie może utrzymać się na nogach – Motl gadał do siebie ciągnąc za grzywę kobyłę.

– Śmierć przychodzi także bez miecza – wycedził przez zęby rozgoryczony Adler.

– Koń nie pociągnie już sań. Spróbujmy je sami tam zaciągnąć.

Motl wskazał w kierunku kilku odosobnionych drzewek, które stały głęboko w polu. Przywiązał konia do sań, a sam stanął z tyłu i zaczęliśmy ciągnąć.

Wokół nas unosiły się kłębu śniegu, uderzały nas w twarz, przyklejały do ubrań. Para unosząca się z naszych ust zamarzała na zimnie. Szliśmy przez śnieżne zaspy, wpadaliśmy do dołów i wygrzebywaliśmy się z nich. Ostatkiem sił dotarliśmy do domu grabarza.

Znad cmentarza wiatr unosił dym. Był to dym palącego się drewna. W grobowej ciszy słychać było tylko odgłos kilofa uderzającego w zamarzniętą ziemię.

– Znów trup! Jeszcze nie pogrzebałem ciał z nocy – Anszel z pretensją wycedził spod szmat zakrywających jego twarz.

– Sami wykopiemy grób. Mamy narzędzia, pokaż nam tylko gdzie.

[str. 83]

– Tam, między ogniskami. Na ten czas złóżcie ciało u mnie w domu.

Dom grabarza składał się z jednego pokoju i dwóch okien, które wychodziły na cmentarz. Przy ścianie stało łóżko zbite z dwóch desek. Na żółtym sienniku leżały szmaty. Na krzywym stole zaś naderwany bochenek chleba i kilka kromek. Pod stołem stało wiadro z zamarzniętą wodą. Na podłodze leżały ciała.

Nad cmentarzem szalał wiatr, gnał dym na wszystkie strony, jakby duchy zmarłych tańczyły wokół ognia, który dusił się pod kłębami dymu. Przekłuliśmy się do zamarzniętej ziemi, aby nie zostać porwanym przez szalejącą zawieruchę. Gdy skończyliśmy kopać grób było już południe. Zasypywaliśmy grób i w oddali zobaczyliśmy zmierzającą w kierunku cmentarza grupę żałobników. Ludzie z Cherwa kadisza wynosili na zewnątrz ciała leżące w domu grabarza. Gdy wieczorny mrok zaczął padać na zaśnieżone, białe pola, Anszel z kilofem opartym o ramię, udał się do domu na spoczynek, a koń Motla zawiózł nas z powrotem do getta.

Dwa tygodnie później znów byłem na cmentarzu. Tym razem na pogrzebie Adlera. Po śmierci siostry także jego dopadł tyfus. Grabarz pochylił się nad otwartym grobem Adlera i powiedział:

– Wstaw się za nami po tamtej stronie. Niech ta epidemia już się skończy. Na cmentarzu nie ma już miejsca na nowe groby.

[str. 84]

 

Treblinka numer 1

Treblinka to mała wioska leżąca wśród lasów na piaszczystym terenie na linii kolejowej Siedlce-Małkinia, 15 kilometrów [*w rzeczywistości jest to ok. 30 km] od Sokołowa. Tamtejsi chłopi są biedni i prowadzą prymitywne życie. Nazwę wsi słyszało się niekiedy jadąc z Warszawy pociągiem. W Treblince pociąg zatrzymywał się na chwilę.

Gdy niemiecka władza okupacyjna zaczęła umacniać swój terrorystyczny reżim organizując obozy karne, ich uwagę wzbudziła ta właśnie podlaska wieś położona na odludziu, z daleka od innych osad ludzkich.

Już pod koniec 1940 r. w Sokołowie krążyły plotki, że w okolicach Treblinki praca wre. Piaszczyste pagórki i doliny zostały zrównane i przekopane. Żydowscy robotnicy przymusowi wysyłani codziennie przez Judenrat, opowiadali o ciężkim reżimie pracy tam panującym.

Także Judenraty z okolicznych miast i miasteczek, szczególnie siedleckie, miały surowo nakazane dostarczanie potrzebnej liczby pracowników przymusowy, którzy dzień w dzień przywożeni byli pociągami na miejsce pracy. Mimo że wówczas jeszcze nikt nie wiedział, jaki diabelski plan się za tym kryje i co przygotowywane jest tam rękami robotników, każdy instynktownie chciał uniknąć pracy w tym miejscu. Słyszano też o pracownikach przysypanych przez piach i innych śmiertelnych wypadkach.

Setki żydowskich niewolników, dzień w dzień, kopało łopatami i kilofami ziemię i nikt nie wyobrażał sobie, nikomu nawet na myśl nie przyszło, co w tym

[str. 85]

miejscu ma powstać. Później zaczęto stawiać baraki i grodzić drutem kolczastym ten wielki teren. Wybudowano także wysokie wieże obserwacyjne, w których posadzono ukraińskich „stróżów porządku”. Nadzów nad nimi sprawował niemiecki komendant z SS. Od razu jasne było, że ma tu powstać obóz karny. Dla kogo? Kto miał zostać osadzony za kratami? Jakim przestępcom przyjdzie tam odbywać swoje kary? – tego nikt nie wiedział. Krążyły różne plotki. Większość wierzyła, że będzie to obóz dla sowieckich jeńców wojennych.

W 1941 ukazało się obwieszczenie:

„W Treblince powstał obóz karny dla wszystkich przestępców, którzy zostaną skazani za przewinienia administracyjne – za niedostarczenie na czas kontyngentu zboża i żywego inwentarza dla niemieckiego Wehrmachtu. Ostrzegamy wszystkich mieszkańców powiatu sokołowskiego przed łamaniem obowiązującego prawa. Przestrzeganie przepisów pozwoli uniknąć pobytu w Treblince”. Podpisano: Gramss.

Po tym komunikacie ludzie wierzyli, że jest to obóz karny dla okolicznych chłopów, którzy w większości sabotowali nałożone na nich kontyngenty. Wkrótce po wydaniu komunikatu, w oficjalnym obwieszczeniu Judenrat poinformował, że w wydziale pracy spisani mają zostać szewcy, krawcy, zegarmistrze i ślusarze. Są oni potrzebni do pracy na rzecz armii niemieckiej, a dobre warunki życiowe są zapewnione. Zawiadomienie wiszące na ścianie budynku, w którym urzędował Judenrat, napisane było w łagodnym tonie i nawoływało do dobrowolnego stawienia się do pracy, która zapewniała nie tylko dobrze warunki bytowe, ale także „bony na żywność” wydawane bezpośrednio przez niemiecką władzę. Termin rejestracji był bardzo krótki, wynosił tylko 48 godzin. Mimo iż większość ludzi nie wierzyła w takie doniesienia i była wobec nich bardzo nieufna, spora liczba jednak poszła się zarejestrować. Pracę dostali jednak nie wszyscy, komisja wybrała najsilniejszych i nieżonatych. Na liście było 35 nazwisk. Mieli zgłosić się z bagażami, gotowi do drogi.

Przed Judenratem zebrali się ludzie, aby pożegnać wyjeżdżających i życzyć szybkiego powrotu do domu w pełnym zdrowiu.

[str. 86]

Nikt nie wiedział, dokąd ich wysyłają. Kilka dni później dowiedzieliśmy się, że podobne akcje miały miejsce także w innych okolicznych miastach i że wszyscy specjalnym transportem zostali zabrani do Treblinki.

Obóz karny w Treblince dopiero rozpoczynał swoją działalność i nikt jeszcze nie wiedział, jakie cierpienia czekają na wysłanych tam ludzi. Szybko jednak wszystko stało się jasne dzięki tajnym karteczkom, które różnymi drogami docierały z obozu do nas. Napisane na skrawkach papieru słowa były jak rozpaczliwy krzyk o pomoc i prośba o ratunek przed powolną okrutną śmiercią. Przytoczę tu kilka liścików, które czytałem.

Mój najmłodszy brat, Joel ze Sterdyni pisał: „Jeśli nie chcecie, abym zmarł, ratujcie mnie!”

Syn sokołowskiego stolarza Mojsze Sebera pisał: „Zwiedziono nas i strasznie oszukano. Jesteśmy w obozie karnym w Treblince. Długo tu nie wytrzymam. Ratujcie czym prędzej!”

Uchodźca z Kalisza, Unger, pisał do swoich rodziców: „Pod dwóch tygodniach w Treblince ledwo poruszam nogami. Tak tu pracuje krawiec”.

Te ściśle tajne liściki przywozili woźnice, którzy jeździli do i z Treblinki. Przywozili tam żywność i materiały budowlane na wewnętrzny użytek obozu.

Docierające do rodzin wiadomości mocno wstrząsnęły całym gettem. Do Judenartu przychodziły codziennie rodziny i krewni zesłanych. Nie mogli pozostać bezczynni wobec rozpaczliwych krzyków udręczonych, o których wiedzieli już wszyscy w getcie. Po dwóch miesiącach mordercy dali się przekupić dużą sumą pieniędzy, którą miasteczko zebrało, aby ratować pozostałych przy życiu. W tym samym czasie udało się także wykupić więźniów z innych miasteczek.

Pewnego mroźnego zimowego dnia, pod wieczór, do Judenratu przyszedł inspektor pracy Lebbe. Zbój chciał popatrzeć na mężczyzn, którzy wrócili z obozu, a na których ciałach wypróbowywane były jego tortury. Lebbe stał zniecierpliwiony i cały czas spoglądał na zegarek. Gdy przed szlabanem

[str. 87]

słychać było krzyki, na jego twarzy pojawił się uśmiech. Za chwilę stanęły przed nim cztery sanie pełne opatulonych ludzkich ciał, które swoim wyglądem wywoływały strach. Mężczyźni, którzy wrócili z Treblinki byli nie do poznania, tak bardzo się zmienili. Trzeba było ich wywoływać po nazwisku. Dopiero wtedy rodzice poznawali swoich synów. Tylko nieliczni pracujący w Treblince, zachowali swój wygląd. Większość trzeba było zanieść do domu, gdzie miesiącami leżeli w łóżkach. Niektórzy rodzice wrócili zrozpaczeni, z pustymi rękami. Wszyscy wiedzieli, że ich synowie nie wrócili, nie przetrzymali piekła Treblinki.

Ci „Treblinkowcy”, jak nazywano ich w getcie, byli postrzegani jako pierwsi męczennicy. Chroniono ich przed pracą przymusową, łapankami i zesłaniami.

Aby dać choć przybliżony obraz bolesnych przeżyć pierwszych Żydów zesłanych do Treblinki, przytoczę tu kilka krótkich opowieści ocalałych. Jednym z nich był mój najmłodszy brat Joel. Po dwóch miesiącach pobytu w Treblince wrócił fizycznie zniszczony, załamany, ze zszarganymi nerwami. Gdy jego stan zdrowia się polepszył, opowiedział mi: „Miało to miejsce w piątym tygodniu mojego pobytu w Treblince. Pracowałem wtedy z mężczyzną z warszawskiego getta. Ledwo trzymaliśmy się na nogach, byliśmy napuchnięci z głodu i zimna. Po całym dniu kopania i kłucia zamarzniętej ziemi, ukraiński strażnik podszedł do nas i powiedział:

– Jednego z was muszę dziś zabić. Wybierzcie którego.

Staliśmy jak wryci. Nie mogliśmy wydobyć ani słowa.

– Ustalcie to między sobą. Dam wam pięć minut. Jak nie, to was obu zastrzelę.

Nie mogliśmy się ruszyć z miejsca, ani czegokolwiek powiedzieć.

– Jeśli tak, to mam pomysł. Nie bądźcie tacy zdziwieni. Jednemu z was podaruję życie. Niech zadecyduje los któremu. Na kogo ostatniego padnie mój bat, ten zostanie zastrzelony.

Ukrainiec wyjął swój krótki pleciony

[str. 88]

gumowy bicz i zaczął liczyć razy. Ostatni padł na warszawiaka.

Wystraszeni na śmierć sądziliśmy, że morderca gra w swoją zwyczajną sadystyczną gierkę i na chłoście się zakończy. Ukrainiec zagwizdał i zaraz zjawił się jeszcze jeden strażnik:

– Dostałem rozkaz od naczelnika obozu, aby zabić jednego Żyda. Los padł na tego, który i tak już długo nie popracuje.

– To po co się z nimi zabawiasz? Nie wiesz, jak się to robi?

– Tylko niech ten drugi się temu bacznie przygląda! – wskazał na mnie.

Ukrainiec cisnął garść zmarzniętej ziemi w usta mojego towarzysza, jak klin w kawałek drewna i wbił kilof w ciało jakby była to zmrożona ziemia. Gdy Żyd leżał już martwy na ziemi, Ukrainiec powiedział do kolegi:

– Tak, braciszku, można rozgrzać się na mrozie.

***

Jednym z zesłanych do Treblinki był jąkający się szewc ze Sterdyni, ojciec ośmiorga dzieci. Nie mógł znieść krzywdy, jaka spotkała jego rodzinę, poszedł więc do naczelnika obozu prosić o litość dla jego małych dzieci. Naczelnik cierpliwie go wysłuchał i nakazał czekać na odpowiedź. Następnego dnia wszyscy staliśmy na apelu. Strażnik wywołał szewca i kazał mu stanąć z boku. Naczelnik zwrócił się do nas wszystkich:

– Ten Żyd złamał wczoraj dyscyplinę pracy panującą w obozie karnym w Treblince. Bez pozwolenia przerwał pracę. Skazuję go za to na śmierć.

Szewc jąkała zaczął zwymyślać na wszystkich, którzy zgotowali mu ten los. Naczelnik złapał go za gardło i wystrzelił kilka kul prosto w usta.

***

Pośród tych, którzy zostali zesłani do Treblinki z miasteczka Kosów, był bliski krewny Szepsla

[str. 89]

Flama, którego syn był kierownikiem wydziału pracy przy kosowskim Judenracie. Ten ostatni postanowił stawić się do pracy za swojego krewnego, będąc pewnym, że zaraz go zwolnią. W Treblince poszedł zaraz do naczelnika obozu, pokazał mu swoją legitymację członka Judenratu i zażądał, aby go zwolnił. Ten obiecał, że spełni jego prośbę i to jak najszybciej.

Kilka dni później na apelu przed barakiem, w którym Flam mieszkał, naczelnik obozu oświadczył:

– Jude Flam z plugawego Judenratu w Kosowie miał czelność wymagać ode mnie zwolnienia od obowiązkowej pracy przymusowej. Za to skazuję go na śmierć.

Dwóch Ukraińców wyprowadziło go i więcej młodego Flama nikt nie widział.

***

Od jednego z sokołowian, który wrócił z Treblinki, słyszałem o następującym przypadku. Gdy przekupiono naczelnika obozu i wyznaczony został już dzień wypuszczenia Żydów, wśród zesłanych pojawiło się kilka przypadków tyfusu. Nikt wówczas jeszcze nie wiedział, że zostaną wkrótce uwolnieni. Naczelnik ogłosił, że chorzy mogą przenieść się do pobliskiego szpitala. Usłyszawszy o możliwości wydostania się z piekła, wielu zdrowych, podało się za chorych na tyfus. Zaprowadzono ich do rzekomego szpitala. Nikt więcej ich nie widział i nikt o nich nie słyszał.

***

Z opowieści tych, którzy przeżyli, poznaliśmy straszną prawdę o Treblince. Mordercze eksperymenty wykonywane na żydowskich ciałach, były też środkiem odstraszającym dla chłopów z Sokołowa i okolicy. W kwestii aprowizacji faktycznie odnieśli pewien sukces. Jednak także wśród Polaków było wielu aresztowanych pochodzących z różnych warstw społecznych.

Od tej chwili nazwa wsi Treblinka niosła się z ust do ust. Wymawiano ją z wielkim, śmiertelnym strachem.

[str. 90]

 

Obóz pracy w Korczewie

Powstanie obozu w Treblince nie dawało ludziom spokoju. Niebezpieczeństwo było teraz większe, bliższe, namacalne. Słowo Treblinka wywołujące powszechny strach stało się częścią codziennego życia. Krążyło nad nami jak upiorna zjawa. Ludzie bali się tego, co przyjdzie, lękali się nowych łapanek.

Wkrótce dowiedzieliśmy się, że Judenrat postanowił założyć w Korczewie pod Szczeglacinem żydowski obóz pracy. Miało to uspokoić ludność i jednocześnie pokazać Niemcom, że wszyscy zdolni do pracy Żydzi zatrudnieni są przy konkretnych zajęciach. Na południe od Sokołowa, w odległości ok. 15 kilometrów położone było duże gospodarstwo ziemskie, które nazywano „korczewskim dworem”. Dwór otoczony był wielkimi dzikimi terenami, na których Żydzi zaczęli wprowadzać w życie plan melioracyjny, aby zamienić nieużytki w żyzną, płodną ziemię.

Właścicielowi dworu zaproponowano zatrudnienie za niewielkie pieniądze tanich sił roboczych z getta, które miały wykonać plan. W zamian właściciel miał zezwolić na założenie na jego terenie obozu pracy. Także niemiecka administracja stacjonująca w pałacu w Korczewie przyjęła niniejsze przedsięwzięcie z aprobatą. Był to dla niej czysty zysk. Gdy przyszła zgoda od niemieckiej władzy z Sokołowie, Judenrat zaczął werbować mężczyzn do pracy.

Wiosną 1942 roku wysłane zostały do wielu mieszkańców getta odezwy następującej treści:

[str. 91]

„W Korczewie utworzony został żydowski obóz pracy. Ma on przynieść korzyści żydowskiej ludności stojącej przed wielkim niebezpieczeństwem. Każdy, kto otrzymał niniejszą kartę ma zarejestrować się we własnym interesie. Wobec tych, którzy nie wypełnią obowiązku rejestracji, zastosowane zostaną surowe kary”.

Słysząc opowieści ocalałych z Treblinki, ludzie nieufnie podchodzili do takich zaproszeń na roboty. Poza nielicznymi wyjątkami, nie zgłosił się nikt. Bojąc się represji ze strony Judenratu, wielu skryło się w podziemnych kryjówkach.

Judenrat natychmiast uruchomił cały policyjny aparat. Szukano wszędzie, przeczesano wszystkie kryjówki. Po dwóch nocach i dniach policyjnego oblężenia, represji i gróźb wobec członków rodzin, udało się złapać większość ukrywających się.

Gdy pierwszy transport Żydów dotarł do obozu w Korczewie, a osadzeni tam wysłali do swoich rodzin pierwsze listy, strach znikł. Karta pracy do obozu w Korczewie przestała być podejrzana. Nie zważając na ciężkie warunki, było wielu biedaków, którzy gotowi byli za pewną sumę zastąpić innych chcących wykupić się od pracy w Korczewie.

W getcie szybko się rozniosło, że w obozie powstała samodzielna kuchnia i że każdy osadzony dostaje codziennie kilogram chleba. Osadzeni przyzwyczaili się do ciężkiej pracy, a obóz w Korczewie był dla wielu wybawieniem od bezsennych nocy i łapanek w getcie.

Od strony bagnistych pól wysoki kolczasty drut otaczał teren obozu. Setki żydowskich niewolników nocowało w drewnianych stodołach. Kierownictwo obozu ustaliło wewnętrzny regulamin. Panował lekki reżim. Pracy pilnowała specjalne powołana w tym celu policja żydowska. Kuchnia przygotowywała jedzenie, a komisja sanitarna udzielała pomocy medycznej. Ciężko chorych odsyłano z powrotem do domu.

Żydowski obóz pracy w Korczewie [*określenie „żydowski obóz” dotyczy podkreślenia, kto był więźniem i ofiarą tego obozu; przez lata na Treblinkę I mówiono „polski obóz”, mając na myśli to, że większość ofiar była Polakami, a na Treblinkę II „żydowski obóz”, uznając, że większość ofiar to Żydzi; określenia te nie mają nic wspólnego ze współczesną dyskusją dotyczącą używania nieprawidłowego sformułowania „polskie obozy”] słynny był na całą okolicę. Z dokumentami wystawionymi przez „korczewski

[str. 92]

obóz żydowski” można było swobodnie przemieszczać się z obozu do miasta i z powrotem. Nawet niemiecka żandarmeria akceptowała takie zaświadczenia. Robotników wymieniano co miesiąc. Kto chciał zostać dłużej, dostawał jeden wolny dzień, aby mógł pójść do miasta. Pracę na polach nadzorowali polscy strażnicy. Pracowano w grupach. Żydzi zżyli się z polskimi nadzorcami, a ci nie traktowali ich brutalnie. Nikt nie słyszał o biciu w czasie pracy.

Gdy życie w obozie w Korczewie ustabilizowało się i panowały znośne warunki, na getto spadł nowy grad represji i ciemiężenia. Przez całe dnie i noce urządzano łapanki do pracy. Mężczyźni przez cały czas ukrywali się w dziurach na strychach i w podziemnych kryjówkach. W czasie łapanek wolno puszczano tylko tych, którzy mieli dokumenty wystawione przez obóz pracy w Korczewie. Ludzie zaczęli więc szanować obóz i zazdrościć tym, którzy pracowali na bagnistych polach. Po takich łapankach wielu dobrowolnie rejestrowało się do pracy w Korczewie. Tym sposobem obóz szybko zapełnił się ludźmi. Było ich nawet więcej niż przewidywał plan pracy. Napływ nowych sił roboczych, ukróciło dopiero oświadczenie Judenratu, że nie przyjmuje się nowych robotników.

Latem 1942 r., gdy w stronę Treblinki codzienne zmierzały pociągi pełne Żydów, gdy z Sokołowa ludzie wysyłani byli na roboty w nieznane miejsca, z których nikt już nigdy nie wracał, obóz pracy w Korczewie jeszcze raz się rozrósł i zatrudniał ponad 1000 Żydów. Dr Hermann wiedział o masowym napływie ludzi do Korczewa. Nie miał jednak nic przeciwko temu, aby Żydzi skoncentrowani zostali właśnie tam. Od samego początku zaglądał do obozu doglądać porządku. Obserwował grupy pracujących na polach a najbardziej imponowała mu liczba pracujących w Korczewie.

W czasie okrutnych dni, w których odbywała się zagłada sokołowskich Żydów, obóz w Korczewie przyjął uchodźców z getta, a liczba Żydów tam pracujących wzrosła do 1500. Żydzi, którzy uciekli z miasta i cało dotarli do Korczewa byli pod wrażeniem toczącego się w obozie żydowskiego życia. Odnieśli też błędne wrażenie,

[str. 93]

że udało im się uratować od śmierci. Później okazało się, że dr Hermann obóz pracy przeobraził w klatkę, w której trzymał wszystkich zbiegłych z getta Żydów, gdy żydowski Sokołów umierał.

W październiku 1942 r. dr Hermann przyjechał do korczewskiego obozu. Pojawienie się tego mordercy wywołało śmiertelny strach. Hermann przywiózł ze sobą nowy, diabelski plan. Jego mordercze zamiary nie były do końca jasne. Obiecał, że w związku ze zbliżającymi się mrozami, załatwi dla osadzonych kilkadziesiąt kilogramów ziemniaków i kapusty. Zarządził, aby w tym celu wykopano głębokie, długie doły, w których pomieściłyby się setki worków kartofli będące zgodnie z jego zapowiedzią, głównym produktem żywieniowym osadzonych w getcie na czas zimy. Dr Hermann dobrze wiedział, że Sokołowianie znają go i jego diaboliczne plany aż za dobrze, mówił więc spokojnym, poważnym tonem i starał się zdobyć jak najwięcej zaufania dla swoich słów. Przedstawił też plany pracy zakrojone na długi czas.

Po wizycie dr. Hermanna w obozie nikt nie robił sobie już żadnych iluzji. Wszyscy wiedzieli, jak należy się odnosić do jego zapewnień. Każdy czuł, że wyrok śmierci wisi nad jego głową. Nie zważając na to ludzie wierzyli, że obiecane transporty żywności do obozu przyjadą, bo na polach przewidziane było jeszcze dużo pracy. Ludzie więc wykopali długie doły, gotowe na worki kartofli.

Gdy w listopadzie 1942 r. opuściłem Sokołów kierując się w kierunku Warszawy z aryjskimi papierami w kieszeni, wiedziałem, że Żydzi w obozie w Korczewie żyją w śmiertelnych strachu. W Sokołowie Polacy wymieniali różne terminy, kiedy obóz ma być zlikwidowany.

Będąc już na przymusowych robotach w Niemczech, gdzie podawałem się za Polaka i pracowałem wśród Polaków, dowiedziałem się o tragicznym losie Żydów z obozu w Korczewie. Opowiedział mi o tym Polak z Korczewa Stanisław Chamelańczyk. Jego relację można uznać za relację naocznego świadka.

Stanisław Chamelańczyk był moim sąsiadem w obozie pracy dla Polaków w Niemczech. Gdy się dowiedziałem, że pochodzi ze wsi Korczew, rozmawiałem z nim często o Żydach z

[str. 94]

obozu. Nie wiedział, że i ja jestem Żydem, byłem więc pod wrażeniem, że opowiada mi całą prawdę.

Chamelańczyk opowiadał:

„Byłem jednych ze strażników pilnujących Żydów przy pracy. 26 listopada jak co dzień o ustalonej porze stawiłem się odebrać grupę żydowskich robotników. Gdy zbliżałem się do obozu, zobaczyłem wojskowe wozy i ciężkie karabiny maszynowe gotowe do wystrzałów. Wokół stali gęsto rozstawieni Ukraińcy i strażnicy ze służb specjalnych. Podszedłem i wyjaśniłem cel mojej wizyty. Z szyderczym uśmiechem odpowiedzieli: Przypatrz się dobrze a dowiesz się, co robimy z Żydami. Zbliżyłem się do ogrodzenia i zauważyłem jak wokół baraków, w których mieszkali Żydzi, stali uzbrojeni żołnierze w gotowości bojowej. Inni wyprowadzali Żydów grupkami wprost do wykopanych dołów. Tam już stały dziesiątki Ukraińców w zielonych mundurach. Żelaznymi prętami bili ofiary po głowach. Po takim ciosie ludzie wpadali do dołu.

Akcją dowodził dr Hermann. Krążył wokół i od czasu do czasu nakazywał zabójcom zmienić miejsce, aby wszystkie doły wypełniały się równomiernie. Dr Herman zabronił na początku akcji używania ostrej broni, aby obozowicze się nie zorientowali, że prowadzeni są na śmierć. Jednak ludzie szybko zrozumieli, co się szykuje. Przeczuwali, że prowadzą ich na śmierć nad wykopane doły. Z baraków zaczęły nagle dolatywać krzyki. Wyglądało to, jakby zamknięci wewnątrz ludzie chcieli wywarzyć drzwi, zburzyć ściany w barakach i ostatkiem sił wydostać się na zewnątrz. Ukraińcy wycofali się z baraków. Dr Hermann wydał rozkaz i z ciężkich karabinów maszynowych sypnął się grad kul. Wybuchy złości i krzyki ucichły. Słychać było tylko jęki rannych i postrzelonych. Akcja trwała dalej. Znów Ukraińcy i oddziały specjalne wyprowadzały Żydów i uderzając bagnetem wtrącały do dołów. Żydzi wyglądali na zagubionych. Byli też tacy, co się stawiali, wyklinali swoich oprawców, nie dawali się poganiać. Zabijano ich na miejscu, jeszcze zanim dotarli do dołów. Zabijanie poprzez cios w głowę trwało godzinami. W mroźny zimowy dzień

[str. 95]

cała akcja wyglądała jak rozgrzewka, sposób na ogrzanie się na mrozie. Strach było patrzeć jak setki ludzi pada trupem jak powalone drzewa, a doły zapełniają się martwymi i dogorywającymi ciałami. Nie mogłem dłużej na to patrzeć i wróciłem z powrotem do wsi.

Później opowiadano, że zimowy dzień był za krótki na zgładzenie takiej liczby ludzi. Pod koniec Niemcy używali już karabinów, aby przyspieszyć zagładę Żydów z obozu. Następnie rozkazano Polakom z Korczewa przyjść z łopatami i zasypać doły. Teren obozu wyglądał jak rzeźnia. Śnieg pokrył się kałużami krwi. Pozostały odciski tysięcy stóp będące jedynymi śladami masowego mordu, który miał miejsce w korczewskim obozie pracy”.

[str. 96]

 

Także oni naszymi wrogami

Jeszcze przed napaścią na Sowietów, Niemcy ogrodzili wysokim drutem kolczastym ogromne pole na drodze z Sokołowa do Siedlec w okolicy wsi Suchożebry. Krążyły wówczas pogłoski, że na terenie tym ma powstać punkt zbiorczy dla wszystkich Żydów z terenów granicznych nad Bugiem. Plotki te nawet się nasiliły, gdy sami Niemcy zaczęli je potwierdzać. Jak się później okazało, chcieli jedynie odwrócić uwagę ludności polskiej od ich prawdziwych zamiarów związanych z tym placem.

Już pierwszego dnia po niemieckiej inwazji za Bugiem, przez Sokołów przeszły pierwsze grupy sowieckich jeńców wojennych. Prowadzono je w kierunku siedleckiej szosy. Przez kolejne dni przez miasto przepłynęło morze jeńców, wszyscy gnani byli w tym samym kierunku. Szybko okazało się, że zostaną oni internowani za ogrodzeniem, które kilka tygodni wcześniej zostało postawione w Suchożebrach.

Siedlecką szosą przeszło kilkadziesiąt tysięcy sowieckich jeńców. Nawet gdy niemieckie wojska dotarły już za Białystok, cały czas dzień w dzień, przez Sokołów maszerowali sowieccy żołnierze i cywile pilnowani przez uzbrojonych po zęby strażników. Ich zmęczony chód zdradzał, że przywędrowali tu z daleka. Po dwóch tygodniach niekończącego się przemarszu szosą siedlecką, ludzie zaczęli mówić, że za drutami w Suchożebrach uwięziono prawie 100 000 jeńców wojennych.

[str. 97]

Pewnego dnia pod koniec 1941 r. dowiedzieliśmy się, że dzień wcześniej w obozie jenieckim wybuchło powstanie i prawie wszyscy zbiegli do okolicznych lasów. Powstańcy ukryli się w podziemnych jamach i zaczęli wieść partyzanckie życie. Ten moment można w Sokołowie i w okolicach traktować jako początek partyzantki.

Niektórzy sokołowscy Żydzi szczególnie zainteresowani byli życiem w lesie. Sądzili, że partyzantka może rozwiązać problemy i uśmierzyć troski i lęki żydowskiej ludności. Wiele razy próbowano nawiązać kontakty z partyzantami. Lecz odpowiedź była zawsze negatywna. Po raz ostatni podjęto próbę w lipcu 1942 roku.

Elijachu Zalcberg, Isroel Grinberg i Icchok Adler – ten ostatni uchodźca z Kalisza – po naradzie w moim mieszkaniu, postanowili po raz kolejny spróbować zawiązać kontakt z partyzantami stacjonującymi w lasach między Sokołowem, a Kosowem. Plan przewidywał utworzenie zbrojnej grupy, która miała na stałe wyjść z getta i przetrzeć drogę innym grupom, które w razie potrzeby przeniosłyby się do lasu. Tym razem wysłannikiem był kaliski uchodźca, Icchok Adler, były oficer wojska polskiego. Znał się z niektórymi działaczami z podziemia działającymi w Armii Krajowej. Za ich pośrednictwem skontaktował się z kilkoma chłopami, którzy utrzymywali bliskie kontakty z partyzantami w lasach. Po dwóch dniach Adler wrócił rozczarowany i zrozpaczony. Powiedział: „Wśród Rosjan (partyzantów) panuje straszny antysemityzm. Nie robią sobie nic z zagłady Żydów przygotowywanej przez Niemców. Nie ma żadnej nadziei na spełnienie naszych planów. Partyzanci ostrzegli mnie, że kategorycznie przegonią nas z lasu”. Miało to miejsce, gdy rozpoczęła się likwidacja warszawskiego getta.

Wspomnę jeszcze o jednej próbie nawiązania kontaktów z partyzantami w korczewskich lasach. Po powstaniu w Suchożebrach do Sokołowa przybłąkał się jeden ze zbiegłych żołnierzy, rosyjski Żyd z Mińska. Ukrywał się i żył razem z Żydami w getcie.

[str. 98]

Gdy w Korczewie powstał obóz, zgłosił się do pracy. W tym samym okresie nawiązał kontakty z partyzantami z okolicznych lasów. Kilka tygodni przed likwidacją obozu, grupa Żydów próbowała połączyć się z partyzantami. Żyd z Mińska był pośrednikiem. Nie potrafił on jednak wpłynąć na partyzantów. Ci wysłali ostrzeżenie i grozili Żydom, żeby nie odważyli się pojawić w lesie. Po tej próbie mężczyzna z Mińska zniknął i nigdy więcej już nikt go nie widział.

Gdy Żydzi uciekali i ukrywali się na polach i w lasach, często partyzanci napadali na nich i wszystko im rabowali. W partyzantach, którzy zmienili się w ludzi-lasu i którzy wszelkimi środkami walczyli o przeżycie, sokołowscy Żydzi nie znaleźli swoich sprzymierzeńców mogących pomóc uratować choć niewielką ich liczbę.

[str. 99]

 

Kropla otuchy w morzu rozpaczy

Duchowe życie w Sokołowie w niczym nie przypominało tego, które toczyło się w mieście przed wojną. Pozostała nam jedynie sentymentalna tęsknota za kulturalno-społecznym zapałem, który niegdyś tu tętnił, a po którym nie został nawet ślad.

Żyliśmy, wierząc, że zło przeminie i przerwany łańcuch żydowskiej egzystencji zostanie naprawiony. Ludzie po cichu marzyli o nowych czasach, w których zwrócone zostanie im duchowe człowieczeństwo. Ta ukrywana tęsknota widoczna była najlepiej w kręgu rodzinnym, w izbach pełnych modlitwy, podczas prywatnych spotkań, w przyjacielskich rozmowach i przy innych okolicznościach.

Mieszkania, w których zbierano się na modlitwy, były miejscami spotkań dla ludzi religijnych. Niemiecka władza o tym wiedziała, ale najwyraźniej tego typu zbiorowiska nikomu nie przeszkadzały. Tam, gdzie stał aron-hakodesz [*ozdobna szafa do przechowywania zwojów Tory] i szafka na święte księgi ludzie spędzali całe godziny. Modlili się, czytali i dyskutowali o polityce. Pomagało im to przetrwać szarą, powszechną codzienność w getcie. Tym sposobem mogli raz jeszcze zanurzyć się w tak bliskiej ich sercom przeszłości, do której tęsknili.

Przychodzi mi na myśl jedno takie święte miejsce, które znajdowało się na strychu mieszkania Isroela-Mordechaja Jankiela Slowiticzera na Pięknej 17. Tam kilka razy w tygodniu i w każdy szabas, nad ranem, wraz z wiernymi, modlili się szojchet [*specjalista od uboju koszernego] reb Szmuel Josl (Lerman) i Isroel Goldfarb. Tam też

[str. 100]

spotykali się sąsiedzi z domu rabina. Zaglądałem często do tego sztybla [*małego domu modlitewnego], aby zmówić kadisz za mojego ojca. Tamte szabasowe wieczory i poranki głęboko wyryły mi się w pamięci. Ludzie modlili się, czytali i zgłębiali swoją wiedzę w dziwnej, tajemniczej ciszy jak niegdysiejsi marrani [*w XV-wiecznej Hiszpanii i Portugalii Żydzi, którzy przyjęli chrzest, ale byli podejrzewani o potajemne praktykowanie judaizmu]. Czułem tam potężną siłę łączącą ludzi w getcie. Tu uchowały się piękno i wzniosłość, które zostały zhańbione. W ludziach budziła się wola walki, chęć przetrzymania tych okrutnych czasów i przeżycia ich jak ludzie, jak religijni Żydzi. W getcie było wiele takich sztybli, z których ludzie wychodzili pełni nadziei na ocalenie. W domach kobiety i dzieci słuchały opowieści swoich mężów i ojców. Dzieci budziły się i widziały na smutnych, zatroskanych twarzach matek uśmiech. Ludzie z ust do ust przekazywali sobie różne, dobre wiadomości, które podtrzymywały ich na duchu i wzmacniały pragnienie życia i przeżycia.

Młodsze pokolenie, które po zamknięciu szkół, bibliotek, klubów partyjnych i organizacji kulturalnych czuło się duchowo osierocone, także szukało w getcie czegoś, co mogłoby ukoić ich tęsknotę. Byli w getcie ludzie, którzy przeciwstawiali się tragicznej rzeczywistości, którzy sprzeciwiali się powszechnej duchowej nędzy.

W zakładzie golarza Barucha-Hersza Wajntrauba aż roiło się od ludzi. Tam przesiadywał też Berele, który nocami, gdzieś na strychu, otulony w szmaty, pisał swoje pieśni o życiu w getcie. Codziennie odśpiewywał je grupie swoich stałych słuchaczy. W zakładzie Wajntrauba Berele pojawił się pewnego jesiennego dnia 1941 roku. Był niskim mężczyzną w średnim wieku. Przyszedł odziany w parę wysokich butów, a sznurkiem opasał swoje przepastne palto. Spod gojskiej czapki z lakierowanym daszkiem spoglądały niebieskie oczy. Stawał przed ludźmi i szeroko otwierał swoją małą buzię, z której wyglądały cztery zęby. Śpiewał:

Jestem Berele z łódzkiej ulicy,
Naśmiewałem się z miasta i żartowałem z każdej kamienicy,
Handlowałem pączkami, bajglami i ciasteczkami,
Hałasowałem moimi podartymi buciorami.

[str. 101]

To ja, Berele z łódzkiej ulicy,
Dziś zmęczony chodzę i omdlewający,
Śpiewam swoją pieśń za drzwiami i oknami,
Wędrując z getta do getta z innymi przebranymi Żydami.

Tą piosenką, z której pamiętam tylko dwie pierwsze zwrotki, Berele przedstawił się sokołowskim Żydom. Wajntraub szybko rozpoznał, że Berele jest porządnym człowiekiem, który przyciągnie wielu gości do jego salonu, częstował go więc jedzeniem i usadowił w kącie, skąd Berele deklamował i śpiewał swoje piosenki. Dzięki temu nie cierpiał głodu i miał otwarte oczy i uszy na wszystko, co działo się między ludźmi. Byli i tacy, co nie ważyli się nic mówić w jego obecności. Z jego domorosłych rymów ludzie dowiadywali się, komu w getcie się dobrze wiedzie i żona którego członka Judenratu odnowiła swoje futro. Były też piosenki o miłości żydowskich policjantów. Berele sparodiował też ślub kierownika Wydziału Pracy przy Judenracie, Kalmana Klina. Opisał ile mięs, ryb i win przejedzono i przelano na weselu i wymienił nazwiska wszystkich niemieckich oficerów, którzy bawili na uroczystości. Przypłacił to swoją wolnością, którą cieszył się do tej pory i która zwalniała go od przymusowej pracy. Gdy Berle dowiedział się, że Judenrat ma na niego oko, a na liście Wydziału Pracy jest jednym z kandydatów do zesłania na roboty, na krótki czas zniknął z getta. Wędrował po wsiach przebrany za żebraka.

W czasie wielkich mrozów w 1941 roku Berele wrócił do Sokołowa. Tym razem nie zachodził już do Wajntrauba, a pojawiał się jedynie w prywatnych mieszkaniach, w których także go żywiono. Wśród sokołowskich biedaków był szanowanym gościem. Zagrzawszy się i najadłszy, napełniał ich serca swoimi pieśniami. Nie było w getcie izby, która nie przyjęłaby Berele ze wszelkimi honorami i nie podzieliłaby się z nim odrobiną strawy. Gdy sąsiedzi słyszeli jego głos, przychodzili posłuchać piosenek, smutnych melodii, które doprowadzały do łez. Berele nie lubił jednak pozostawiania

[str. 102]

swoich gospodarzy w morowym nastroju i szybko z jego ust wydobywały się weselsze tony:

Nie płaczcie dzieci, jeszcze nie jesteśmy straceni,
My do cierpienia i zmartwień naznaczeni.
Jeszcze usłyszymy dzwony wolności,
Z wami Berele będzie tańczył i śpiewał w radości.

Gdy Berle zebrał na swoim strychu niewielkie zapasy żywności, wówczas chodził po getcie bez swoich żebraczych pakunków pod pachami. Zdejmował z siebie obdarte ubrania i nie śpiewał pieśni wywołujących litość. Jak posłaniec, który wstąpił w szeregi sokołowskich Żydów, śpiewał pieśni nawołujące do walki, nie tracenia odwagi, duchowej siły. Ze wszystkich tych śpiewanych przez Berele pieśni zapamiętałem jedynie kilka wersów.

Cicho, ciszej, aby wróg naszego płaczu nie słyszał,
Aby gnił i się nadymał.
Kroczymy naprzód, dumni,
Blade twarze, wygłodzeni i mizerni.

I jeszcze jedna piosenka, którą Berele śpiewał z wielkim temperamentem:

Pięść pokazuję strażnikom w getcie,
W twarz z szyderczym uśmiechem im naplujcie,
My, niewinni, zamknięci za drutami,
Nasza krew na waszych rękach.

Nie potrafię wymienić w ilu izbach Berele gościł. W getcie każdy go znał, wielu też słyszało go śpiewającego, czy to poważne, czy zabawne pieśni. Jego śpiew podnosił nas na duchu i był jak duchowy opór, sprzeciw wobec głodu, chorób i śmierci.

Wiosną 1942 Berele wraz z dużą grupą złapanych na ulicy ludzi został wysłany na roboty. Przez otwarte okna budynku Judenratu słychać było odważne słowa Berele skierowane do złapanych. Tego dnia po raz ostatni śpiewał dla sokołowskich Żydów.

[str. 103]

 

Postacie w getcie

 

Felczer Wąs

Okres, w którym panowała w getcie epidemia tyfusu można uznać za najstraszliwszy i najtragiczniejszy. Jak wielka musiała być wola życia, pozwalająca utrzymać duchową równowagę i walczyć z epidemią? Ile moralnej stabilności musiał wykazać człowiek, aby jej się nie poddać? Wspierając u ludzi wolę przetrwania w ich ciężkiej walce z epidemią, z wielkim oddaniem pomagał im lubiany felczer Aron Wąs.

Aron Wąs był chudym i niskim, około sześćdziesięcioletnim mężczyzną. Miał sprężysty, spokojny chód i nosił nowoczesne ubrania. Był porządnie uczesany, a szpiczasta szara bródka zdobiła jego zmarszczoną twarz.

Swoim osobliwym wyglądem przyciągał uwagę mieszkańców. Wśród Żydów noszących tradycyjne żydowskie ubiory Wąs wyróżniał się europejskim odzieniem. Nosił krótkie surduty, wyprasowane na sztywno spodnie i kapelusze. Chodził tak ze swoją laską w ręku, jakby odmierzał krótkie, powolne kroki stawiane przez jego stopy obute w lakierowane kamasze. Swoim zachowaniem, sposobem mówienia i swoją całą postawą różnił się od innych miejskich Żydów będących w jego wieku. Ludzie szanowali „pana Wąsa”, starszego felczera.

Aron Wąs pochodził z Nasielska. Był też „urodzonym” felczerem. W młodości uczył się w jesziwie chasydów z Góry Kalwarii. Stamtąd wyciągnął go Jankiel, felczer na dworze cadyka i wydał za swoją córkę. Zapewnił mu wikt i opierunek. Młodego Wąsa ciągnęło jednak do nowoczesnej edukacji. Wstąpił więc do radomskiej

[str. 104]

szkoły dla felczerów i tam otrzymał dyplom. W Sokołowie osiadł tuż po I wojnie światowej i zaraz otworzył swoją praktykę.

Miał zawsze poważny wyraz twarzy i rzadko na ustach jego pojawiał się uśmiech. Nie przeszkadzało mu to jednak pozyskać sympatię całego miasta. Uchodził za dobrodusznego, swojskiego i przyjaznego człowieka. Nie mieszał się w miejskie i gminne spory. Miał wiele niepowtarzalnych cech charakteru i był niezwykle oddany oraz wierny swojej pracy. Leczenie chorych było jego przeznaczeniem. Cieszył go także powszechnie okazywany mu szacunek. Miał tak duże doświadczenie, że wzywano go do ciężko chorych pacjentów, a ludzie liczyli się z jego diagnozami. Był chirurgiem i specjalistą od medycyny wewnętrznej. Zarówno stawiał bańki, jak i leczył chorych na serce. Miał wiernych pacjentów wśród Żydów i chrześcijan.

Przez lata mieszkał na ulicy Siedleckiej, tam też miał swój gabinet pełen najróżniejszych przyrządów lekarskich. Jego mieszkanie było czyste, schludne i urządzone ze smakiem.

Aron Wąs był religijnym i narodowym Żydem. Jego zawód i nowoczesne ubiory nie stały w sprzeczności z jego religijnością. Można było znaleźć w jego domu książki medyczne i świeckie, a tuż obok szafę z Torą, pięknie wydany Talmud, które bardzo często poczytywał jak za dawnych czasów, gdy był jeszcze uczniem jesziwy. Gdy przyszło mu z całym gabinetem przenieść się z Siedleckiej do ciasnego sokołowskiego getta, poczuł się wykorzeniony, wyrwany ze swojego miejsca. Wygodne mieszkanie, które przydzielono mu w murowanym domu Białegolwa nie mogło dać mu spokoju, który miał w małym, niskim domku na ulicy Siedleckiej, skąd go wygnano. Wydawało mu się, że nawet szafa z pięknie oprawionym Talmudem i wszystkie inne święte księgi, woluminy w skórzanych obwolutach, nie stoją już z tym samym ładem i ciszą jak w tamtym kąciku.

Uczucie zburzonego spokoju próbował zagłuszyć niezmordowaną pracą, lecząc chorych na tyfus. Po dyżurze w żydowskim szpitalu całe wieczory spędzał na wizytach u swoich pacjentów, spiesząc im z pomocą. Najczęściej spotykano go

[str. 105]

wśród biedoty, do której odnosił się z wielkim szacunkiem i poważaniem. Zrozumiał, że jego obowiązkiem w tak szczególnym czasie jest leczyć chorych. Jego serce słyszało jęki i wzdychania miejskich Żydów.

Odbywszy kilka wizyt w ciasnych, przeludnionych mieszkaniach w getcie – w gniazdach wszelkich chorób i tyfusu, szybko zrewidował swoje wyobrażenie o komforcie i wygodzie. Zrujnowane żydowskie życie i epidemie rozzłościły jego duszę. Jego żydowskie serce ciężko to znosiło. Widział jak żydowskie życie dusi się, ginie, krzyczy z rozpaczy, a znikąd ratunku. W obliczu tego wszystkiego jego własna egzystencja wydawała mu się bezsensowna i marna.

Nie mógł jednak za dużo o tym myśleć. Częste pukanie do drzwi przerywało jego smutne rozmyślania. Do pukania przyzwyczajony był jak do tykania zegara. Tam za drzwiami spotykali się umęczeni, zamawiający wizytę sąsiedzi i krewni chorych, opowiadający o stanie pacjentów i inni, proszący o lekarstwo, zastrzyk na tyfus. Felczer jakby złożył przysięgę, że pomoże każdemu potrzebującemu, starał się spełnić prośbę każdego z przybyłych.

Opowiem o jednym z wielu wydarzeń świadczących o jego szlachetnej duszy i wielkim człowieczeństwie tamtych dni. W klitce na ulicy Rogowskiej w wielkiej ciasnocie mieszkał uchodźca z Kalisza, były księgarz, Lejb Engel. Epidemia zawitała także i do jego izby. Dobrzy sąsiedzi i znajomi zajęli się chorymi. Wąs ich leczył, dbał o zdrowie aż udało mu się postawić na nogi wszystkich członków rodziny poza Lejbem Engelem, u którego pojawiły się komplikacje. Wąs wiedział, kim są oddani przyjaciele chorego i pewnego mroźnego dnia przyszedł do Eliahu Zalcberga i do mnie, dygocząc z zimna w za cienkim ubraniu. Odstawił swoją walizkę, roztarł zamarznięte uszy i ledwo słyszalnym głosem powiedział:

– Do diabła z tymi Niemcami! Oby ich szlag trafił, że w takie dni nasze żydowskie futra ogrzewają ich ciała. Tyle lat

[str. 106]

nosiłem moje futro, a teraz kazali je oddać. Ale to nie ze mną [takie numery]. Już prędzej oddałbym któremuś z moich chorych pacjentów. Dobrze je schowałem. Niech chroni zimną ziemię w piwnicy, a nie Niemców.

W czasie rozmowy wyjął z walizki małą paczuszkę i przechodząc do innego tematu powiedział:

– To jest – pokazał na paczkę – honorarium za moje wizyty u rodziny Engel. Zamówcie za te pieniądze konsylium z dr. Holcerem i Lewittem. Wystarczy wam też na zakup lekarstw poza gettem.

Gdy nie chcieliśmy przyjąć pieniędzy, stanowczym tonem powiedział:

– Weźcie pieniądze! Wiem, że zebrali je dobrzy ludzie. Takich pieniędzy nie mogę zabrać dla siebie tu w getcie.

Zaraz złapał swoją walizkę i ruszył w drogę do swoich pacjentów.

Praca Arona Wąsa w getcie pełna była takich cichych, ale wielkich i pięknych gestów. Niewielu o tym wiedziało. Dopiero, gdy udało się ujarzmić epidemię, ludzie opowiadali sobie o felczerze Wąsie i jego zasługach dla chorych. Szczególnie uchodźcy z wielkim podziwem i szacunkiem odnosili się do przykładnego żydowskiego felczera.

Niech żyjący sokołowscy Żydzi rozsiani po całym świecie pamiętają wśród wszystkich innych ofiar także święte imię felczera Arona Wąsa. Cześć jego pamięci!

[str. 107]

 

Eliahu Zalcberg i jego krąg

Na początku wojny część sokołowskiej młodzieży wraz z miejską inteligencją uciekła na drugą, sowiecką stronę granicy. Wielu z nich po krótkim czasie wróciło. Między nimi był także Eliahu Zalcberg.

Eliahu Zalcberg urodził się w 1910 roku w Sokołowie, w chasydzkiej rodzinie. Do 14. roku życia uczył się w chederze, jednak ciągnęło go do świeckiej edukacji. Dostał się zatem do piątej klasy polskiej szkoły powszechnej. Po skończeniu szkoły kontynuował naukę w gimnazjum w Siedlcach i Baranowicach, i zakończył średnią edukację w gimnazjum rządowym w Drohiczynie. Bardzo chciał dalej się kształcić, a pragnienie to zawiodło go do Liege (Belgia). Został studentem tamtejszej politechniki. Materialne wsparcie, jakie dostawał od swoich ubogich rodziców i rodzeństwa, nie pozwalało mu studiować w spokoju. Musiał więc podjąć pracę w tamtejszych kopalniach węgla. Gdy wrócił do Polski, został zmuszony do odbycia służby wojskowej i stracił możliwość kontynuowania studiów w Belgii. Próbując dostać się na warszawską politechnikę, natrafił na dobrze znany „numerus clausus” [*łac. zamknięta liczba; zasada ograniczania liczby żydowskich studentów na uczelniach]. W końcu wystarał się o wizę zezwalającą mu na wyjazd do brata do Ameryki Południowej. Wtedy jednak wybuchła wojna i został już ze swoimi rodzicami w miasteczku.

Z Zalcbergiem łączyła nas w getcie przez cały czas bliska przyjaźń. Wielki szacunek jaki wobec niego żywiłem każe mi wspomnieć o nim jako o jednym z cichych bohaterów sokołowskiego getta. Na wspomnienie jego imienia stają mi przed oczami nasze wspólne przeżycia i spotkania w tamtym czasie.

Eliahu nie był wysoki. Za to zawsze poważny i zamyślony, a jego ruchy były powolne, ale stanowcze. Okrągła,

[str. 108]

blada twarz i trzeźwo patrzące oczy stanowiły przeciwieństwo jego niebywałego spokoju. Mówił także szybko, z temperamentem, jakby chciał swojego rozmówcę o czymś przekonać.

Poznałem go zaraz po moim przyjeździe do Sokołowa. Mieszkał naprzeciwko, na ulicy Rogowskiej. Słyszałem, że jest jednym z cichych „mędrców” w mieście. Jego polityczne komentarze opowiadali sobie zaciekawieni ludzie, którzy chcieli walczyć i ruszyć na wojnę.

Miało to miejsce w pewne pochmurne szabasowe popołudnie, jesienią 1940. Razem z Mojszem Rozenbaumem wszedłem do jego pokoju mieszczącego się w drewnianej chacie z niskimi oknami wychodzącymi na ulicę. Eliahu siedział pochylony nad gazetą Goebbelsa „Das Reich” [*wydawany w latach 1940-1945 tygodnik założony z inicjatywy ministra propagandy III Rzeszy Josepha Goebbelsa] i zagłębiony był w lekturze. Mojsze przedstawił mnie.

– Dobrze, przyjaciele, że przyszliście. Czytając tę gazetę, pogrążam się w takim bagnie, że potrzebuję kogoś, kto wyciągnie mnie z tego śmierdzącego błota.

Eliachu czytał właśnie artykuł Goebbelsa o kwestii żydowskiej.

– Czy to zdrowe brać do ręki taką gazetę? – zapytałem.

– Nie bardzo, to prawda. Ale tyle rzeczy można między wierszami wyczytać – powiedział.

Składając gazetę, wskazał na artykuł, w którym szeroko omawiana była sytuacja na froncie wschodnim. Cytując odpowiednie miejsca starał się wyciągnąć wnioski dotyczące militarnych kłopotów, z jakimi borykała się zwycięska wówczas armia niemiecka. Jego opinia o sytuacji wojennej bardzo mnie zainteresowała. Stanowczo wierzył, że Niemcy przegrają wojnę, co napełniło mnie nową wiarą.

W tym czasie w Sokołowie nie było jeszcze getta, ale żydowskie życie już wtedy zależało od różnych „możnowładców”. Ciągle łapano na roboty, za które płacono razami. W społeczeństwie wywołało to głęboką depresję. Ludzie chętnie gromadzili się wokół jednostek, które miały siłę, aby przełamać grobowy nastój. Wkrótce okazało się, że jedną z takich osób jest Eliahu. Jego słowa i opinie obdarzone dużą dozą humoru dodawały otuchy.

Tego szabesu po południu zawitali do niego jego najbliżsi przyjaciele, z którymi spędzał czas na intymnych, politycznych

[str. 109]

rozmowach. Byli to dwaj uchodźcy: kaliski księgarz Lejb Engel i nauczyciel hebrajskiego i syjonistyczny działacz z Kalisza Chaim Jehuda Adler. Byli to dojrzali politycznie i mądrzy mężczyźni. Dzielili się ze sobą przeczytanymi artykułami i potajemnie zasłuchanymi audycjami radiowymi.

Adler był mężczyzną zbliżającym się do pięćdziesiątki. Był wysoki, chudy i miał owalną, bladą twarz. Jego głęboko osadzone oczy i siwe włosy świadczyły o cierpieniu, które odczuwał z powodu zaawansowanej choroby żołądka. Choroba bardzo go męczyła, zwłaszcza teraz, w tym trudnym okresie.

Engel, trzydziestokilkuletni młodzieniec, z uwagi na niewielki wzrost i drobną figurę, przypomniał chłopca. Blond włosy i krótki nos tuszowały żydowskie pochodzenie. Dobrze się czułem w jego towarzystwie. Wszyscy go lubili, bo zawsze opowiadał inteligentne dowcipy i robił bystre uwagi, którymi sypał z rękawa w tych ciężkich czasach.

Tego samego dnia poznałem jeszcze Isroela Grinberga (z TOZu) [*TOZ – Towarzystwo Ochrony Zdrowia Ludności Żydowskiej w Polsce], byłego ucznia seminarium dr. Poznańskiego w Warszawie, członka „Haszomer Hacair” [*międzynarodowa żydowska organizacja młodzieżowa], który lubił rozmyślać nad światowymi problemami.

W pokoju Eliahu Zalcberga światowe wydarzenia interpretowane były w bardzo szczególny sposób. Wierzono w rychłe zwycięstwo sprawiedliwości. Był koniec 1940 roku, a Hitler władał większą częścią Europy. Niemieckie wojska szybkim tempem zajmowały Afrykę. Ludzie przewidywali niemiecką inwazję na Wielką Brytanię. A tu, obok nas, za naszymi plecami, po drugiej stronie Bugu stała potężna Armia Czerwona. Czy będzie ona bezczynnie przyglądać się jak brutalny faszyzm przejmuje władanie nad światem? My, optymiści, z ciekawością przysłuchiwaliśmy się wywodom Zalcberga:

– Armia Czerwona będzie musiała zadać cios w plecy faszyzmowi, gdy Niemcy rozszerzą swoje działania na froncie w Europie Zachodniej i osłabią swoje wojska na Wschodzie. Ponieważ wydarzenia za sprawą blitzkriegu tak szybko się rozwijają, nie jest wykluczone, że atak nastąpi wcześniej, niż sobie wyobrażamy. A stąd już tak blisko do nas! Jeden krok i Sowieci już tu są…

Eliahu szczerze wierzył w to, co mówił.

[str. 110]

Swoją wiarą dodawał otuchy nie tylko sobie, ale napełniał nadzieją wszystkich, którzy byli w jego towarzystwie. Tego tak bardzo nam trzeba było w tych ciężkich czasach. Argumenty nie przekonały tylko jednego z naszej grupy – Chaima Jehudy Adlera, którego twarz nadal pozostała zachmurzona.

Adler był jednym z pesymistów, którzy wszystko widzieli w czarnym kolorach. Wszystko interpretował negatywnie. Dramatyczne wydarzenia tamtego okresu dostarczyły wystarczająco wielu argumentów dla ludzi, którzy sami owładnięci paniką przerzucali swoje negatywne uczucia na innych.

Niezwykle interesujące były dyskusję między Eliahu Zalcbergiem i Chaimem Jehudą Adlerem, podczas których wymieniali swoje argumenty. Adler, bystry polemista, nie miał na nas większego wpływu, a jego argumentacja do nas nie przemawiała. Mimo że była logiczna, nie trafiała do naszych serc. Podczas jednej z takich dyskusji, gdy próbowaliśmy poprzeć Eliahu i wywrzeć wpływ na Adlera, aby się poddał, usłyszeliśmy za oknem przekleństwa. Na ulicy zobaczyliśmy całe zbiegowisko ludzi i szybko zrozumieliśmy, co się dzieje. Eliahu rozkazał wszystkim ukryć się na strychu. Miał wejść ostatni i wciągnąć drabinę. Mojsze Rozenbaum wystraszony na śmierć został w pokoju. Niemiec, który w tym samym momencie się w nim zjawił, zobaczył go wchodzącego po drabinie. Brutalnie ściągnął go na ziemię.

– Na górze ukrywają się jeszcze inni Żydzi?

– Nie – odpowiedział Mojsze, jąkając się ze strachu.

Łapacze nie uwierzyli i zaczęli przeszukiwać mieszkanie. Z dołu docierały do nas krzyki i przekleństwa skierowane do rodziców Eliahu. Nagle Eliahu nakazał nam pozostać na swoich miejscach. Sam złapał jakiś brudny płaszcz i zszedł po drabinie. Już słyszeliśmy jak Niemiec krzyczy:

– Wszyscy na dół!

– Jestem sam, to mój roboczy płaszcz – powiedział Eliahu.

Niemiec wszedł na drabinę, wsadził głowę na ciemny strych, rozejrzał się na wszystkie strony i zszedł dziko krzycząc: „Marsz! Marsz!” Eliahu i Mojsze zniknęli razem z krzykami, które dochodziły teraz z sąsiednich domów.

[str. 111]

Pomysł Eliahu, który ocalił nas od łapanki, wywarł na nas wielkie wrażenie.

Gdy obaj cali i zdrowi wrócili z robót polegającej na rozładowywaniu na dworcu ciężkich kloców, Engel dowcipkował:

– Zgodnie z „teorią” Adlera wszyscy powinniśmy pójść na roboty. Natomiast „taktyka” Eliahu uratowała przynajmniej kilku z nas.

Podczas naszych spotkań w pokoju Eliahu planowaliśmy też często pomoc dla cierpiących biedę sąsiadów, w których domach panował głód. Byli to przede wszystkim ludzie, którzy prędzej by umarli niż zapukali po pomoc do obcych drzwi. Wśród swoich przeprowadzaliśmy regularne zbiórki pieniędzy i pomagaliśmy tym sąsiadom w szlachetny sposób – przynosiliśmy chleb, odrobinę kartofli i węgla, aby mogli rozpalić ogień. Jednym z tych sąsiadów był zubożały krawiec Jankiel Lejb, ojciec małych dzieci. Jankiel Lejb tylko przed Eliahu wypłakiwał swoje serce: „Kto mógł sobie wyobrazić, że będę tęsknił, marzył o kawałku chleba, odrobinie zupy, a marzenie to nie pozwoli mi zasnąć i będę musiał wysłuchiwać płaczu moich małych dzieci proszących o kawałek chleba, łyżkę zupy”.

Pewnego mroźnego dnia 1942 wróciwszy po dniu przepracowanym u Niemców, wnieśliśmy do getta odrobinę węgla. Eliahu poprosił, abyśmy oddali jego część Jankielowi Lejbowi. Okna w jego domu pokrywała gruba warstwa mrozu. Za drzwiami słyszeliśmy uderzenia szewskiego młotka. Eliahu zawinął węgiel jak wartościowy towar. Weszliśmy obaj, chcąc przekazać prezent. Na progu stanęliśmy skamieniali od widoku, jaki zastał nas w izbie. W rogu na ziemi, obok białego prześcieradła, którym przykryte było martwe dziecko, paliły się dwie świece. Żona Jankiela Lejba siedziała załamana kołysząc się w stronę stojących na ziemi świec. Z łóżek wyglądały dziecięce główki z sinymi od zimna twarzyczkami. Zobaczywszy nas Lejb wypuścił z rąk młotek i wybuchł płaczem: „Pierwsza ofiara z mojej wygłodzonej rodziny. Po

[str. 112]

drugiej stronie płotu czeka goj z odrobiną żywności. Chce, abym zreperował mu buty. Jak mam to zrobić, kiedy za plecami leży moje martwe dziecko?” Nie mogliśmy wydusić z siebie ani słowa i w takim stanie opuściliśmy jego dom.

Gdy w getcie zapadła noc siedzieliśmy w mrocznym kącie w pokoju Eliahu cały czas będąc pod głębokim wrażeniem słów Jankiela Lejba. Wywołały one wśród nas gorącą dyskusję. Adler interpretował uderzenia szewskiego młotka jako obrazę dla zmarłego dziecka. Eliahu za to bronił Lejba.

W różnych okresach w getcie, gdy przeżywaliśmy wspólnie chwile niebywałego nerwowego napięcia, strachu, fizycznych i psychicznych bólów, Eliahu zawsze szybko dochodził do siebie i odzyskiwał równowagę. Także sugestywnie wpływał na ludzi z jego otoczenia.

Przypomina mi się zdarzenie, do którego doszło na naszych oczach jesienią 1941, tuż przed utworzeniem getta. Był to słoneczny poranek. Dzień handlowy w miasteczku. Polskie wozy z łoskotem ciągnęły z okolicznych wsi na Duży Rynek. Żydzi i goje handlowali, targowali się, kupowali i sprzedawali, jak za dawnych czasów. Nikt wówczas nie przypuszczał, że ten czwartek był ostatnim dniem otwartego handlu na Dużym Rynku między Żydami i gojami. Spacerowałem z Eliachu ulicą Piękną. Rozmawiając, nagle przypomnieliśmy sobie o linii naszkicowanej na środku pola w pobliżu żydowskich domów, do których Żydom już nie wolno było się zbliżać. Stanęliśmy, wzrokiem zmierzyliśmy teren próbując ustalić, jak daleko jesteśmy od przewidywanej granicy getta. Szklarz Lejb Stolowicz pospiesznie przeszedł obok nas i zrobiwszy krok przekroczył planowaną granicę getta. Za chwilę zobaczyliśmy Stolowicza przepraszającego Niemca i podającego mu banknot. Nagle usłyszeliśmy wystrzał skierowany prosto w twarz szklarza, po którym Niemiec spokojnie odszedł.

Gdy dobiegliśmy na miejsce Stolowicz leżał martwy. W jego usta wepchnięty był stuzłotowy banknot.

[str. 113]

W getcie ludzie uważnie słuchali tych, którzy ostrzegali przed ryzykowaniem życia i narażaniem się na niebezpieczeństwo przez nieuwagę. Tacy ludzie byli łatwym celem dla Niemców, którzy tylko czyhali za ścianami gojskich domów z załadowanymi pistoletami. Po zamordowaniu Stolowicza, który był pierwszą ofiarą w getcie, Eliahu i ja znaleźliśmy dobry sposób na potajemne wychodzenie z getta w razie potrzeby. Eliahu wykazał się w tej materii wielce pomysłowy i nieraz miał nowe dziwaczne pomysły. Tak pewnego razu byłem z nim po aryjskiej stronie. Żaden z nas nie miał „szajnów” – pozwoleń na opuszczenie getta. Po kilku godzinach pracy przymusowej szliśmy polskimi ulicami z pełnymi worami szczepek i kory na plecach. Gdy próbowaliśmy dogonić kolumnę żydowskich robotników, oddalającą się od nas, polski chłopak podstawił mi nogę i wywróciłem się na twarz, na kamienny bruk. Eliahu, który nie mógł znieść tego poniżenia ostrymi słowami zełgał chuligana. Ten zaraz rzucił się go bić. W tym momencie jak spod ziemi wyrósł niemiecki żołnierz. Jak rozwścieczony pies rzucił się na polskiego chuligana. Ten upadł i skulił się pod żołnierskim kamaszem. My, dwaj Żydzi, zostaliśmy prawie stratowani przed nadbiegających ciekawskich gojów, nie bardzo wiedząc, co się dzieje.

– Sag mal, dem Polen Schwein! Juden schlagen haben nur wir das Recht! [niem. „Powiedz temu Polakowi-świni, że bić Żydów mamy prawo tylko my!“] – zasapany żołnierz krzyczał do Eliahu i wygrażał Polakowi ręką:

– Dos Juden, dos Juden [niem. „To Żydzi, to Żydzi”].

Eliahu natychmiast zorientował się, jakie zamiary ma Niemiec i wyjaśnił Polakowi:

– Żołnierz mówi, że nie wolno ci nigdy bić Żydów! Jak cię przyłapie drugi raz, to zastrzeli na miejscu.

– W innych miastach biją was na śmierć. Tylko tu w Sokołowie macie przekupionych Niemców.

– Was schnauzt er? [niem. „Co on pyskuje?”] – zapytał Niemiec przez zęby.

Eliachu przetłumaczył na niemiecki:

– On mówi, że tylko Polacy mają prawo bić Żydów, a nie wy Niemcy.

[str. 114]

Rozwścieczony, kipiący wręcz gniewem Niemiec złapał Polaka i wykrzyczał mu prosto w twarz:

– Dreckischer Pole! Du hast kein Polen mehr! [niem. „Brudny Polaku! Nie masz już Polski!“ W oryg. pisowni niemieckiej błąd. Słowo ‘dreckisch’ w języku niemieckim nie istnieje.]

Gdy hitlerowiec trząsł i szarpał polskiego chuligana, złapałem wór i wraz z Eliahu uciekliśmy i szybko wróciliśmy do getta. Przez pewien czas Zalcberg opowiadał o tym zdarzeniu, dając przykład ludziom ze swojego otoczenia: Nie poddawać się! Nie tracić nigdy odwagi!

Niniejsze wersy nie są po prostu poświęcone Eliahu Zalcbergowi. Płyną one z głębi mojej duszy, gdy myślę o jego męczeńskiej śmierci. Nie raz w nocnych koszmarach widywałem go i słyszałem jego płacz, jęki konającego. Nie raz w mojej wędrówce czułem się niebezpiecznie i zaraz przypominały mi się jego słowa: Nie poddawajcie się!

 

Optymista Isroel Bram

Isroel Bram był czterdziestokilkuletnim wysokim mężczyzną. Miał długie ręce i nogi, małą, obrośniętą włosami twarz, na nosie spoczywały luźne okulary. Łatwo było go rozpoznać na ulicy – przewyższał wszystkich o głowę. Od zawsze biedował i codziennie zmagał się o każdy grosz, aby zapewnić utrzymanie swojej wielkiej rodzinie. Miał stragan, na którego ścianach wisiały wzory kwiecistych tapet, kolorowe ceraty, na półkach leżały przybory piśmiennicze. Szczególne miejsce zajmował jego „kulturalny towar”: sprzedawał różne gazety. Poza polskimi i żydowskimi dziennikami oraz kolorowymi czasopismami, miał w asortymencie wybór książek z Biblioteki Groszowej [*Z inicjatywy Ludwika Fiszera, założyciela Towarzystwa Wydawniczego “Ignis”, od 1924 r. wydawano popularne utwory literatury pięknej w serii “Biblioteka Groszowa”. Każdy egzemplarz kosztował 95 groszy, dzięki czemu był dostępny dla wielu odbiorców] i najnowsze zeszyty ukazujących się w odcinkach powieści „Sabina” i „Regina”.

Sam nie radził sobie ze swoim sklepem. Musiała więc pomagać mu żona, córka Josefa-Mendla. Gdy pilnowała sklepu, na rękach i pod spódnicą, baraszkowały małe dzieci. Isroel Bram wkładał zaś do głębokiej torby gazety, torbę zawieszał na szyi, a do szerokich i przepastnych kieszeni upychał zeszyty z Biblioteki Groszowej i tak chodził po miasteczku,

[str. 115]

próbując je sprzedać i zarobić kilka groszy. Patrzył z góry i spoglądając ludziom prosto w oczy szukał wśród przechodniów swoich stałych klientów kupujących u niego „kulturalne towary”.

Flegmatyczny i melancholijny Isroel gardził zacięciem handlowym, jakim wykazywali się jego konkurenci. Nie umiał sprzedawać, nagabywać, zachęcać ludzi, jak robili to inni sprzedawcy gazet. Nie raz zazdrośnie patrzył na „Martwego Szmuela”, który stanowił jego lustrzane odbicie, ale też kompletne przeciwieństwo. Był niski, miał czarną brodę i świecące oczka oraz basowy głos. Krzyczał i gorączkował się sprzedając swoje gazety. W mieście wszyscy znali „Martwego Szmuela”. Nawet Żydzi z okolicznych miasteczek wiedzieli, jak „Martwy” reklamuje swój towar. Gdy kogoś złapał na ulicy, nie wypuszczał już z rąk. „Kup Pan gazetę! Poczytaj, co dzieje się na świece!” – krzyczał. A że nikt nie chciał zadzierać z „Martwym”, zawsze osiągał swój cel.

Isroel nie znał tych wszystkich sztuczek. Nie rozumiał jak można ganiać [ludzi] i robić tyle hałasu? I że nogi nie odmawiają przy tym posłuszeństwa?

– No, zróbże krok, wyciągnijże rękę! – podpowiadała mu w dni targowe żona. Isroel odpowiadał jej tylko stanowczym spojrzeniem rzuconym zza okularów i ruszał powoli w miasto.

Gdy w Sokołowie powstało getto, Isroel Bram podobnie jak inni kupcy, stracił swój kram. Stragany zostały po aryjskiej stronie. Zabrał swój niewielki dobytek do nowego domu i handlował nim nielegalnie, w getcie na placu od strony synagogi. Jednak szybko wszystko zostało „przejedzone”.

Jeden z nakazów wydanych przeciwko Żydom w getcie zabraniał czytania polskiej i niemieckiej prasy. Miało to jeszcze bardziej odizolować uwięzionych za kratami Żydów i odciąć ich od świata zewnętrznego. Chciano tym sposobem ludzi jeszcze bardziej pogrążyć psychicznie. „Żydzi nie muszą interesować się przebiegiem wojny! Do Żydów nie mogą docierać żadne informacje spoza getta” – tak brzmiało zarządzenie. Dla większości było to równoznaczne z odebraniem codziennej strawy. Isroel Bram wziął na siebie zadanie zaspokojenia głodu wiadomości napływających ze świata.

[str. 116]

Potajemnie wnosił do getta po kilka gazet i czasopism, które dostawał od polskich sprzedawców, liczących sobie za nie oczywiście odpowiednio wyższą cenę. Isroel Bram, tajny sprzedawca gazet, zasłynął w sokołowskim getcie jako ten, u którego można było dostać zakazaną codzienną prasę i wiadomości z „tamtej strony”. Dodatkowo miał dla każdego dobre słowo, które nie raz wypełniło załamane serce nadzieją na lepsze jutro.

Na ulicy Bóżniczej przy szlabanie wyczekiwał na polskiego chłopca, który przekazywał mu przeszmuglowane gazety – pięć albo dziesięć egzemplarzy. Kilka sztuk Isroel zostawiał u siebie w domu. Zaraz zjawiała się tam młodzież, która zgodnie z ustaloną kolejnością, czytała gazety od deski do deski. Na początku przekartkowanie gazety kosztowało kilka groszy, później cena wzrosła dziesięciokrotnie. „Czytelnię” prowadziła jego żona. Musiała spamiętać wszystkich dłużników, rozdać zgodnie z kolejnością gazety i do tego raz po raz wyglądać na zewnątrz, sprawdzić, czy nie łapią na roboty. Gdy szybkim krokiem zdyszana wpadała do izby, czytelnicy prędko ukrywali się na wielkim strychu, gdzie dzięki świetle, dochodzącym przez szpary, kończyli lekturę.

Z pozostałymi egzemplarzami w torbie Isroel udawał się do swoich stałych klientów. Zostawiał im na umówiony czas gazetę, którą potem zanosił do drugiego, trzeciego, zgodnie z wyznaczoną kolejnością. Bywało, że polski chłopiec zaniedbywał szmugiel i Isroel czekał nadaremnie. Wracał wówczas z pustymi rękoma, ale z wieloma „dobrymi wiadomościami”, które ludzie opowiadali sobie w tajemnicy.

Isroel słabo znał język polski. Nie potrafił też interpretować wiadomości inaczej niż Niemcy kazali o nich pisać. Zachodził więc zawsze do Eliahu Zalcberga, którego miał za speca od „innego” rozumienia komunikatów wojennych. Eliahu czytał przy nim gazetę i tłumaczył mu wszystko na jidysz.

Zaopatrzony w niezbędne wyjaśnienia Bram ruszał do swoich czytelników opowiedzieć im o sensacyjnych doniesieniach. Zawsze jednak wskazywał palcem na przeciwną stronę w

[str. 117]

gazecie i nie mógł między tymi wszystkimi wierszami znaleźć słowa, które można było inaczej zinterpretować.

Tym sposobem Isroel Bram stał się jednym z najgorętszych polityków w getcie. Gorączkował się mówiąc o sytuacji i ruchach na frontach. Biada była temu, kto ważył się przerwać Isroelowi i powiedzieć mu, że zbyt optymistycznie ocenia wydarzenia. Gdy ktoś mu zwrócił uwagę, że „daleko jeszcze do ich klęski”, Isroel cały się gotował. Odpierał krytykę, rzucał z rękawa argumentami i dowodami na to, że „on” długo się przy takich mrozach nie utrzyma. „Generał Zima” przegoni „go” z rosyjskich stepów.

– Idź i zobacz – mówił – co się dzieje w sokołowskim szpitalu wojskowym [*obecnie budynek sądu]. Jest pełen rannych żołnierzy z odmrożonymi rękami i stopami. Jak Bóg da, syberyjskie mrozy potrwają jeszcze długo. Wówczas już wszyscy Niemcy zamarzną na rosyjskiej ziemi i zniszczony zostanie cały jego sprzęt.

Ludzie z wielkim zaciekawieniem śledzili przebieg wojny. Każdego dnia czekano na wiadomości o zdarzeniach na frontach, które dodadzą odwagi i rozpogodzą i tak już złamanego ducha. Były dni, które przynosiły różne sensacyjne wieści od zagranicznych tajnych służb. W takie dni zapominano o głodzie. Pogodny nastrój trwał kilka dni. Ludzie pogodnieli, gdy przez kilka dni do getta nie docierały żadne inne wiadomości. Radość trwała tak długo, aż Isroel Bram znów pojawił się z gazetami pełnymi informacji o zwycięstwach Hitlera. Ponury nastrój ratowały jednak doniesienia z podziemnych gazet, które zdobywał i dawał do przeczytania tylko swoim najwierniejszym czytelnikom. W tajnych gazetach można było przeczytać raporty polskiego rządu emigracyjnego w Londynie o armii generała Sikorskiego, która jest już gotowa i lada dzień z powietrza wyzwoli Polskę. W gazecie opisano nawet wspaniałe wyposażenie takiego żołnierza. Odnosiło się wrażenie, jakby stalowe anioły miały nadlecieć znad angielskiego nieba i uwolnić Polskę od niemieckiej tyranii. Społeczeństwo nawoływane było do zachowania dyscypliny. Specjalne obwieszczenia miały podać dzienną datę, która zbliża się już wielkimi krokami. Isroel Bram

[str. 118]

bardzo chciał, aby ten dzień wypadł na czas święta Pesach 1942 roku [* w 1942 r. święto Pesach przypadało 2-8 kwietnia]. Ciężko było się z nim spierać. W gazecie przecież czarno na białym napisane było, że dzień ten się zbliża. Isroel wyliczył więc, że uwolnienie od hitleryzmu przypadnie na jeden ze świątecznych dni. W takie dni, pełne dobrych wiadomości, Isroel był bardziej ruchliwy i skoczny. Jego smutna i blada twarz odżywała i promieniała. Z daleka było widać, że ma „dobre wieści”. Ludzie zaraz się wokół niego zbierali i niecierpliwie słuchali jego opowiadań.

Swoim dobrym nastrojem udało się Bramowi zarazić wielu ludzi w getcie, nawet takich, którzy z dystansem odnosili się do jego sensacji. Odizolowani, odcięci od świata zewnętrznego chłonęli doniesienia, słowa, które dawałyby choćby najmniejszą nadzieję na wyzwolenie. Bram najchętniej opowiadał o doniesieniach z frontu, wśród modlących się w sztyblach. Słuchano go tam z zapartym tchem. Między minchą [*codzienna modlitwa popołudniowa] i majrew [*modlitwa wieczorna] ludzie w getcie zagłębiali się w świeckie problemy. Jak stratedzy pochyleni nad mapą wojenną, siedzieli wokół stołu i rozważali wszystkie możliwości klęski Hitlera i jego potężnej armii.

Gdy zimą 1942 roku wybuchła epidemia tyfusu, sztyble przepełnione były mężczyznami zmawiającymi kadisz. Wśród nich był także Bram, któremu choroba zabrała kilku członków jego najbliższej rodziny. Gdy w południe był w getcie, zaraz znajdował jakiś dom modlitwy i na szybko zmawiał kadisz. Często spotykał się tam z Josefem Pimsbaumem.

Josef Pimsbaum miał ponad 60 lat, wiele zmarszczek na twarzy i siwą spiczastą brodę. Miał chrypliwy głos. Z jego przedwojennego majątku – miał sklep spożywczy – zostało kilka puszek ze śledziami. Jego żona chorowała i cały czas leżała w łóżku. Pimsbaum także uchodził w getcie za optymistę. Wszystko, czego dowiadywał się z tajnych komunikatów, przekazywał dalej ludziom. Zawsze wybierał dobre wiadomości i wróżył Niemcom szybką klęskę.

Gdy Josef Pimsbaum spotykał się z Isroelem Bramem, to zaraz zapominano, że zbliża się

[str. 119]

godzina policyjna i nie będzie jak wrócić do domu. Josef był gorącym zwolennikiem amerykańskiego prezydenta Roosevelta. Isroel Bram zaś zagorzałym chasydem i fanem strategii Churchilla.

– Niech żyje Roosevelt! – zaczynał Pimsbaum. – Wie, co robi. Jest najmądrzejszym człowiekiem na całym świecie. Jego naród, który ma wystarczająco dużo bogactw i luksusu, zdołał przekonać się, że musi przystąpić do wojny i rozbić niemieckie siły, aby nas uratować. A gdy Ameryczka wytoczy swoje działa, to strach się bać! Codziennie produkuje się tam tysiące samolotów, dziesiątki tysięcy przerzucane są właśnie do Europy. Zaraz nasze niebo zaroi się od amerykańskich stalowych ptaków. Całe armie zostaną zrzucone na okupowane przez Niemców terytoria. Poza tym nie można zapomnieć o pięciu milionach amerykańskich Żydów, którym nieobojętny jest nasz los. Nie bez kozery Hitler (niech jego imię zostanie wymazane) szczerzy sobie na nich zęby.

– Reb Josl, nie wierzcie tak bezgranicznie w waszych Amerykanów – przerwał mu Isroel. – Amerykanie przychodzą zawsze na końcu i chcą zagarnąć dla siebie najlepszy kawałek tortu. Pamiętacie jak było w I wojnie światowej? Między gadaniem, a walką jest wielka różnica. Widzi Pan, Churchill zapowiedział, że każdego dnia i nocy pięć do dwudziestu tysięcy samolotów będzie bombardowało Niemcy. No to się „on” doigra! O nas już zapomni. Do tego zaraz ma powstać nowy front. To kij wkładany w mrowisko! Bez Churchilla bylibyśmy wszyscy, nie daj Boże, straceni. I nie dajcie sobie wmówić, że cały świat to Ameryka. Anglia jest trochę bliżej nas.

– Co wy tu za plotki rozpuszczacie! – mocnym głosem zakrzyknął stary Buchowski. – Gadacie, gadacie i nigdy do sedna nie dochodzicie! Na co nam zda się Anglia i Ameryka skoro one jeszcze tak daleko od nas. Ludzie mówią, opowiadają… – to wszystko gadanina. Zanim oni wszyscy tu dotrą, to sokołowskie getto może, nie daj Boże, zmienić się w cmentarz. Lepiej patrzeć tam! – Buchowski wskazał palcem na wschód. – Na Rosję! Jest tuż obok nas i jeśli stamtąd nie nadejdzie pomoc, to sam Bóg jeden wie, co się z nami stanie. Wiecie, co dzieje się na froncie wschodnim? Rosyjskie mrozy zmiotą Niemców z powierzchni ziemi, Kozacy jak czarty napadają na niemieckie oddziały. Specjalnie wysłano ich

[str. 120]

w głąb kraju, gdzie teraz panują syberyjskie mrozy. Zima zawsze pomagała Rosjanom. Niemcy są dobrymi piechurami, więc teraz mogą maszerować „nazad”.

Isroel Bram podniósł głowę i szybko podbiegł do miejsca, gdzie siedział Buchowski.

– Też mi Amerykę odkryłeś! Kto mówi, że Rosjanie nam nie pomogą? Muszą tu wejść! Ludzie mówią, że nowa rosyjska granica będzie przebiegać nad Wisłą. Tak zostało ponoć już ustalone z Anglią. Bo gdyby Churchill nie zagwarantował, to byłyby z tego nici. Mówią też, że Rosjanie noszą takie ubrania zimowe, które mają w sobie sztuczne ciepło. Leżą w okopach i nie ruszają się czekając aż Niemcy zesztywnieją na mrozie. Co Rosjanie mogą zdziałać swoimi zimami, wiemy już dawno. Hitler, niech jego imię zostanie wymazane, sądził, że połknie Rosję jeszcze przed mrozami. Pomylił się jednak i w tym jest nasz ratunek. Po jednej klęsce, przyjdzie następna i kolejna. Po porażce na froncie będą uciekać i zacznie się wycofywanie wojsk. Ze wschodu nadciągną Rosjanie, z zachodu Anglicy. I tym sposobem zostanie „on” zmiażdżony przez oba mocarstwa – Isroel Bram zatoczył rękoma koło, w którego środku leżał już pojmany Niemiec.

– Nie dam sobie wmówić, że bez Ameryki uda się pokonać Niemców – znów odezwał się ochrypły głos Pimsbauma. – Bez amerykańskiej taktyki, bez ich żołnierzy nie uda się zgładzić wroga. Anglia nie była przygotowana do wojny i trudno takie braki nadrobić. Rosja ze swoim wielkim, wynoszącym 22 milionowy metrów kwadratowych, terytorium nie da się tak łatwo połknąć. Ale po zimie przyjdzie wiosna. Koniec mrozów! Trzeba mieć czym walczyć. A broń można dostać tylko w Ameryce. Ludzie mówią, że istnieją tam takie fabryki broni, w których linie produkcyjne ciągną się na 5 kilometrów. To co Ameryczka może wyprodukować w jeden dzień, inne kraje osiągają w cały rok. Nam nie potrzeba nic więcej niż aby amerykańskie stalowe ptaki przyleciały nad Europę. Wówczas wszystkich nas wyzwolą.

[str. 121]

Pimsbaum uderzył dłońmi tak mocno, że aż echo niosło się w cichym, ciemnym sztyblu.

– Czemu się kłócicie? Wszyscy przecież chcecie tego samego – wtrącił się Baruch Bronsztajn. – Pogódźcie się! Niech Anglia i Ameryka zjednoczą się i ukrócą nasze cierpienia.

– Och, abyśmy doczekali „jego” końca! – aż zacierał ręce Jankele Herszl Szmerl, karczmarz, którzy zmawiał kadisz po swoim jedynym synu. – Za śmierć mojego syna choć odrobina zemsty! To kiedy, Bram, możemy liczyć na pomoc?

– Z pomocą Najwyższego, jeśli „lew” się podniesie i przyjdzie z pomocą „niedźwiedziowi” to jeszcze w tym roku! – zapewniał Isroel Bram.

***

W drugiej połowie 1942 roku życie w getcie wyglądało już zupełnie inaczej. Rozpaczliwa walka o przetrwanie i nadzieja na lepsze jutro przemieniła się w niepokój i bezsilną rezygnację. Ludzie czuli, że zagłada zbliża się do Sokołowa.

W tym niebywałym czasie ludzie wykrzesali w sobie odrobinę siły, woli przeżycia, niepozwalającej stracić nadziei. Żadne logiczne argumenty nie miały w tym czasie zastosowania. Chwytaliśmy się najmniejszych iluzji i wierzyliśmy w niespodziewany cud. Także w te dni pełne rozpaczy i bólu Isroela Brama nie opuścił optymizm.

Miało to miejsce przed świętem Sukot [*w 1942 r. Sukot przypadał 26 września; zagłada sokołowskiego getta rozpoczęła się 22 września]. Aby choć trochę ożywić w ludziach nadzieję na cud po zagładzie Żydów w Siedlcach i Łosicach, Isroel opowiadał anegdotę.

– Słowo Sukot – mówił – ma cztery litery, które oznaczają: Sokołów-Kosów-Węgrów-Sterdyń.

Wierzył, że te cztery żydowskie miasteczka ocaleją z zagłady.

Cztery tygodnie wierzył w cud. Nie wyszedł z getta szukać pomocy. Gdy sokołowscy Żydzi wrócili z pól i lasów do getta, czuł się utwierdzony w swoim przekonaniu.

Rankiem po Jom Kipur w roku 1942 [*w 1942 r. Jom Kipur przypadał 21 września; następnego dnia rano rozpoczęła się zagłada sokołowskiego getta] Bram, największy optymista w getcie, był na ulicy Bóżniczej jednym spośród pierwszych czterech tysięcy Żydów

[str. 122]

przeznaczonych do wywózki do Treblinki. Lepiły się do niego jego maleńkie dzieci. Nie rozumiały, co się dzieje, jaki los czeka je i ich ojca w komorach gazowych niedalekiego obozu…

 

Pesymista Chaim Zilberman

Chaim Zilberman. Widzę go żywo oczami wyobraźni. Cichy, samotny mężczyzna o smutniej, bladej twarzy z szeroko otwartymi oczami. Biła od niego niezwykła melancholia i szarość. Miał ponad 50 lat. Często przystawał gdzieś na boku na Małym Rynku naprzeciwko Judenratu. Ludzie przechodzili obok niego, stawali, tworzyli grupki, rozmawiali po cichu o sytuacji w getcie, o polityce, a Zilberman niepostrzeżony odchodził na bok. Tęskno mu było do samotności. Godzinami spacerował zagłębiony w swoje myśli. Czasami przystawał i tępym spojrzeniem patrzył przez druty getta w dal, daleko za jego granicę.

Przy ulicy Rogowskiej [*obecnie ulica Wilczyńskiego], jak uzbrojony strażnik, stała wielka, zakończona kolczastym drutem brama. Zagradzała ona Żydom drogę do sąsiednich gojskich domów. Ulica wyglądała jak odcięta od ciała ręka. Gasnące życia codziennie podchodziły i odbijały się od zamkniętej bramy, zaryglowanej zardzewiałym zamkiem. I właśnie do tego kąta w getcie, do tych osieroconych domów, ciągnęło Zilbermana w jego samotności. Czuł się tam oderwany od życia w getcie, z którym nie wiązał żadnej nadziei. Niczego nie szukał i nic nie robił.

Zilberman i jego samotne spacery często przyciągały mnie do okien mojego domu. Wywoływały we mnie wspomnienia tamtych radosnych chwil w miasteczku, kiedy to jeszcze toczyło się bujne i gwarne życie społeczne i towarzyskie. Zilberman przemawiał do ludzi, występował przed syjonistycznymi masami. Z gorącym, żarliwym zapałem

[str. 123]

oddawał się politycznej działalności i zapominał o swoim domu i pracy. I ten oto człowiek, który wniósł tak wiele zamętu w żydowskie życie społeczne, stał teraz, w tym nędznym okresie naprzeciw mojego okna zagubiony i załamany.

Gdy po raz pierwszy do niego podszedłem, siedział na wielkim kamieniu naprzeciw mojego domu. Wyglądał jakby był na cmentarzu. Jego wzrok był skierowany w ziemię. Bardzo chciałem z nim porozmawiać. Przyjaciele odchodzili od niego z ciężkim sercem i nazywali go „czarnowidzem”. Inni, przechodząc obok, tylko wzdychali z litości. Był sam. Jego żona i dzieci byli po tamtej stronie Bugu, w Rosji.

Zilberman mówił cicho i spokojnie o naszej beznadziejnej sytuacji. Podpierał się faktami, liczbami. Wyłożył mi swoje zdanie dotyczące wojny i perspektyw na zwycięstwo Niemiec. Z jego słów płynęła rezygnacja i rozpacz. Poczułem ból, widząc Zilbermana w takim stanie; Zilbermana, który stracił chęć do życia, nadzieję i radość.

1942. Wiosenny dzień w getcie. W słońcu, gorycz i ból życia w getcie wydawały się jakby błahsze. Wdychając wiosenne powietrze, wymęczone, wychudzone ciała starców, dzieci i chorych odżywały. Tego dnia znów spotkałam Zilbermana obojętnego na zewnętrzne piękno. Z politowaniem patrzył swoimi smutnymi oczami na bawiące się przy domach dzieci. Rozumiałem, co dzieje się w jego duszy i chciałem dodać mu otuchy.

– A może nie wszystko stracone. Może jeszcze wszystko będzie dobrze – powiedziałem.

– Ciężko, ciężko w to wierzyć – odpowiedział Zilberman.

Spacerowaliśmy w tę i z powrotem po krótkim chodniku prowadzącym do murów getta, nie przywiązując uwagi do wiosennego dnia.

– Nie, tak nie mówi człowiek, który wierzy, że doczeka wyzwolenia.

– Człowiek… człowiek…

Zilberman powtórzył to słowo z grymasem na bladej twarzy. Zaraz zdenerwowany zapytał:

[str. 124]

– Czy jeszcze jesteśmy ludźmi? Przecież to powolna agonia naszych ciał i naszych dusz.

Próbowałem zakwestionować jego wypowiedzi, ale po chwili zamyślenia Zilberman tylko dodał:

– Jesteśmy skazani na zagładę!

I znów zwiódł mnie swoimi rozważaniami na drogi, które prowadzą prosto do Treblinki.

***

W maju 1942 Chaim Zilberman został wywieziony do obozu w Szczeglacinie-Korczewie. Prowadził tam kantynę, w której sprzedawał produkty żydowskim robotnikom z obozu. Zamordowany został razem z innymi Żydami 26 listopada 1942, gdy obóz został ostatecznie zlikwidowany.

Cześć jego pamięci!

[str. 125]

 

Spacer na śmierć

Gdy w getcie nastały ciężkie, głodowe czasy, córka Jankiela Monczersa została bez środków do życia. Nie potrafiła, jak inni z dozą bezczelnej odwagi, ryzykować życia, przynosząc żywność dla swoich głodujących dzieci z tamtej strony płotu. Zaczęła więc drżącą ręką wyjmować ze schowka pojedyncze papierki (dolary), które łatwo można było wymienić na chleb i kartofle. Gdy paczuszka skurczyła się, ostatnie banknoty nosiła ze sobą schowane przy ciele.

Oblatywał ją blady strach. Bała się dnia, w którym przyjdzie jej się pożegnać z ostatnim z dolarów, które dostała od swoich amerykańskich krewnych i odkładała na czarną godzinę. Bała się też chodzić z pieniędzmi przy sobie, bo groziło to śmiercią. Gdy wpadała na rewizję albo obławę w getcie, zaczynała trząść się ze strachu na całym ciele. Myślała rozsądnie, że żadnemu Niemcowi nie przyjdzie przecież na myśl szukać na jej piersi dolarów. Czy komuś może biedna, nędzna Żydówka wydać się podejrzana?

Był mroźny zimowy dzień. Między domami, wąskimi uliczkami biegali rozwścieczeni Niemcy i żydowska policja, i łapali na roboty. Mężczyźni ukryli się w podziemnych, tajnych schronach. Ze strachu przed dzikimi krzykami i tumultem córka Jankiela Monczersa zaryglowała drzwi mieszkania. Gdy łapacze zbliżyli się do jej izby i zaczęli walić w drzwi, zdenerwowana otworzyła okno i szybko wyrzuciła paczuszkę przechowywaną na piersi prosto na ciemną ulicę.

Na początku ulicy stał uzbrojony Niemiec.

[str. 126]

Widząc otwierane okno, spodziewał się ujrzeć wyskakującą postać. Zobaczył jednak tylko, jak coś spada z okna. Niemiec uskoczył przekonany, że z pewnością to żydowski granat. Na darmo czekał na wybuch. Nie usłyszał niczego poza krzykami i płaczem. Chytrze się uśmiechnął, gdy rozwinął szmatkę i wyciągnął ostatnie dwa banknoty. Zaraz zameldował dowódcy łapanki:

– Żydowskie dolary, zrzucone z tego okna!

Dwaj Niemcy weszli do mieszkania i z udawanym spokojem zapytali, kto wyrzucił przez okno paczkę.

– Odpowiadajcie parszywe Żydy. Jeśli nikt się nie przyzna wszystkich was rozstrzelamy! – krzyczeli rozwścieczeni, mierząc karabinami w lokatorów, którzy stali przytuleni do siebie.

Córka Jankiela Monczersa chcąc chronić pozostałych podniosła rękę i powiedziała: „Ja!”. Niemcy spisali adres, jej personalia i poszli. Po pewnym czasie do kobiety przyszedł ubrany po cywilnemu Niemiec. Rozmawiał z nią uprzejmie, łagodnym i serdecznym tonem:

– Powiedz mi kobieto, skąd macie dolary i z kim handlowaliście? Gdy mi powiecie prawdę, unikniecie kary.

– Moi przyjaciele z Ameryki przysłali mi je jeszcze przed wojną.

Niemiec spisał protokół i poszedł. Minęło kilka miesięcy. W pewien wiosenny dzień do Judenratu przyszedł ubrany w czarny mundur uzbrojony Niemiec z Siedlec i nakazał przyprowadzić Rywkę, córkę Jankiela Monczersa. Przyprowadził ją żydowski policjant. Na głowie miała niestarannie zarzuconą chustkę, buty założone naprędce. Wyglądała jakby wyrwała się na chwilę z domu.

Niemiec zmierzył kobietę stanowczym wzrokiem, następnie uśmiechnął się i powiedział:

– Ona pójdzie ze mną na krótki spacer.

Rywka stała zaskoczona i wyjąkała tylko kilka słów, która właśnie przyszły jej do głowy:

– Na spacer? Na spacer?

[str. 127]

Drżała ze strachu.

– Nie bój się. Nic ci się nie stanie. Idziemy tylko na krótkie przesłuchanie na komisariacie.

Uspokoiła się na chwilę, stała cicho jakby biła się z myślami i rozważała – iść czy nie iść? Widząc jednak otaczające ją łagodne twarze, strach powoli mijał i jakby ktoś ją popchnął, powolutku, niepewnym krokiem zaczęła iść za ubranym w czarny mundur Niemcem. Prowadził ją do bramy na Dużym Rynku. Niemiec co parę kroków pokazywał jej palcem, gdzie ma iść. Gdy przeszli na drugą stronę, zobaczyła szklarza Motla i jeszcze jednego mężczyznę, stojących nad wykopanym przy ulicy rowem.

– Chodź jeszcze kilka kroków – Niemiec ciągnął za rękaw córkę Jankiela Monczersa, która stanęła ze strachem i przerażeniem w oczach.

– Marsz! – wrzeszczał Niemiec kładąc rękę na rewolwerze.

– Nie! Nie! Nie chcę umierać! – rozbrzmiewał w okolicy jej rozpaczliwy głos.

Gdy Niemiec w czarnym mundurze wyciągnął pistolet w jej stronę, wymachiwała rękami, płakała i zaklinała cały świat. Słychać było tylko kilka strzałów i jej krzyk ucichł, a ciało wpadło do rowu. Niemiec czekał, aż mężczyźni zasypią grób i poszedł dalej na spacer…

[str. 128]

 

Na Małym Rynku

Mały Rynek otaczały ze wszystkich stron murowane domy, a każdy był piękny i wielki, miał swoją wartość i historię. Kamienice tuliły się, opierały jedna na drugiej, ściana przy ścianie, jakby jedna chciała się przytrzymać drugiej. Tylko domy naprzeciwko nowego besmedresza [*domu modlitwy; obecnie sklep „Modny Strój”] miały wyższe, spiczaste dachy. Ta strona była dostojna, niezależna. Tam też było wejście i wyjście z rynku.

Gdy człowiek przechodził z Dużego Rynku, pełnego polskich wozów i straganów, na Mały, pierwsze, co poczuł, to był zapach ryb, który unosił się z otwartych beczek, balii i mis. Handlujący rybami wołali: „Karpie, liny! Świeże, świeżutkie na szabes!” Zgiełk na rynku był wielki, bo i handlarze warzyw i owoców rozstawiali na swoich stołach pełne kosze. „Kupujcie! Kupujcie! Świeże, słodkie, dopiero co z drzewa zerwane!” Także drób, wyrywający się z rąk kupujących, dodawał swoje trzy grosze do tego powszechnego zgiełku.

Być może dlatego nowy besmedresz stał odwrócony murowanymi „plecami” do rynku, jakby próbował zatrzymać powszedni gwar i rwetes, aby ten nie dostał się do środka. Każda cegła besmedreszu była świadkiem historii sokołowskich Żydów, od chwili ich przybycia do miasta, aż do zagłady.

Z utworzeniem getta zmienił się wygląd Małego Rynku. Nie było już szumu i zgiełku, a i ludzkie twarze były inne. Nowe głosy, krzyki, przekleństwa. Rynek ten stanowił centralny punkt, tu bił puls sokołowskiego getta.

Szary smutek zawisł wokół byłego placu rybnego. Okoliczne ściany zyskały inny kolor – barwę żydowskiej biedy. W starym besmedreszu jakby przeszło trzęsienie ziemi

[str. 129]

i został odwrócony do małego rynku. Od tej strony otwierały się teraz drzwi i okna. Jakby ktoś go upomniał. Starczy już tych szabasowo-świątecznych śpiewów! Od dziś będziesz słuchał krzyków i przyglądał się rozpaczy i bólowi swoich Żydów! W nowym besmedreszu swoją siedzibę miał Judenrat [*biura Judenratu mieściły się w południowej części rynku]. Stamtąd po całym getcie rozchodziły się rozkazy. Na jego ścianach wywieszano wszystkie antyżydowskie zarządzenia niemieckiej władzy. Tam też urządzono areszt dla „niepokornych” mieszkańców.

Na Małym Rynku zbierali się ludzie o smutnych, zmartwionych twarzach, którzy ze strachem w oczach czytali obwieszczenie Kreishauptmanna o wprowadzeniu getta.

Lejb Stolowicz, szklarz handlujący szmatami, który w czasach pokoju chodził ze swoim towarem po wsiach, obładowany skrzynkami pełnymi szkła i kolorowych naszyć, zadziwiony pytał:

– Czy to prawda, że ogrodzą nas drutem i będą trzymać jak psy w klatce?

Szaulkele handlujący galanterią na jednym ze straganów, próbując opanować jąkanie, dodawał sobie odwagi opowiadając, że do Judenratu dotarł rozkaz wykupienia wszystkich słupów, na których miał zostać zamocowany drut okalający getto.

– Plotkarze! Wodolejcy! Przestańcie wygadywać głupoty! Niechby Gramss dowiedział się, co Żydzi wygadują, to sobie pomyśli, że my sami tego chcemy! – jednym tchem wykrzyczał rozzłoszczony Stolowicz.

Szaulkele przymknął oczy, położył rękę na sercu i zaczął się usprawiedliwiać. Stolowicz znów mu przerwał:

– Mało ci, że Żydzi nie mogą już po wsiach chodzić!? Mają jeszcze słupy kupować!? A może jeszcze własnoręcznie się ogrodzić? Cóż to ludziom do głowy przychodzi…

– Nic nie jest pewne. A jak musieliśmy w 20 minut opuścić nasze domy? – wmieszał się kaliski uchodźca Jankelewicz, który lubił dzielić się z ludźmi swoim pesymizmem.

– Dajcie spokój, ludzie. Świat się nie kończy – Stolowiczowi przerwał przechodzący obok wykonawca planów getta, poznański inżynier Bąk, który, jak miał

[str. 130]

w zwyczaju, bezczelnie przechadzał się wśród ludzi. Tym razem z Judenratu wyszedł z uśmieszkiem na czerwonej, spuchniętej twarzy. Uprzejmie skinął głowę przed tymi, którzy na jego widok ściągali czapki. Ludzie na Małym Rynku między sobą gadali, że trzeba pieniędzy. Może pieniądze pomogą.

***

Przejmująca cisza na Małym Rynku. Okoliczne domy uginają się pod ciężarem śniegu, który je pokrywa i tuli do snu w ten zimowy wieczór. Ludzie od czasu do czasu wystawiają głowy zza drzwi, rozglądają się, szukają. Bez przeszkód z aryjskiej strony wchodzą psy, tropią, wąchają kupy śniegu. Wyjąc, uciekają z głodującego getta. Na środku Małego Rynku stoją wtuleni w siebie ludzie. Stukają noga o nogę, przykurczeni z zimna, z postawionymi kołnierzami płaszczy i rękami ukrytymi w rękawach. Ktoś przerywa ciszę:

– Dzień się już kończy, a ich nie widać.

Ktoś odpowiada nie wiedząc komu:

– Niech i zapadnie noc, byle mój syn wrócił cały.

– Czy nikt z Judenratu nie wiedział, że oszukują nasze dzieci i chcą tylko na ich ciałach wypróbować nowe piekło, jakim jest Treblinka? – cienki kobiecy głos odezwał się spod chusty chroniącej twarz przed mrozem. Kobieta zadrżała. Wyjęła rękę i sztywnym od zimna palcem pokazał pełna gniewu na nowy besmedresz:

– Oni żyją, ci z Judenratu. A mój mąż? Aby także był wśród żywych… Zapewniali go, że jedzie do Siedlec drogi budować. A po miesiącu dostaję pognieciony liścik: „Jestem w Treblince. Jak Bóg da jeszcze się zobaczymy”.

Wszyscy jeszcze głębiej schowali głowy pomiędzy ramionami i znów zrobiło się cicho. Jakby każdy z nich pogrążony był w cichej modlitwie. Tylko oczy zwrócone w stronę bramy getta zdradzały wewnętrzny niepokój i napięcie, które towarzyszy komuś, kto czeka na coś ważnego.

Nagle usłyszeli głośne dzwonki. Ludzie zebrani na Małym Rynku szybko rzucili się do

[str. 131]

bramy. Drogą z dużym impetem gnały sanie ciągnięte przez konie, którym z pysków biła piana. Na saniach siedziały wtulone w siebie ludzkie postacie wyglądające jak gałgany. Obserwujący pędem rzucili się z powrotem na rynek.

– Icchok! Chaim! Josl! Gdzie jesteście? To ja, wasz ojciec. Matka wasza tu jest – jękliwie krzyczały zmarznięte usta w stronę stojących sań. Szeroko otwarte oczy i drżące ręce plątały się, szukały i macały ciemne zabłocone ludzkie postacie.

– Tam jest wasz syn. Tam mąż. O, tu jest! – jeden z treblinkowców, który jeszcze mógł utrzymać się na nogach, wskazywał na wpółżywych ludzi na saniach.

Gdy na pokrytej śniegiem ziemi zapadła noc, ludzie zanosili do domów na swoich ramionach pierwsze ofiary z Treblinki, którym udało się wrócić. Wyglądali jak żołnierze znoszący z pola bitwy swoich rannych kompanów. Z rannymi znikali w ciemnych uliczkach.

Na pustym rynku pod ścianą starego besmedreszu stała załamując ręce samotna kobieta. Jej mąż nie wrócił.

***

Grobowa cisza spowijała Mały Rynek. Niebo było szare i zachmurzone. Studnia jak macewa kryła się za piętrzącą się przed nią ścianą lodu. Mroźny wiatr hulał nad pokrytym śniegiem i lodem gettem.

Obok nowego besmedreszu pod zaspą śniegu znajdowało się wejście do domu Simchy Wajntrauba. W izbie panowała cisza, cisza po zmarłym.

Schodki prowadzące do wyszynku Jankiela Herszla Szmerla były zasypane śniegiem. Zaryglowane drzwi i okna krzyczały, że w środku domownicy odbywają żałobę po śmierci syna, który już nigdy do domu nie wróci.

Po drugiej stronie getta było widać ludzi walczących z mrozem i wiatrem. Stanęli obok grupy wtulonych w siebie Żydów, naprzeciwko mieszkania dopiero co zmarłego Jechiela Elenberga.

Jerechmiel Rybak z Chewra Kadisza [*Bractwa Pogrzebowego] zatrzymał się, zdjął z pleców mary i biorąc głęboki oddech powiedział:

– Co za dzień… Pięć pogrzebów…

[str. 132]

 

Pewien los

W letni poranek do getta przyszedł uzbrojony żandarm. Obok niego szedł średniego wzrostu mężczyzna w wysokich butach. Na głowie miał gojską czapkę z lakierowanym daszkiem. Jego blada, wystraszona twarz, podkręcone wąsy i przerażone oczy patrzyły na związane sznurem ręce. Przy gmachu Judenratu Szepsele Rozencwajg, strażnik więzienny, przejął więźnia z rąk żandarma.

Mały Szepsele o młodzieńczej twarzy chowanej pod okrągłą czapką gettowego policjanta, trzymał w dłoni długi pleciony gumowy bicz. Więźniowi trochę ulżyło, gdy zobaczył, że żandarm przekazuje go i protokół w ręce Szepsele.

– Wasze nazwisko?

– Ludzie wołają na mnie Motl Skibniewer.

Oświetlając elektryczną lampką, Szepsele wskazał mu kąt w jednym z pomieszczeń w nowym besmedreszu. Gdy za Motlem zamknęły się drzwi, w celi zapadła ciemność. Nie mógł pojąć tej nagłej zmiany, tego, co w ciągu ostatnich godzin mu się przydarzyło. Przejmujące zmęczenie powaliło go na podłogę, gdzie jego ręce wyczuły siennik. Leżąc zwijał się z bólu po razach, którymi okładali go Niemcy. Wykończony patrzył w ciemność. Nie mógł oderwać myśli od tego, co wydarzyło się tam, na piaszczystej drodze za wsią.

[str. 133]

– Gdybym trzymał się lewej strony i szedł skrajem lasu może udałoby mi się dotrzeć z krowami do miasta i stawić się na umówione miejsce – myślał. – A może ktoś na mnie doniósł? Dzisiaj każdy krok Żyda obserwowany jest przez podejrzliwe spojrzenia. Może jakiś antysemita? Jakiś polski policjant? Najpierw dał się przekupić i zaraz oddał w ręce żandarmerii? Teraz moja żona i dzieci wyglądać będą powrotu zaginionego ojca.

Rankiem Motl przebudził się na sienniku. Po nocy pełnej koszmarów ciężko mu było podnieść głowę. Rozejrzał się. Jego wzrok wędrował od okratowanego okna, przez obdrapane ściany po sufit z wielkimi pajęczynami i leżący na podłodze siennik. Gdy strażnik Szepsele otworzył drzwi, Motl poprosił go tylko o jedną rzecz: o tałes [*prostokątna chusta nakładana podczas modlitwy] i tefilin [*dwa skórzane pudełeczka, w których znajdują się ustępy Tory].

Pod budynkiem Judenratu stała Zelda, żona Motla, niska kobieta z chustą naciągniętą głęboko na czoło. Z dołu przemawiała do prezesa Nachuma Lewina, ocierając łzy przy każdym wypowiedzianym słowie. Potem zaczęła rozmawiać z okratowanym oknem:

– Wszystko zrobię, aby z Bożą pomocą wyciągnąć cię stąd.

– Zeldo, przynieś mi proszę tałes, tefilin i kilka ksiąg.

Motl stał przy oknie. Do celi wpadało szare, przytłumione światło z ulicy. Widział jak ludzie przechodzą pospiesznym krokiem, unikają się, przechodząc z jednej strony getta na drugą. Spoglądają obojętnie w stronę aresztu i szybko idą dalej.

Po chwili Zelda znów stała pod Judenratem. Z budynku wyszedł dumny prezes z żółtą teczką zwisającą do ziemi. Napotkał na jej proszące oczy i już z daleka zaczął wzruszać ramionami.

– Nie mogę n-i-c zrobić. Pani mąż został skazany na 30 dni w Treblince.

Zelda szła za prezesem i prosiła stłumionym głosem, łkając:

– Ratujcie ojca małych dzieci. Ile miałoby nie kosztować.

– Nawet, jeśli zapłacicie tyle, ile waży krowa, nie mogą wam pomóc.

Przy budynku Judenratu stali ludzie i rozmawiali o

[str. 134]

tym, co prezesowi odpowiedział Kreishauptmann, gdy ten przyszedł interweniować w sprawie Motla:

– Ten Żyd chciał zabić krowę, a sam uratować swoje życie. A ja zrobię dokładnie odwrotnie.

– To po co wysyłają go do Treblinki? – ktoś zapytał.

Szewc, który lubił opowiadać, co dzieje się po tamtej stronie drutów, powiedział:

– Właśnie o to chodzi! Przyszedł do mnie chłop ze wsi. Zachciało mu się nowych spodni i miałem mu je uszyć. Podszedł do mnie do ogrodzenia. Opowiadał mi takie rzeczy, że nie mogłem się skupić na pracy. Jedna historia zapadła mi w pamięć. Przez całą noc o tym myślałem i nie mogłem zasnąć. W Treblince – opowiadał goj – Niemcy postawili drugi obóz. Przywożą tam cały czas świeże partie Żydów, męczą ich i torturują na różne sposoby. Gdy ci ledwo stoją na nogach, pędzą ich do wielkiej budy, a stamtąd nikt już żywy nie wychodzi. Rozumiecie już, dlaczego Niemcy łapią Żydów i wywożą do Treblinki?

– Ludzie, zostawcie go! Niech sam sobie takie bajki opowiada. Nie mamy innych zmartwień niż słuchać takich historii – zdenerwowany Josl Pimsbaum przerwał rozmowy o Treblince.

W celi Motl siedział przy glinianym stole. W swojej wsi zostawił kawałek pola, które odziedziczył jeszcze po swoich dziadkach. Myślał, że jego gojski sąsiad, który zaorał całe jego pole, poczeka jeszcze chwilę i dopiero później wszystko rozgrabi. „Tak, to on na mnie doniósł! Któżby inny! On, który mi codziennie mówił, że koniec końców wygnają Żydów ze wsi”.

Usłyszał zgrzyt otwieranego zamka w drzwiach. Do środka wszedł młody blondyn z zakrwawioną koszulą. Ze zoranej twarzy patrzyły wystraszone oczy. Młodzieniec płakał niemiłosiernie. Gdy zaczął bić się pięściami po głowie, leżąc wyciągnięty na sienniku, Motl zaalarmował strażnika.

Szepsele wszedł z biczem w ręku.

– Wariat Widowski, dybuk w niego wlazł. Nie jedziesz do Treblinki! Nie znasz tego dzikiego inspektora pracy? Raz drze się jak

[str. 135]

dziki zwierz, potem każe się głaskać po swojej łysinie. Nie pójdziesz do Treblinki.

Widowski mówił monotonnym tonem:

– Od najmłodszych lat jestem cukiernikiem. Zrozumcie, potrafię upiec dobre ciasto. Gdy wygnano mnie z rodziną z Kalisza i trafiliśmy do Sokołowa, zaraz zabrałem się do pracy w moim fachu. Moje ciasta słynęły w całej okolicy. Inspektor pracy Lebbe dowiadywał się w Judenracie o dobrego cukiernika. Posłali po mnie. Przygotowałem kilka ciast i poszedłem do inspektora. Następnego dnia jego kochanka bardzo mnie chwaliła. Od tego dnia często przychodziłem do niego. Dostałem kartę pracy od samego inspektora. Aż zdarzyło się nieszczęście. Zawsze chodziłem lewą stroną ulicy Łaziebnej. Tym razem diabeł mnie podkusił i poszedłem inną drogą przez ulicę Kilińskiego. Tam spotkałem Poznaniaka, kompana do kieliszka inspektora. Patrzył za mną, aż zniknąłem z blaszkami z domu inspektora. Gdy otworzyłem drzwi, rzucił się na mnie jak dzikie zwierzę, bił gumową pałką i krzyczał rozwścieczony: „Otruć nas chciałeś swoim przeklętym ciastem! Do Treblinki, parszywy Żydzie!”

Słońce zniknęło za zachodnią ścianą aresztu. Był piątkowy wieczór. W ciemnych korytarzach starego besmedreszu rozbrzmiewała śpiewana przez Motla Pieśń nad Pieśniami. Ludzie zatrzymywali się na chwilę i patrzyli w stronę więziennego okna.

– Reb Motl, niech Pan zmieni piosenkę. Jest dla mnie za wesoła jak na mój nastrój.

W szabes na ciemnej ulicy słychać było żołnierskie kroki. Dwóch uzbrojonych żandarmów kazało strażnikowi wyprowadzić mężczyzn z celi. Motl wyszedł spokojny, niosąc tałes pod pachą. Widowski opierał się, stawiał. Jego krzyki roznosiły się po całym getcie.

Obu wywieziono do Treblinki. Nigdy nie wrócili.

[str. 136]

 

Treblinka nr 2

Wiosną 1942 roku w Sokołowie i w okolicach ludzie już wiedzieli, że w odległości mniej więcej trzech kilometrów od obozu karnego w Treblince powstał drugi obóz, dużo większy od tego pierwszego. Prace prowadzono w sosnowym lesie, w miejscu odosobnionym, z daleka od okolicznych wsi chcąc uchronić się przed ludzkimi oczami.

Wiadomość ta nie zrobiła wielkiego wrażenia na ludziach. Tym niemniej była ona tematem częstych rozmów. Wierzono, że drugi obóz ma pomóc Niemcom w zaostrzeniu i rozszerzeniu terroru. Nikt wówczas jeszcze nie wyobrażał sobie, że na tym terenie, tak niedaleko od Sokołowa powstaje obóz śmierci dla nas, dla Żydów, fabryka śmierci, w której setki tysięcy Żydów zostało zamordowanych w sposób zorganizowany i planowy. Ten opustoszały teren położony tak blisko ludzkich osad stał się zbiorowym grobem, w którym polskie Żydostwo zostało zmienione w popiół i w kurz.

Plotki krążące w tamtym okresie głosiły, że w na początku przy budowie Treblinki 2 zatrudnionych było wielu więźniów z obozu karnego nr 1, którzy swoje prace wykonywali pod nadzorem fachowców przybyłych na tę okazję specjalnie z Niemiec. Gdy na ogrodzonym terenie postawiono pierwsze baraki, Niemcy zwieźli na miejsce Żydów i osadzili ich w obozie. Także tych kilu, którzy pracowali razem z Polakami w obozie karnym Treblinki 1 przeniesiono do Treblinki 2. Był to pierwszy dowód na to, że w obozie ma przeprowadzona zostać jakaś tajemnicza akcja wymierzona w Żydów.

[str. 137]

Wkrótce dowiedzieliśmy się, że do Treblinki 2 doprowadzono tory kolejowe wiodące bezpośrednio od dworca we wsi. Ludzie plotkowali, że zorganizowany ma tam zostać obóz koncentracyjny dla Żydów wydalonych z III Rzeszy. Niemcy mieli dla nich nawet postawić warsztaty, w których produkowane miały być materiały wojenne. Inni twierdzili, że ma tam powstać tajny magazyn amunicji. Skąd się wzięły takie plotki, nie wiedział nikt.

Pierwsze doniesienia o obozie w Treblince pochodziły ze wsi Wólka i Treblinka, w których często zjawiali się ukraińscy strażnicy chcący miło spędzić wolny czas z chłopkami. Pijani Ukraińcy przedstawili się jako „strażnicy z żydowskiego obozu”, w którym „Żydy transportowane są wprost do nieba”. Od nich też Polacy dowiedzieli się, że im samym nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Mieszkańcy okolicznych wiosek wkrótce się przekonali, że strażnicy mówili prawdę. Widzieli grupy Żydów pędzone do obozu, z którego nikt nigdy już nie wrócił.

Po aryjskiej stronie Polacy opowiadali sobie o „żydowskim obozie” w Treblince 2 i o fabryce mydła produkowanego z Żydów. Miała tam także być fabryka, w której produkowano kiełbasę z żydowskich ciał [*informacje zarówno o mydle, jak i kiełbasie, są oczywiście nieprawdziwe; Niemcy nigdy nie produkowali mydła z ludzkiego tłuszczu]. Inni dowcipkowali o „żydowskim obozie z wysokimi drabinami, po których Żydki włażą prosto do nieba”.

W czerwcu 1942 roku ludzie w getcie dowiedzieli się o transporcie Cyganów, który Niemcy przywieźli do Treblinki 2. Szacowano, że przybyło wówczas około tysiąc osób, między nimi wiele kobiet i dzieci. Podejrzewano więc, że w Treblince mają być więzieni nie tylko Żydzi. Część sądziła, że cała ta gadanina o „żydowskim obozie” nie jest niczym innym jak ich pobożnym życzeniem i marzeniem antysemitów. Innych znów wcale to nie uspakajało. Sądzili, że jest to tylko próba oszukania samych siebie. Jedno było jasne – w Treblince z pewnością nie powstał przytułek dla bezdomnych Cyganów i ich rodzin. Kto raz przekroczył progi obozu, skazany był na śmierć.

W getcie ludzie otwarcie mówili już, że w odległości 18 km od miasta znajduje się obóz zagłady dla ludzi. Wszyscy o tym wiedzieli i nawet dzieci przyjmowały wiadomości te ze strachem i trwogą. Czuło się, że upiorny duch rozpościera się

[str. 138]

nad żydowskimi domostwami i swoją wielką postacią przysłania kryjące się za horyzontem słońce. Zmęczone matki i niedołężni starcy prosili tylko, aby ludzie już nie opowiadali sobie takich historii. W takich sytuacjach zawsze pojawiali się ci, którzy starali się przekrzyczeć gettowych plotkarzy i panikarzy. Także w okresie, w którym budowano Treblinkę 2 ludzie chętnie słuchali głosu tych, którzy z całych sił próbowali przepędzić ponure myśli. Życie w getcie trochę się uspokoiło. Pocieszano się, że do czegoś takiego świat przecież nigdy nie dopuści.

W gazetkach wydawanych przez polskie podziemie, które tajnymi drogami docierały do getta, szukaliśmy słów, czegokolwiek, co mogłoby potwierdzić plotki o Treblince. Całe strony zajmowały opisy aktów terroru wobec polskiej ludności. Wszystko było dokładnie przedstawiane: daty, miejsca i liczba ofiar. Dla wielu było to dowodem na to, że żydowski obóz nie istnieje, skoro w podziemnej prasie nie można na ten temat znaleźć ani słowa.

W getcie zrobiło się cicho o Treblince. Także po aryjskiej stronie ludzie przestali mówić o obozie żydowskim. Polacy, którzy dotychczas opowiadali straszne historie o masowych egzekucjach Żydów i Cyganów w Treblince, sami zaczęli w nie wątpić. Ci, którzy utrzymywali kontakty z podziemiem, na pytania o Treblinkę udzielali wymijających odpowiedzi. Jakby cała sprawa mało ich obchodziła. Jedyne, co wiedzieli o Treblince 2 to to, że torturowani są tam polscy patrioci, którzy zwożeni są do obozu z terenów zachodnich.

Żydzi zaprzyjaźnieni byli z polskimi przesiedleńcami mieszkającymi po drugiej stronie drutów i próbowali się przy ich pomocy dowiedzieć ile prawdy jest w tym, co mówi się o Treblince. Słyszałem o jednym Polaku, który miał krewnych, też przesiedleńców, we wsiach w pobliżu Treblinki. Specjalnie tam pojechał, aby zebrać wiadomości, które mogłyby wszystko wyjaśnić. Spędziwszy trochę czasu we wsi Wólka, Polak mógł jedynie powiedzieć, że zabrania się zbliżania do obozu na kilometr. Z informacji, które zebrał, z jego

[str. 139]

wrażeń i zasłyszanych plotek, które docierały do jego uszu, wyczuwał, że dzieje się tam coś strasznego.

Wiadomości od tego Polaka były przez pewien czas utrzymywane w tajemnicy. Wiedziało o tym tylko kilka osób. Nie chcieli oni wystraszyć ludzi w getcie. Niemiecka władza w Sokołowie, której dobrze znane były plany związane z Treblinką 2, starała się odwrócić uwagę ludzi od obozu. Dlatego przez miasto przeszła nowa fala okrucieństw i terroru, która miała otumanić żydowskie głowy.

Pod koniec czerwca 1942 z sąsiedniego miasta Kosowa nadeszła wiadomość, że do Treblinki z odległych krańców kraju docierają pociągi pełne Żydów. Ze stacji wagony kierowane są prosto do obozu, gdzie ludzie w tajemniczy sposób znikają. To samo powtarza się codziennie. Ludzie opowiadali też o wielkim płaczu i strzelaninach, które słychać było wiele kilometrów od obozu.

Dokąd zabierają tych wszystkich, którzy trafiają do obozu? Według tajnych informacji liczba ofiar przekroczyła już kilkanaście tysięcy. Wracające, puste albo wypełnione piaskiem, wagony były dowodem na to, że na terenie obozu morduje się ludzi.

W tamtym okresie żydowscy robotnicy przymusowi pracujący w okolicach sokołowskiego dworca, po raz pierwszy zobaczyli transporty śmierci. Ze znalezionych karteczek wyrzucanych przez zakratowane okna wagonów pociągu, który na chwilę zatrzymał się na dworcu w Sokołowie, dowiedzieliśmy się, że wiozą ludzi w wagonach śmierdzących chlorem. Takie karteczki uwięzieni wyrzucali także na innych stacjach. Znaleźć można było na nich nazwy miast i miasteczek, z których ich wywieziono. Wiedzieliśmy, że droga takich transportów kończy się w Treblince 2. Wówczas też wszystko stało się dla nas jasne. Podważanie i powątpiewanie w tak jednoznaczne dowody było zwykłym zamknięciem oczu i zatykaniem uszu.

Dyskusje na temat obozu w Treblince zakończyły się w getcie dopiero, gdy w mieście zaczęli pokazywać się cudem ocaleni z tamtejszego piekła. Dokładnie opisywali, co odbywa się w obozie zagłady. Na sokołowskich Żydów padł strach. Nikt nie żywił już nadziei.

[str. 140]

 

Na polach i w lasach

Wraz z likwidacją getta w Warszawie, został podpisany wyrok na Żydów z Podlasia. W lipcu 1942 dzień w dzień przez miasto do Treblinki przejeżdżały długie pociągi wypełnione ludźmi. Gdy warszawski gubernator dr Fischer przyjechał z wizytą do Sokołowa, zrozumiano, że przyszła kolej na Sokołów.

Niemieccy włodarze zrozumieli, że cień Treblinki padający na getto w Sokołowie, może raz jeszcze zaburzyć ich spokój. Zaczęli więc usypiać ludzką czujność obietnicami i zapewnieniami, że Żydzi z Sokołowa i okolic unikną losu swoich współbraci z innych miast.

W tym samym okresie, gdy żydowskie życie systematycznie usuwane było z innych miast w Polsce, sokołowscy Żydzi poczuli, że niemiecki terror zelżał. Do getta zaczęły docierać różne produkty żywieniowe. Ludzie bez strachu o swoje życie mogli przechodzić na aryjską stronę. Getto oddychało „sztucznym powietrzem”.

Sokołowscy Żydzi wykorzystali te okazje na odnowienie kontaktów ze znajomymi Polakami z okolicznych wsi i kolonii. U nich szukano ratunku w nagłej potrzebie. Polacy chętnie przyjmowali propozycje. Jednak cena za obiecają kryjówkę była wysoka. Trzeba było za nią zapłacić całym swoim majątkiem. Wielu zawarło pakty, które miały być ratunkiem w czarnej godzinie. Polacy, zdając sobie sprawę z beznadziejnego i rozpaczliwego położenia, wiedzieli jak rozbudzić fantazję skazanych na śmierć Żydów. Opowiadali o specjalnych podziemnych bunkrach, do których mordercy nigdy dotrzeć nie zdołają.

[str. 141]

Na początku sierpnia 1942 ludzie byli już czujni. Rodziny, sąsiedzi i krewni siedzieli zebrani wokół spakowanych plecaków i połączeni tym samym losem. Gotowi byli uciec przez granicę getta przy najmniejszych oznakach nadciągającego niebezpieczeństwa. Ludzie stojący na straży swoimi czujnymi oczami wyglądali z kryjówek w ciemną noc, spoglądali daleko poza granice getta, czy aby mordercy się nie zbliżają.

Kreishauptmann Gramss i jego pomocnik dr Hermann dobrze wiedzieli jak powoli zaciskać pętlę wokół szyi, tak, aby człowiek poczuł ją dopiero, gdy wisi na stryczku. Dnie i noce w sokołowskim getcie mijały bez żadnych niebezpieczeństw, które mogłyby zagrozić ludziom. Spowodowało to, że stracono czujność i w nocy nikt już nie trzymał straży.

Niemcy chcieli, aby życie w getcie nadal toczyło się normalnie, jak przed powstaniem Treblinki. Długie kolumny żydowskich robotników przymusowych ciągnące z getta do swoich miejsc pracy, miały pokazywać, że niemiecki reżim ma się bardzo dobrze.

W tych dniach do ludzi dotarło obwieszczenie dr. Hermanna. Twierdził on, że zagłada Żydów nie będzie całkowita. Czy i które miasto zostanie ocalone, będzie zależeć od lokalnej niemieckiej władzy. Będzie ona mogła ochronić swoich Żydów, stanowiących dla niej ważną siłę roboczą. Skoro warszawscy Żydzi zostali skazani na zagładę, to stało się to za sprawą braku ochrony ze strony tamtejszych organów niemieckiej władzy, która najwyraźniej ich do niczego nie potrzebowała. Inna – kontynuował dr Hermann – była sytuacja Żydów w Sokołowie i w okolicach. „Tutejsi Żydzi nie pozostaną tak bezbronni jak Żydzi z innych miast w Polsce” – mówił.

W drugiej połowie sierpnia miastem wstrząsnęły wieści napływające z Międzyrzeca i Łosic. Zanim ludzie zdołali przyswoić nowe wiadomości, jak grom z jasnego nieba spadła na getto informacja o zagładzie Siedlec [*likwidacja getta w Siedlcach rozpoczęła się 22 sierpnia 1942 r.]. Dla sokołowskich Żydów był to sygnał do ucieczki.

25 sierpnia ludzie spontanicznie rzucili się do ucieczki, próbując dotrzeć do przygotowanych kryjówek. Przez otwarte i ukryte wyjścia, z tobołkami, z małymi dziećmi na plecach, przez pola, przez piaszczyste drogi, ludzie uciekali do lasów, do swoich kryjówek.

Po pustych ulicach getta przechadzali się niemieccy mordercy. W opuszczonych domach szukali ofiar, które

[str. 142]

wydarły się z ich szponów. Starców, chorych i niewielkiej liczby zrozpaczonych Żydów, którzy pozostali w getcie nie chcieli jeszcze ruszać. Judenrat i żydowska policja osamotnione w opuszczonym getcie, nie mogły odgrywać już swojej roli pośrednika między Żydami a niemiecką władzą. Getto było opustoszałe. Ucieczka Żydów zniszczyła plany zagłady sokołowskich Żydów. Wszystko wskazywało na to, że za jednym razem unicestwieni mieli zostać wszyscy Żydzi z Podlasia. Niemcy zostali więc zmuszeni do wymyślenia nowej taktyki, jak zmusić uciekinierów do powrotu.

Po ucieczce, w Sokołowie i w okolicznych wsiach i koloniach aż do rzeki Bug, pojawiły się wielkie obwieszczenia, które zawiadamiały chrześcijańską ludność o karze śmierci dla każdego Polaka, który ukrywa albo udziela choćby najmniejszej pomocy Żydom. Sołtysowie byli odpowiedzialni za to, aby niemieckie obwieszczenie dotarło do każdego mieszkańca ich wsi.

Porozrzucani po polach i lasach, Żydzi z Sokołowa byli ukryci w gęstych krzakach, wysoko na drzewach, w stogach siana i w wykopanych w ziemi jamach. Gdzie tylko można było się ukryć i schować przed jasnym dziennym światłem, tam ludzie szukali schronienia i ratunku.

Wśród Polaków kwitła wrogość do Żydów. Chrześcijanie, sami prześladowani przez Niemców, z imieniem Boga na ustach zawarli pakt z mordercami, pakt wymierzony w Żydów.

Po okolicy grasowały bandy rozbójników żądne „żydowskiego złota”. Prześladowały i polowały na błądzących po okolicy Żydów z kijami i nożami w rękach. Z pomocą polskim zbójom przyszli zbiegli z obozu w Suchożebrach i ukrywający się w lasach Rosjanie. Rabowali wszystko, zrywali nawet pieluchy z ciał maleńkich dzieci. Tylko nieliczne jednostki zbiegłe z getta natrafiły na Polaków o ludzkich uczuciach, którzy dali im kawałek chleba, łyk wody, a niekiedy nawet kryjówkę. Były to jednak niestety rzadkie przypadki.

Niemcy wiedzieli, że ucieczka z getta jest dla Żydów rozpaczliwym krokiem. Żydzi byli w tej walce bez szans. Byli też przekonani, że każdy krok poza gettem jest dla żydowskich stóp jak stąpanie po rozżarzonych węglach i każda chłopska chata jest strażnicą zabraniającą przejścia uciekinierom. Po co więc uganiać się za Żydami, skoro ci koniec końców sami wpadną pod nóż?

[str. 143]

Niemieckie oddziały egzekucyjne i oddziały specjalne wówczas jeszcze odwracały wzrok, gdy natrafiły na błąkającego się Żyda. Nie chciały go dostrzec. Także Gramss, któremu w czasie polowań zawsze towarzyszyła duża zbrojna wacha, przez swoją lornetkę „nie zauważył” ani jednego uciekiniera. Również żandarm Lolek, wampir z sokołowskiego getta, musiał w tych dniach powstrzymać swoją żądzę przelewania żydowskiej krwi.

Niemiecki plan zagłady miasteczka zaczynał zbierać pierwsze żniwa, gdy ludziom zaczęły kończyć się zapasy jedzenia. Jedyne co utrzymywało ludzi przy życiu to pozostałe na polach łupiny zbóż, kupki liści kapusty, buraków i marchwi, niekiedy też surowe ziemniaki.

Po dwóch tygodniach spędzonych pod gołym niebem, w deszczu, w głębokim po kostki błocie, obrośnięci brudem do getta zaczęli wracać ludzie z małymi dziećmi i chorzy. Wiadomości docierające do ukrywających się na polach i w lasach były uspokajające. Uciekinierzy dowiedzieli się, że Judenrat dba o utrzymanie stałego kontaktu z Niemcami, którzy dziwią się zbiegłym Żydom, że ci tak lekceważą „ochronę” obiecaną przez niemiecką władzę.

Biuro ds. żydowskich przy dowództwie okręgowym apelowało do ludzi, aby wrócili do getta i dalej prowadzili normalne życie. Jako dowód „uczciwych zamiarów” wobec sokołowskich Żydów służyć miał fakt, że nikt nie został zastrzelony za ucieczkę z getta. „Tak czy inaczej wszystko co złe już za nami”. Wiadomości te krążyły z ust do ust i docierały do najodleglejszych zakątków, w których się ukrywano.

W dniach poprzedzających święto Rosz HaSzana [*święto upamiętniające stworzenie świata; żydowski Nowy Rok] 1942 roku bezdomni uciekinierzy, wyczerpani fizycznie i psychicznie, okradzeni z odwagi i ludzkiej godności, wygłodzeni i spragnieni, podmiejskimi drogami masowo wracali do swoich wytęsknionych domów.

[str. 144]

 

Ostatni Jom Kipur

Dziwne dni nastały w sokołowskim getcie. Mogło wydawać się, że niebezpieczeństwo minęło. Przy bramach gettach stali strażnicy, komendant getta przyszedł bez swojej gumowej pałki i szedł ulicą, jakby nikogo nie zauważał. Ludzie niezatrzymywani przechodzili na aryjską stronę, a strażnicy tylko odwracali głowę, jakby o niczym nie chcieli wiedzieć. Jednak wszystko to było bardzo podejrzane. Każdy z nas przepełniony był wielkim strachem. Nawet najcichszy podejrzany odgłos wywoływał trwogę. Niebezpieczeństwo kryło się na każdym kroku, było w każdym dźwięku. Każdy żył ze świadomością tego, co wydarzyło się w Siedlcach, w mieście w którym ledwo co zgładzona została społeczność żydowska.

W domach w getcie ludzie w ciemności, w wielkiej tajemnicy, ściszonym głosem, aby nie daj Boże nikt nie usłyszał, zaczęli robić plany tajnych kryjówek.

Noc w getcie. Gęsty mrok spowijał ulice i spoczął na ścianach domów. W okna uderzał porywisty wiatr. Dom Pesacha Szulca rozświetlał matowy płomień świecy. Przez komin zimnej kuchni do izby przenikał ostry wicher i trząsł płomykiem małej lampki naftowej. Wyglądało to jakby chciał zmierzyć się ze wszechobecną ciemnością. Rywka, żona Pesacha leżała w łóżku okrywszy swoje wychudzone ciało puchową pierzyną. Ciepło bijące spod kołdry miało przepędzić przejmujący głód.

[str. 145]

Od kiedy widmo Treblinki przeniknęło do getta Rywka zmieniła się. Widoczne było to w jej słowach, chodzie i wyglądzie. Jej jasną i łagodną twarz pokrył ponury smutek. Niebieskie śmiejące się oczy pełne były strachu, jakby widziały przed sobą przepaść. Jej zwinne ciało stało się zmęczone i ociężałe, jakby jej czterdzieści lat zmieniło się w zaawansowaną starość. Przy życiu trzymała ją jedynie troska o dzieci, które tak bardzo zdane były na matczyną pomoc od kiedy ich ojciec Pesach wyszedł ze szpitala ze sparaliżowaną ręką i musiał porzucić swój szewski fach. Gdy ludzie zaczęli przygotowywać kryjówki, ich dwóch najstarszych synów wziętych zostało na roboty przymusowe. Dokąd, nie wiedział nikt. W domu została Rywka z najmłodszą córką, Rochele. Siedmioletnia Rochele z blond warkoczami leżała niespokojna obok matki. Przewracała się ze boku na bok, nie mogąc zasnąć. Ostatnio Rochele bardzo zmartwił zmieniony wygląd matki, mimo że ta nadal ją pocieszała, że wojna się zaraz skończy i znów nastaną syte dni i spokojne noce. Rochele jednak wyczuwała, że za tymi marzeniami kryje się strach, który wyłaniał się z każdego zakątka izby. Sądziła, że wszystko bierze się z tego, że sąsiedzi mają przed nią tajemnice i coś ukrywają. Rochele przytuliła się do matki i przez sen zapytała:

– Co oni kopią tam w piwnicy?

Rywka całkowicie wybudzona zadrżała:

– Śpij dziecko i nie myśl o tym.

Jeszcze bardziej przekonało to Rochele, że coś się przed nią ukrywa i pod nosem wyszeptała:

– Wszyscy coś ukrywają.

Domysły Rochele ścisnęły Rywkę za serce. Czy powinna już dziecku opowiedzieć całą prawdę? Może poczekać do ostatniej chwili? Już kilka razy zbierała się, aby przygotować Rochele na to, co się szykuje i za każdym razem brakowało jej tchu i nie mogła wypowiedzieć ani słowa. Jakby ktoś za jej plecami mówił: „Zostaw dziecko w spokoju. Daj jej jeszcze dzień”. Ale Rochele była ostatnio bardzo niespokojna i Rywka pomyślała, że koniec końców musi jej powiedzieć, co ojciec kopie w piwnicy. Rywka zacisnęła usta i próbowała powstrzymać łzy.

[str. 146]

Jej ręka leżała na główce córki, ta jednak cały czas nie mogła zasnąć. Deszcz na zewnątrz, porywisty wiatr, matowe światło w zimnej izbie, odgłosy łopaty pod podłogą przepełniały ją trwogą. Jakby chcąc przegonić strach znów zapytała drżącym głosem:

– Dlaczego tato tak długo siedzi w piwnicy?

– Tato przygotowuje dla nas kryjówkę. Gdy Niemcy przyjdą nas zabrać, ukryjemy się w piwnicy.

– Dokąd Niemcy chcą nas zabrać? – spytała Rochele.

Rywka przytuliła córkę do siebie, objęła drżącymi rękami. Próbując swoim ciepłym oddechem przegnać dziecięcy strach, powiedziała:

– Niemcy chcą zamordować wszystkich Żydów. Gdy przyjdą nas szukać, musimy natychmiast ukryć się w piwnicy i leżeć tam tak długo aż sobie pójdą. Tylko pamiętaj dziecko, będziesz musiała być bardzo cicho, nic nie mówić, nie kaszleć, a przede wszystkim nie płakać. Gdy usłyszysz Niemców otwórz buzię i włóż pięść między zęby. Właśnie tak.

Rochele wyjęła z buzi swoją zaciśniętą piąstkę i powiedziała:

– Nie będę płakać.

Straciwszy wszystkie siły Rywka położyła głowę na poduszkę. Skierowała swój wzrok na drzwi, a wiatr przenikający przez szpary poruszał wiszącą przed nimi kotarą. Rochele jeszcze długo leżała pogrążona w swoich myślach, rozważając słowa matki.

***

W kącie piwnicy stała lampa naftowa. Przykopcony płomień przyklejał sadzę do ścian. W środku piwnicy stał Pesach Szulc. Pochylił swoje drobne, wyglądające na bardzo chłopięce, ciało. Wykrzywiona i pomarszczona twarz doświadczona przez głód zwisała nad rozkopaną ziemią. Oczami odmierzał szerokość i długość piwnicy. Po namyśle wyciągnął swoją sparaliżowaną rękę i powiedział:

– Tu postawię ścianę, aby odgrodzić kryjówkę od piwnicy.

[str. 147]

Uchodźca z Kalisza Szlojme, sąsiad Pesacha, na chwilę przerwał ugniatanie gliny. Usiadł całym swoim postawnym ciałem na zgiętej nodze, skierował twarz ze spiczastymi kośćmi policzkowymi w stronę Pesacha, potarł oczy i odpowiedział niezbyt doniosłym głosem:

– Ścianę trzeba postawić bliżej mnie, wtedy kryjówką będzie trochę większa. Nie zapominaj, dziesięć osób!

– Nie daj Boże, aby do tego doszło, ale oni doskonale wiedzą jak duża jest piwnica. Musimy o tym pamiętać – odparł Pesach.

Szlojme szukał kompromisu:

– Posłuchajmy, co powie Bunem.

Bunem, uciekinier z Łodzi, który mieszkał z żoną i dzieckiem w kuchni Pesacha, wyszedł przynieść cegły ze strychu. Klapa uniosła się, a Bunem wsunął kosz pełen cegieł. Mężczyźni czekali aż drzwi się zamkną.

– Bunem, powiedz, jak mamy postawić podwójną ścianę?

Czarnowłosy Bunem z rozmarzonymi oczami i bladą twarzą siedział chwilę, ciężko sapiąc, na koszu cegieł i powoli, na czworaka, przeczołgał się na środek piwnicy. Zmierzył wzrokiem rozkopaną ziemię i zamyślił się. Palcem wskazał na ziemię, nie wypowiadając ani słowa.

– Tak jest dobrze – Szlojme przerwał milczenie, zrozumiawszy co oznacza gest Bunema. – Im większa kryjówka, tym więcej miejsca. My, dorośli, musimy znaleźć w sobie siłę, aby przetrwać nawet najcięższe chwile w tym kącie, ale dzieci, dzieci! Moja czteroletnia Esterka. Jak zdradzić jej tajemnicę kryjówki?

Słowa Szlojme jakby sparaliżowały rękę Bunema. Bez ruchu stał z łopatą w ręce nad niewielką rozkopaną dziurą. Zwrócił swoją spoconą i obłoconą twarz w stronę kupy cegieł, które zaczynały dzielić piwnicę na dwie połowy.

– Czteroletniemu dziecku można już coś wytłumaczyć, ale – Bunem głęboko westchnął – co mam zrobić z moim półrocznym dzieckiem?

Pesach spojrzał na Bunema:

– Prawdę mówiąc, sądzę,

[str. 148]

że w kryjówce powinni ukryć się tylko ci, co potrafią być cicho. Nawet najmniejszy szelest, aby Bóg bronił, może na nas sprowadzić nieszczęście.

Słowa Pesacha wstrząsnęły Bunemem.

– Wy, ojciec dzieci, tak mówicie? Co mam zrobić z moim niemowlęciem?

Pesach z łopatą w dłoni obstukiwał każdą z cegieł z osobna. Wiedział, że kwestia ta zajmuje nie tylko Bunema, ale i wszystkich sąsiadów w domu. Próbował znaleźć rozwiązanie.

– Porozmawiaj z żoną i spróbujcie znaleźć goja o dobrym sercu. Może ktoś weźmie dziecko do siebie.

Szlojme obskubawszy palce z gliny, wyprostował się i powiedział zdenerwowany:

– Gdzie znajdziesz dziś Polaka o ludzkim sercu? Nie na darmo mamy tu Treblinkę pod samym nosem.

Bunem, który nadal siedział przy kupie piachu w ciemnym kącie, wsadził łopatę do rozkopanej ziemi. Słowa nie mogły mu przejść przez gardło.

– Wiecie dobrze, że jedynym naszym zmartwieniem, które zajmuje nas dniami i nocami, jest próba ratunku naszego dziecka. Na długie godziny żona wychodziła z getta i pukała w niezliczone ilości chrześcijańskich drzwi, ale wszystko na nic. Za każdym razem wracała do domu załamana. Do późnej nocy siedziała nad kołyską dziecka i rzewnie płakała. Ostatnio była u bezdzietnego polskiego małżeństwa, z którym już ustaliła, że wezmą dziecko do siebie. Nie trawo to jednak długo. Gdy wróciła biegiem do domu, natychmiast rzuciła się na łóżko i zanosiła płaczem. Polacy chcieli tylko przechować nasze rzeczy, nic więcej.

Po tych słowach w piwnicy panowała cisza. Milczenie nieprzerwanie trwało do ostatniej cegły. Pesach oparł się o ledwo co zamurowaną ścianę i powiedział:

– Niech Najwyższy ma nas w swojej opiece.

***

W izbie Pesacha panowała cisza. Żona i dziecko było pogrążone we śnie. Wiatr z dużą siłą uderzał w okiennice.

[str. 149]

Pesach, Szlojme i Bunem siedzieli przy stole oświetlanym naftową lampą wtuleni w postawione kołnierze swoich koszul. Bunem oparł głowę na ramieniu i jakby przez sen powiedział:

– Noc mija a jego ani widu, ani słuchu.

– Bez niego nie będzie kryjówki – odpowiedział Szlojme.

Pesach trzymając swoją sztywną rękę nad lampą powiedział:

– Dlaczego wątpisz? Skoro powiedział, że przyjdzie dziś w nocy, to przyjdzie. Dał mi słowo honoru.

– Nie, poruszanie się po getcie tak późnym wieczorem jest narażaniem życia.

Pesach wyciągnął opuszczoną głowę i machnął ręką jakby chciał przepędzić wątpliwości Bunema.

– Całymi nocami nie śpi, wędruje od domu do domu jak cień ocierając się o ściany budynków. Zagląda do piwnic i na strychy. Do każdej kryjówki musi przyłożyć swoją sprawną stolarską rękę. Słyszałem na własne uszy, jak opowiadano – powiedział w sekrecie Pesach – że tajne drzwi, montuje są tak wymyśle, że demony mogą i stanąć na głowie, a wejścia i tak nie znajdą. Ludzie też mówią, że za swoją robotę nie bierze w ogóle pieniędzy. Tak właśnie można sobie zapewnić miejsce na tamtym świecie na stare lata.

Szlojme pochylił się do Pesacha:

– Zobaczy się jakie tajemne wejście wymyśli dla naszej kryjówki. Na ile ja ją planowałem, wygląda to dla mnie dość podejrzanie. Jak on w takiej ciemności dotrze do naszego domu?

– Pewnie już się zbliża. Widziałem wynoszone na pole z domu Mojsze Piekarskiego worki ziemi. A szewc, Jakub Lejb dziś także się z nim naradzał.

Mówiąc to, Pesach zadygotał i zabrał ręce z lampy. Wszyscy nastawili uszu i spojrzeli w stronę zewnętrznych drzwi, na których zaskrzypiał drewniany rygiel.

– Wiatr poruszył drzwi.

– Nie, to nie wiatr. Ktoś znów puka.

Bunem jeszcze mocniej podkręcił lampę a pukanie przeniosło się do okna.

[str. 150]

– Kto to? – cicho zapytał Pesach.

– Obiecałem, że przyjdę – powiedział z zewnątrz głos.

***

Zza kotary zasłaniającej drzwi wyłonił się ciężko stąpając reb Jankiel, mąż Rochl-Hindy, wysoki, postawny, ubrany w długi chałat. Stanął oparty o laskę ciężko sapiąc i wystawił w stronę mężczyzn swoją zarośniętą twarz zakończoną spiczastą szarą brodą. Patrząc przez okulary, trzymające się na koniuszku nosa, ochrypłym głosem powiedział:

– Dobry wieczór Panowie!

– Proszę usiąść, reb Jankielu. Dzięki Bogu już jesteście. Chodzić samemu tak późno po getcie w dzisiejszych czasach…

Reb Jankiel powoli usiadł na stołku i wytarł zmarszczone czoło. Rozpiął chałat, wyciągnął spod pazuchy ręczną połę, siekierę, młotek, cążki i całą garść żelaznych gwoździ. Z cholewki jednego z butów wyciągnął drewnianą miarę, wszystko ułożył przed sobą i powiedział:

– Na drogach, którymi teraz podążam, ten co ponad nami, jest moim strażnikiem.

– Nie jest błahą rzeczą pomagać ratować ludzkie życia w obliczu takiego niebezpieczeństwa. Jak wycenić taką rzecz?

– Niech Bóg zapłaci.

Biedny, dobroduszny Pesach cicho przemierzał pokój wzdłuż i wszerz. Nagle stanął zmieszany, jakby nie do końca rozumiał, co się tutaj dzieje.

– Czy nasz świat naprawdę się kończy? Ludzki umysł tego nie ogarnie. Już tyle zmartwień spadło na Żydów. Dotychczas jednak zmawialiśmy psalmy, pomodliliśmy się i Bóg nam pomagał. A teraz?

Reb Jankiel podniósł głowę i zwrócił się do Pesacha:

– Nie można zadawać takich pytań Bogu. Nawet, gdy nasze zmartwienia są ogromne. Ludzie muszą wierzyć! I właśnie w takiej chwili nie można stracić wiary. Czy da się zrozumieć, co teraz dzieje się na świecie? 83 lata nie zadawałem żadnych pytań Temu, który nad nami i nadal nie będę tego robił.

[str. 151]

– Święta prawda, reb Jankielu. Prawdziwie mówicie – Pesach ożywił się. – Człowiek nie może przestać wierzyć. Traci się rozum w dzisiejszych czasach. Dziś właśnie słyszałem ważne nowiny. Ludzie mówią, że prezes uzyskał pozwolenie na urządzenie zbiorowych modlitw na Jom Kipur [*Dzień Pojednania, Dzień Pokuty; jedno z najważniejszych świąt żydowskich; tego dnia decyduje się los każdego Żyda] i sam Kreishauptmann zapewnił, że na wszystkich Żydów z getta czeka praca.

– Śpij, śpij spokojnie. To reb Jankiel do nas przyszedł – Pesach powiedział w stronę łóżka, gdy jego zaspana żona podniosła głowę.

– Aby przyniósł nam dobre nowiny – powiedziała Rywka, zagrzebując się z powrotem pod pierzyną.

Z góry słychać było skrzypienie łóżek. Głosy i tupanie buciorów. W izbie zrobiło się cicho. Cicho jak makiem zasiał. Wszyscy stali jak skamieniali. Jedyną oznaką życia były ich świecące oczy, które ze strachem patrzyły na ulice ciemnego getta, skąd nagle rozległ się rozpaczliwy krzyk.

– To musi być tuż obok nas – Pesach wyszeptał, przykręcając lampę.

Nagle wszyscy zerwali się z miejsc. Każdy szukał ciemnego kąta, w którym mógłby się schronić. Grobową ciszę przerywały tłumione krzyki i jęki docierające z sąsiedniego domu.

Do izby wpadły kobiety z dziećmi na rękach. Szlojme położył palec na ustach i nakazał być cicho. Przekleństwa i odgłos wywarzanych drzwi zmusiły wszystkich domowników do ukrycia się w kącie między szafą, a ścianą. Oczy w ciemności instynktownie szukały kryjówki.

– Już się zaczyna – powiedział ktoś. Nagle w getcie znów zapanowała cisza. Wszyscy śmiertelnie wystraszeni wyszli z kąta. Pesach przerwał milczenie:

– Skończyło się, dzięki Bogu, tylko na strachu.

– Trzeba jak najszybciej skończyć kryjówkę – odparł Bunem.

Reb Jankiel, który właśnie wyszedł z kąta rozumiał, że mają na myśli jego. Machnął ręką na kobiety, które szeptały między sobą, pocieszając się po przeżytym strachu.

[str. 152]

– Już do łóżka!

Gdy kobiety z dziećmi wyszły, reb Jankiel powiedział:

– Chcę wyciąć w podłodze na górze w prawym rogu otwór i tam zrobić drzwi do kryjówki. Przetnę z jednej strony deski, z drugiej strony wejście będzie pod listwą podłogi. Nad otworem trzeba będzie postawić łóżko. I jeśli będziecie chcieli wejść do kryjówki, będziecie musieli wejść do niej przez łóżko. Ostatni będzie musiał pamiętać o wyrównaniu pościeli, przesunięciu łóżka na miejsce i o zamknięciu za sobą drzwi.

Reb Jankiel opowiadał ile sił kosztowało go odbudowanie miasta po wszystkich szalejących w nim pożarach. Opisywał, które domy postawił. Wspominał o wielkiej szkole na drodze kupientyńskiej, w której uczyły się steki dzieci z miasteczka, wielkiej synagodze z kwadratowym sklepieniem i Arką Przymierza ozdobioną rzeźbionymi płaskorzeźbami, miejskiej mykwie i nowym besmedreszu.

Gdy wycięte deski zostały ponownie sklejone na wielkość drzwi, reb Jankiel zawiesił lampę na zwisającym ze ściany haku. Kryjówka była gotowa. Reb Jankiel, który pozostał na noc w mieszkaniu Pesacha, niespokojny przewracał się z jednej strony na drugą. Ciężka gettowa rzeczywistość i nocne przeżycia nie pozwalały mu zasnąć. Zadrżał na samą myśl o tych dniach poprzedzających święto Jom Kipur. Nowy besmedresz pełen był trójpiętrowych łóżek a pod sufitem zebrała się cała nędza żydowskich uciekinierów.

– Co się tu wyprawia? Niemcy chcą nas wszystkich wymordować?

– Wymordować?!

– Nie! Taką myśl trzeba wybić sobie z głowy. Nie daj Boże jeszcze zabraknie nam wiary, zabraknie Boga.

Reb Jankiel wyrównał na głowie jarmułkę, skierował twarz do okna, a przez szpary wkradało się poranne światło. Zaraz wstał z łóżka, złożył swoje narzędzia, pocałował mezuzę [*zwitek pergaminu z fragmentami Tory, umieszczony w pojemniku przybitym do framugi] i ruszył w dalszą drogę ulicami getta, zabierając ze sobą błogosławieństwo od wszystkich domowników.

[str. 153]

***

Wieczór przed Jom Kipur.

Nad gettem wisiało ciemnoniebieskie niebo, na którym pojawiły się pierwsze gwiazdy nachodzącej nocy Kol Nidre [*modlitwa odmawiana przed wieczorem Jom Kipur]. Przy oknach za białymi firankami stały kobiety. Ich twarze zasłonięte były rękami, a usta cicho szeptały modlitwę. Łzy lały się na płonące świece. Na pustych ulicach słychać było pospieszne kroki mężczyzn podążających z tałesami w rękach do sztybla.

W domu Pesacha Szulca Rywka, jego żona, ubrana w odświętną sukienkę błogosławiła świece. Blada twarz schowana była za dłońmi. Cichy, rzewny płacz rozbrzmiewał znad płonących świec po całym świątecznie wysprzątanym pokoju. Pesach z tałesem pod ręką stał przy drzwiach i czuł jak coś ściska go w gardle. Co roku w uroczystej atmosferze najedzony do syta życzył swojej żonie i dzieciom dobrego święta. Teraz jednak jego myśli były czarne, a w sercu gościł smutek. Ciężko było wypowiedzieć choć słowo. Milczał więc, zaciskając usta, a jego oczy przepełnione były litością. Pogłaskał Rochele po świeżo umytych włoskach. Rywka jakby przeczuwała ból rosnący w sercu męża, odwróciła się i cicho szlochała ocierając pospiesznie chusteczką łzy.

– Abyśmy przeżyli kolejny rok!

Pesach bez słowa tylko kiwnął głową, pocałował mezuzę i powolnym krokiem ruszył na Kol Nidre.

W domu kupca bławatnego Szlojme Ruwena ludzie zebrali się wokół stołu, naciągnęli tałesy na głowę tak bardzo, że zakrywały prawie połowę twarzy. Na środku stał stary reb Mojsze Piekarski. Jego zgarbione ciało kołysało się nad pulpitem. Gdy podniósł swoją żółtą, zmęczoną twarz zakończoną bielusieńką brodą i skierował ją w stronę woskowych świec, słychać było jego drżący głos zmawiający Kol Nidre. Ludzie z krwawiącymi sercami i tłumionym płaczem drżącym głosem powtarzali słowo za słowem: K-o-l N-i-d-r-e.

***

Jom Kipur.

W domu Pesacha w mosiężnym świeczniku płonęły jeszcze świece.

[str. 154]

– Dobrego roku! Dobrego święta! – radosnym głosem powiedział Pesach wchodząc do domu.

– Obyśmy jeszcze mieli przed sobą kolejne lata – odpowiedziała Rywka.

Otoczony swoją rodziną, Pesach czuł się umocniony w nadziei, którą dała mu modlitwa na Jom Kipur.

– Dzięki Bogu Jom Kipur minął spokojnie – powiedział.

Rozweselona Rochele przyglądała się, jak ojciec zmawia błogosławieństwo nad okrągłym bochenkiem czarnego chleba i jak matka podaje jej miskę zupy. Wszyscy siedzieli nad parującymi kartoflami i koili swój głód po poście. W getcie panowała cicha księżycowa noc.

Szarym porankiem ludzie zerwani zostali z łóżek. Serie z karabinów odbijały się echem w całym getcie. Kule świszczały nad domami. Pesach podbiegł do okna. Przy drutach oddzielających getto stały wojskowe patrole. Jedni strzelali w powietrze, inni przez kraty celowali w ludzi w getcie. Na podwórzach sąsiednich domów zaczęli pokazywać się wystraszeni ludzie. Szybko spoglądali w stronę ogrodzenia i zaraz znikali w domach.

Półnadzy sąsiedzi z całego domu zlecieli się do mieszkania Pesacha. Załamywali ręce, ich głos drżał a na ich twarzach rysowała się bezsilność i zgubienie. Szlojme zszedł ze strychu. Przepełnione strachem oczy wszystkich zebranych skierowane były na niego. Ten zaś rozkazał:

– Nie płakać, a spokojnie zejść do kryjówki.

Ludzie zaczęli biegać oszołomieni, wyrywali sobie włosy i łapali się za głowy. Biada nam! Śmierć! Śmierć! Szlojme zawołał:

– Nie traćcie głowy! W każdej chwili mordercy mogą wejść do getta i wtedy jesteśmy zgubieni!
Wszyscy patrzyli na niego jak na ostatnią deskę ratunku.

– Załóżcie na siebie podwójną warstwę ubrań. Weźcie trochę jedzenia i za kilka minut spotkajmy się w tej izbie – rozkazał.

Rywka podbiegła do szafy. Rękami błądziła po wiszących ubraniach. Oszołomiona czegoś szukała, ale sama nie wiedziała czego. Gdy natrafiła ręką na sukienki Rochele zemdlała.

[str. 155]

Gdy doszła do siebie jakby przez mgłę widziała panującą wokół siebie pustkę. Czuła jak jej nogi stąpają po rozrzuconych ubraniach, jak ktoś prowadzi ją pod ramię, jak każą jej wejść w jakąś ciemną przepaść i kładą na sienniku. W przenikającej ciemności piwnicy wyczuła wyciągnięte rączki Rochele i matka, i córka przywarły do siebie pocieszając się nawzajem.

W pustym pokoju pozostał tylko Szlojme. Szybkim krokiem krążył z jednego kąta pokoju do drugiego. Chwytał paczki pościeli, ubrań, butelki wody i wszystko to podawał do kryjówki. Chodził po sąsiednich pokojach, otwierał drzwi i wyciągał z szaf pozostawione rzeczy. Później Szlojme wszedł na przysuniętą ławkę, wygładził za sobą pościel na łóżku, zamknął drzwi kryjówki i wszystkich pogrążyła ciemność.

Na zewnątrz na ulicach getta wybuchła panika. Ludzie, którzy nie mieli się gdzie podziać biegali jakby stracili zmysły, obładowani paczkami i z małymi dziećmi na rękach. Sterczące z krat lufy ostrzegały ich: „Nie wychodzić!” O dziewiątej rano strzelanina ucichła. Głównodowodzący Sturmbandführer przez otwartą bramę getta wydał rozkaz:

– Oczyścić getto z Żydów!

Na pustych ulicach rozbrzmiały ciężkie kroki żołnierzy uzbrojonych po zęby jak na polu bitwy. Przy otwartych drzwiach domu Pesacha stało kilku żołnierzy. „Wychodzić!” Bagnetem otworzyli okiennice. Z okien ziała jednak tylko przejmująca cisza. Jeden z żołnierzy machną ręką i wszyscy razem weszli do domu.

– Uciekli albo ukrywają się – krzyknął. Żołnierze weszli na strych, bagnetem zbadali każdy najciemniejszy zakątek, sprawdzali pokój po pokoju. W pokoju Pesacha otworzyli drzwi do pierwszej piwnicy i strzelali po kątach. Szlojme zatkał uszy dłońmi. Na czworaka podczołgał się do środka i szeptem powiedział w otaczającą go ciemność:

[str. 156]

– Wyszli.

Sparaliżowane ciała skulone ze strachu odkryły zasłonięte twarze. Szeroko otwartymi ustami wdychały piwniczne powietrze. Pesach nacierał octem zimne ręce Rywki. Rochele zaciskając piąstki tuliła się do matki. Żona Szlojme z buteleczką kropel przy nosie szeptała Ester do ucha: „Cicho sza…”. Bunem w powietrzu kołysał swoje ledwo żywe niemowlę, które wygrzebał spod sterty pościeli.

Żołnierze w pogoni za ludzkim życiem poszli do sąsiedniego domu. W wielu miejscach jednak zastali puste mieszkania.

Z domu Kalmana Gilberga słychać było dzikie wrzaski. Mordercy znaleźli tam starego reb Chaima Szmuela Rozenbauma leżącego w łóżku. Starzec miał na sobie tałes i filakterie, a w ręku trzymał świętą księgę. Zbrodniarze rozwścieczeni tupali w podłogę:

– Powiedz, gdzie ukrywają się Żydzi.

Blada twarz z białą, spiczastą bródką, ledwo słyszalnie powiedziała: „Nie wiem”. W pokoju rozbrzmiał strzał i starzec zamilkł na zawsze. W getcie szaleli mordercy. Podwórze synagogi tego dnia po raz pierwszy zapełniło 4000 złapanych Żydów.

***

W getcie zapadła noc. Panowała przejmująca, bolesna cisza. Ciemne postacie w wojskowych mundurach czaiły się przy murach domów nasłuchując, próbując wyłapać najcichsze dźwięki spod ziemi. Co raz to ulicę oświetlał strumień lampy, który odbijał się w oknach. Pesach, przystawiwszy ucho do ściany piwnicy, usłyszał nadchodzące kroki. „Idą!” – powiedział, a wszyscy zadrżeli. W izbie po ścianach i po podłodze skakały świetlne strumienie. Ktoś zaburczał:

– Do diabła! Gdzieś tu słyszałem płaczące dziecko!

[str. 157]

– Zobaczmy w domu – pociągnął go drugi. Lampy zgasły i izba znów pogrążyła się w grobowej ciemności. Ciężkie kroki, które słychać było z góry, jak młot waliły w głowy ukrywających się ludzi. Z sąsiednich domów słychać było uderzające po podłodze żelazne pręty. Gdzieś w głębi wybuchy granatów, strzały i tłumione krzyki.

***

Czwarty dzień w ukryciu.

Zmęczone, wyczerpane ciała leżały na porozrzucanych ubraniach i pościeli. W powietrzu unosił się smród ludzkich nieczystości. Pesach leżał skulony w kącie. Przestał już nasłuchiwać z uchem przy ścianie. Czyhające na zewnątrz bagnety nie wywoływały w nim już takiego strachu jak w ciągu pierwszych dwóch dni. Skamieniały nasłuchiwał jak jego żona Rywka rozmawia sama ze sobą, jak Rochele dusi się łzami klęcząc przy chorej matce, a jego serce było puste, pozbawione wszelkich uczuć.

***

Ósmego dnia kryjówka przeistoczyła się w otwarty grobowiec. Promienie słoneczne z otwartego okna oświetlały martwe ciało Rywki leżące przy kupie ziemi, w której pochowane zostało niemowlę Bunema. Z otwartej kryjówki ziało grobową ciszą, która przepełniała cały dom. Pesach z Rochele na rękach szedł zakrwawionym brukiem ulicy Rogowskiej [*obecnie ulica Wilczyńskiego]. Mordercy, którzy go znaleźli, zagnali go do masowego grobu za miasto.

[str. 158]

 

Koniec getta

Jesień 1942. Na Małym Rynku wybijały właśnie ostatnie godziny sokołowskich Żydów. Spod ziemi, z kryjówek, raz po raz wyciągani byli ukrywający się Żydzi. Siedzieli na kamieniach zrezygnowani, ze spuszczonymi głowami. Wokół nich stali uzbrojeni żołnierze, strzegący ich jak anioł śmierci.

W środku tej masy skurczonych ludzi siedział młody, zbladły ze strachu i głodu Mojsze Solarz. Właśnie tu poczuł w całej rozciągłości niebezpieczeństwo, które miesiącami piętrzyło się we wszystkich kątach getta i w ciemnej dziurze pod ziemią, w której się ukrywał. Wszystkie te chwile strachu skumulowały się i jak miecz wisiały nad jego głową. To są ostatnie minuty twojego życia! Swojemu młodszemu przyjacielowi Berelowi Szulcowi, który siedział obok niego, ze strachem w oczach wyszeptał do ucha:

– Pamiętaj, tak jak ustaliliśmy. Gdy ciężarówka skręcać będzie do lasu na Kosowskiej, wyskoczę jako pierwszy, a ty za mną. Nie zapomnij biec zygzakiem do lasu.

– Może się nie opłaca. Może i w lesie śmierć czyha na Żydów – zrezygnowany Berele odpowiedział.

– Każda śmierć jest lepsza niż Treblinka! Nie mamy nic do stracenia.

– Pewny jesteś, że pierwsze kule nas nie trafią i nie będziemy leżeć na środku pola, jak te postrzelone psy?

– W lesie jest nadzieja, ale w Treblince… Decyduj się szybko. Nie ma czasu!

– Skaczę po tobie!

[str. 159]

Gdy ciężarówki wypełnione po brzegi ludźmi z wielkim hałasem ruszyły w drogę do Treblinki, do bramy getta przyszło dwóch chłopów, prowadząc ze sobą śmiertelnie wystraszoną młodą kobietę. Rozbalowana banda polskich chłopów krzyczała:

– Do getta! Do getta!

Na środku Małego Rynku kazali kobiecie w podartych ubraniach zatrzymać się. Stała załamana, ostatkiem sił trzymała się na nogach.

Jeden z chłopów z krzyżem na szyi, który wystawał spod jego rozpiętej koszuli, zdjął czapkę i usłużnym tonem zwrócił się do Niemca z trupią czaszką na mundurze.

– Przyprowadziliśmy Żydówkę, która błąkała się pod drodze między wsiami.

– A co ty radzisz? Co z nią zrobić? – spytał Niemiec drugiego chłopa.

– Ja, panie, już powiedziałem tej Żydówce, gdy szliśmy do getta, że taki już jej los. Dokąd uciekasz? I tak musisz tam pójść, gdzie wszyscy Żydzi poszli.

Niemiec spojrzał na kobietę i krzyknął rozkazującym tonem.

– A ja rozkażę co innego. Żydówka będzie żyła. Wszyscy Żydzi już w drodze do Treblinki, a ty zostaniesz w mieście i będziesz dla nas pracować.

Chłopi nie mogli pojąć tego łagodnego podejścia do ofiary. Całą drogę sobie wyobrażali, że tuż za granicą getta pierwszy napotkany Niemiec rozwali jej głowę kolbą od karabinu, a oni otrzymają swoją nagrodę.

– Żydówko, będziesz u nas jadła chleb ze słoniną i popijała rumem – powiedział zza jej pleców inny Niemiec przepitym, ochrypłym głosem, mrugając do uzbrojonych Ukraińców.

– Do diabła! Nie chcesz żyć, Żydówko? To wybierz sobie rodzaj śmierci. Mam cię zastrzelić jak psa, czy chcesz pójść do twoich kamratów do Treblinki? Masz minutę na odpowiedź! – rozkazał Niemiec wymachując jej przed oczami rewolwerem.

W pustym getcie strzały odbiły się echem. Na ziemi u stóp niemieckich morderców i polskich chuliganów leżała ostatnia ofiara sokołowskiego getta…

[str. 160]

Po akcji eksterminacji Niemcy zostawili w getcie około 50 Żydów, kobiet i mężczyzn. Ich zadaniem było sprzątnąć teren. Pod nadzorem sortowali rzeczy z opuszczonych żydowskich domów i wynosili do specjalnych magazynów, w których składowano co bardziej kosztowne dobra, aby wysłać je później do Niemiec. Rzeczy o małej wartości były licytowane i sprzedawane chłopom ze wsi i Polakom z miasta.

Jedną z ocalałych była Chaja-Ita Perlsztejn (obecnie w Izraelu), która pracowała w żandarmerii. Chaja-Ita opowiadała:

– Garaż na polu Chany, córki rebego, Niemcy zamienili na miejsce zbiórki Żydów, których znaleziono i wyciągnięto z kryjówek po zagładzie. Żandarmeria sądziła, że będzie to najodpowiedniejsze miejsce dla schwytanych, którzy wysłani zostaną następnie do Treblinki. Był to długi, drewniany barak, który służył wcześniej za magazyn piwa i garaż dla samochodów, które rozwoziły towar po okolicy. Tymi samymi samochodami, które należały kiedyś do Żydów, żandarmi odwozili ich teraz do Treblinki.

Śmiertelny strach padał na Żydów w baraku, gdy tylko słyszeli odgłos otwieranego zamka. Drzwi otworzyły się na oścież i Niemcy wepchnęli do ciemnego baraku nową grupę ludzi. Gdy pewnego razu drzwi się otworzyły z drugiej strony, słychać było zuchwały śmiech. Żandarmi krzyczeli: „Teraz zrobi wam się wesoło! Przyprowadziliśmy was żydowskich pajaców!”

Kim byli ci czarni Żydzi? Skąd wzięła się sadza na ich twarzach i ubraniach? Jeden z nich, piekarz Kejmes, opowiadał:

– Gdy ludzie w getcie zaczęli budować schrony i ja zrobiłem kryjówkę, do której wchodziło się przez mój piec. Kryjówka była długa i ciągnęła się aż do komina. Tam w sadzy i dymie staliśmy w ścisku dniami i nocami bez jedzenia i picia. Oddychaliśmy tym śmierdzącym powietrzem aż nasze nogi odmówiły posłuszeństwa i musieliśmy wyjść.

[str. 161]

Obok naszego domu znalazł nas żandarm. Tak tu trafiliśmy.

Stali razem z nami i przez szpary w ścianach drewnianego baraku patrzyli na ulicę Piękną, na opuszczone domy, w których nie było już najmniejszego śladu ludzkiego życia. Stamtąd widzieliśmy jeszcze nie do końca zasypany masowy grób, na skraju którego żandarmi cały czas rozstrzeliwali napotkanych Żydów.

Pewnego razu żandarm Lolek przyprowadził tam żonę jednego z kaliskich uciekinierów, Sonię Benesz. Rozkazał jej wejść do grobu i się położyć. Potem w nią wycelował. Pierwszy strzał nie zabił kobiety. Jeszcze żyła. Po drugim Lolek krzyknął do grobu: „Do diabła! Jeszcze żyjesz?!” Gdy po trzecim strzale jeszcze żyła rozwścieczony Lolek zaczął kopać i ryć w ziemi jak dzikie zwierzę. „Trzy razy celowałem w głowę i ani jednego trafionego strzału. Wyłaź z dołu i idź do diabła!”

Po kilku dniach włóczenia się po okolicy Sonia Benesz, cudem uratowana z masowego grobu, wróciła do getta i razem z innymi Żydami trafiła do garażu. Opowiedziała tam swoje przeżycia ostatnich dni. Kończąc, dodała zrozpaczona: „A teraz przede mną moja ostatnia droga – do Treblinki”.

Razem z pozostałymi Żydami poszła w swoją ostatnią drogę.

[str. 162]

 

Nazajutrz

Rozdział końcowy autorstwa M. Canina

Ciężko pierwszy raz stąpać po grobach przodków. Ciężko też przyjechać do własnego miasteczka. Wrócić tam, gdzie po raz pierwszy zobaczyłeś piękno pól, tam, gdzie ojciec po raz pierwszy prowadził cię do chederu, tam, gdzie twoje oczy po raz pierwszy ujrzały boży świat. W Sokołowie znałem każdy kamień i każde drzewo. Z pamięci mógłbym wyliczyć kogo spotkałem, gdy po raz pierwszy sam szedłem ulicą.

Sokołów – moje rodzinne miasto, Sokołów – moje serdeczne żydowskie miasteczko! Byłeś mi centrum mojego świata. Może i są na świecie inne miasta, ale żadne z nich nie jest tak duże i tak piękne jak ty. Nigdzie na świecie nie ma takiej rzeki, jaką ty masz, choć nie ma ona nawet nazwy [*chodzi o Cetynię]. Nigdzie łąki nie są tak zielone, jak w Sokołowie i nigdzie na świecie nie ma takich sadów, w których tak błogo można spacerować. Sokołów miał piękną synagogę [*przy obecnej ul. Magistrackiej, wcześniej ul. Bóżniczej], w której zadzieraliśmy wysoko głowy, chcąc wyjrzeć przez kolorowe szyby wiszące nad Aron-Ha-kodesz [*szafa służąca do przechowywania zwojów Tory] i zobaczyć toczącą się w nich grę świateł. Na środku rynku w Sokołowie stała studnia, która przez całe moje dzieciństwo była dla mnie jak czarodziejska maszyna, która ciągnie wodę z głębin ziemi. Nawet częste w Sokołowie pożary miały w sobie tyle piękna, które rozbudzało dziecięcą fantazję i przenosiło w świat wielkich emocji. Nawet bajki, które czytało się później

[str. 163]

nie potrafiły opowiedzieć tak o tajemniczych światach jak te, które opowiadał nam blacharz Jone. Sokołów był centrum mojego świata i wszystko, co najpiękniejsze i najbardziej interesujące rozgrywało się w tym mieście.

Byłem już w wielu miastach na Podlasiu. Sokołów mogłem już odwiedzić dziesięć razy, ale nigdy tego nie zrobiłem. Bałem się zobaczyć moje miasto bez Żydów.

Koniec końców przyjechałem do Sokołowa pewnego letniego ranka. Rynek był pusty, kramy zamknięte. Mury, stragany na rynku – będąc dzieckiem myślałem, że nie ma nigdzie na świecie większych niż w Sokołowie – teraz wyglądały na maleńkie i nędzne. Tak dobrze znana mi, bliska nędza. Wydawało mi się, że także domy patrzą na mnie swoimi wielkimi oknami, w których odbijało się wschodzące słońce. Zapewne rozpoznały mnie, tak samo jak rozpoznała mnie studnia na rynku, której ciężkiej żelaznej rączki nigdy nie zdołałem podnieść będąc dzieckiem.

Nikt nie szedł do synagogi na modlitwy. Nie widziałem otwierających się porankiem okiennic i nie widziałem podążających na targ przekupek z koszami pełnymi warzyw sprzedawanych pracowitym sokołowskim gospodyniom.

Idę znanymi mi dobrze pustymi ulicami i nie spotykam nikogo. Gdzieś otwierają się drzwi i ręce wylewają na bruk wodę z miski. Drzwi zamykają się a ja nie zdążam nawet zobaczyć twarzy. Świadectwa Zagłady znajduję w nowym besmedreszu. Szyby wybite, ściany zakopcone. Schodzę w dół ulicą w kierunku rzeki. Wiele drewnianych domów jest zapadniętych, wiele zburzonych. Na ich miejscach stoją nowe. Mój dziecięcy świat nie istnieje.

Zniszczony jest też stary cmentarz. Teraz wielki zarośnięty plac. Przy moście słyszę młyn, kiedyś był to żydowski młyn. Potem uderzenia kowala, kiedyś był to żydowski kowal. A teraz patrzy na mnie gojski kowal. Dziwi się pewnie i zapytuje, co obcy robi tu o tak wczesnej porze. Dalej w górę ulicy, w stronę rynku znajduję zniszczoną synagogę, nowy besmedresz nędzny i zdewastowany. Gdy wracam na rynek otwartych jest już kilka kramów, a w nich obce, nieznajome mi twarze.

Nie ma już Żydów w żydowskim miasteczku Sokołowie.

Do domu rabina [*dom rabina znajdował się na początku ul. Pięknej; obecnie jest tam restauracja] wchodzą urzędnicy, policjanci, obcy ludzie. Mieszczą się tam teraz miejskie urzędy, które z Żydami nie mają nic wspólnego.

[str. 164]

A kiedyś ten dom był dla nas centrum świata. Sokołowski rebe Icchok Zelig Morgensztern, wnuk rebego z Kocka, królował na Podlasiu jak monarcha. Z najodleglejszych miasteczek zjeżdżały się kobiety z dziećmi i chorzy prosić rebego o uzdrowienie. A on, jak doświadczony lekarz wypytywał chorego o symptomy i boleści, i wypisywał recepty dziwacznym językiem, który tylko sokołowscy aptekarze byli w stanie zrozumieć. Niesamowitą postacią był sokołowski rebe. Człowiek o wielkim temperamencie i znawca ludzi. Nigdy nie zajmował się swoimi dziećmi, nigdy nie wiedział, ilu młodzieńców uczy się w jego jesziwie, ilu Żydów mieszka w miasteczku. Za to znał wszystkich bardzo dobrze i o każdym miał trafne zdanie. Lubił prezenty, ale pieniędzmi, które posiadał nie bardzo się przejmował. Stary szames [*woźny; osoba przygotowująca synagogę do nabożeństw] chodził więc za rebem i zbierał miedziaki, które wypadały mu z kieszeni.

Sokołowscy Żydzi byli zdrowymi, pracowitymi ludźmi, rzemieślnikami i handlarzami, którzy pozwalali sobie tylko na jednodniowy odpoczynek od pracy. Byli także ludźmi wielkiej wiary. Chleba może nie, ale pracy i wiary zawsze mieli w bród. Jednak mimo tej ogromnej biedy Sokołów wydał na świat inteligencję, poetów, pisarzy, intelektualistów i nauczycieli, który teraz rozsiani są po całym świecie. W tym małym miasteczku na żydowskiej ulicy rozgrywały się wszystkie społeczne i polityczne walki oraz spory. Gdy nastał kres swarom między kockimi chasydami, aleksandrowskimi i tymi z Góry Kalwarii, wywołany brakiem nowych chasydów w mieście, rozpoczęły się awantury świeckich partii: Bundu, syjonistów i komunistów. Były one tak samo zawzięte, jak zaciekli byli sokołowscy Żydzi. Na wieczornych spotkaniach, w sadach, w których spacerowano i w stowarzyszeniach toczyły się żarliwe dyskusje. Było to jak narodziny nowego ładu na świecie.

Jednak sokołowska młodzież nie doczekała się nowego ładu. Gdy ten zaś się pojawił, wpadł zaraz w węże gniazdo, które już wcześniej zatruwało żydowskie życie

[str. 165]

a później pod niemieckim przewodnictwem próbował pozbyć się Żydów. Od tego momentu wystawieni byliśmy na dziki antysemityzm. Mieszczanie, sokołowscy szewcy i strażacy szukali tylko okazji, aby „zabawić się” z Żydami. Swoją szansę otrzymali pierwszego dnia po zajęciu przez Niemców miasta. Już wtedy, zanim jeszcze zbrodniarze zaczęli mordować Żydów, sokołowscy mieszczanie rabowali i mordowali ludzi. Nad Sokołowem przeszła ciemna burza. Gdy Żydzi uciekali w stronę Bugu, aby się ratować, chłopi okradali ich i mordowali po drodze.

Wybierzcie się na spacer ulicami Sokołowa. Przechodzące kobiety noszą ubrania, o których z pewnością wiesz, że należały do Żydów. Zasłony w oknach, wyposażenie w sklepach – wszystko żydowskie. Czego nie zrabowano Żydom, ludzie dostali potem od Niemców. Wszystkie łupy nazywają „poniemieckimi rzeczami”. Też domy, w których Polacy mieszkają nie są żydowskie a „poniemieckie”, bo to Niemcy chcieli je sprzedać.

W każdym mieście, które odwiedzam pytam miejscowego fotografa, czy nie zachowały się u niego zdjęcia z czasów okupacji. Tu, w Sokołowie nawet się nie ważyłem. Nie chciałem, aby padło na mnie nawet najmniejsze podejrzenie, że mam coś wspólnego z Żydami, albo że się nimi interesuję…

Nie chciałem dodać kolejnego nędznego grobu do tych żydowskich grobów rozsianych po okolicznych polach i lasach. Chciałem jeszcze zobaczyć jak wygląda miasto, które stanowiło w dzieciństwie centrum mojego świata. Nie wierzyłem wtedy, że gdziekolwiek może być lepiej niż tu. I widziałem je, tak nędzne, tak okrutnie zniszczone. Gdy tylko przyjechał autobus do Węgrowa ziemia zaczęła palić się mi pod nogami i opuściłem Sokołów. Opuściłem go na zawsze.

[str. 166]

 

dr M. Dworzecki

Pamiętajcie!

 

Pamiętajcie o katastrofie ludu Izraela – pamiętajcie o walce i śmierci – i niech będzie to wam lekcją.

Niech pamięć o tym będzie twoją towarzyszką w drodze, we śnie i po przebudzeniu.

Błogosławiona pamięć o tych, których już nie ma.

Niech pamięć o katastrofie będzie dla was solą i chlebem i niech zostanie częścią ciebie, niech wchłonie ją twoja krew, twoje ciało i twoja dusza.

Zaciśnijcie zęby i pamiętajcie! Gdy jesz – pamiętaj! Gdy pijesz – pamiętaj! I gdy słuchasz muzyki – pamiętaj! Gdy słońce święci – pamiętaj i gdy zapada noc – nie możesz zapomnieć!

W domu, który będziesz budował zburz ścianę, abyś zawsze miał przed oczami ruinę domu Izraela.

A gdy będziesz orał pole, ułóż na nim kupkę kamieni, będzie ona świadectwem i pamiątką po braciach, którzy swojego grobu nie mają.

Gdy będziesz swoje dziecko prowadził pod chupę [*baldachim ślubny], pamiętaj o żydowskich dzieciach, których nikt już nigdy nie zaprowadzi pod chupę. Nikt nie zmówi za nie kadiszu.

I niech zjednoczą się martwi i żyjący, ten, kto uciekł i ten kto pozostał, ci, których nie ma i ci, co się ostali z ludu Izraela.

Słuchaj, słuchaj jak woła do każdego z nas katastrofa narodu! Niepokój! Niepokój!

 

Materiały zamieszczone na stronie dostępne na licencji uznanie autorstwa – użycie niekomercyjne – bez utworów zależnych 3.0 Polska

Dofinansowano ze środków Stowarzyszenia Żydowski Instytut Historyczny 

Dofinansowano ze środków Muzeum Historii Polski w Warszawie w ramach Programu “Patriotyzm Jutra”