„Rabin” odszczepieńców
„Pomnę na miłość twojej młodości, na uczucie czasu twojego narzeczeństwa, gdy chodziłeś za mną na pustyni, w kraju nie obsiewanym” (Ks. Jeremiasza 2,2)
Abraham Hersz, rzeźnik z synagogalnego podwórza, u którego pobożni Żydzi z miasteczka kupowali mięso, bo uchodził za największego dewota, wrócił do domu w piątkowy wieczór po nabożeństwie przywitania szabasu w sztyblu [*sztybel – budynek lub jego część, będący małym domem modlitewnym] chasydów z Mszczonowa wielce zasmucony, przygnębiony. Otworzył sidur [*modlitewnik] i smutnym głosem począł odmawiać modlitwę „Szalom alejchem” [*Pokój wam (hebr.)]. Ale brzmiało to tak, jakby był w żałobie. Domownicy patrzyli na niego z wielkim zdziwieniem i pytali się w myślach: „Co się ojcu stało? Czy, nie daj Boże, zachorował?”
Dobrotliwy, naiwny uśmiech, który zawsze gościł na jego twarzy, nagle zniknął. Był nie do poznania.
Abraham Hersz nalał sobie rodzynkowego wina z pełnej jeszcze karafki, która na białym obrusie mieniła się szabatową słodką radością.
Zmówił kidusz [*błogosławieństwo nad winem], a zaraz po nim to samo zrobili jego synowie Isroel i Szmuel Lejb.
Rzeźnik Abraham Hersz umył się przed jedzeniem, pokroił wielki brązowy kołacz i westchnął w swoją białą, chudą brodę.
– Co z tobą ojcze? Źle się czujesz? – zapytał jego syn Isroel.
– Nic, zupełnie nic – cicho odpowiedział i zaczął burczeć pod nosem nową modlitwę.
– A może coś się stało? – spytała jego żona, rzeźniczka Blima, kobieta niska, zanosząc na stół talerze z rybą.
– A no stało się, stało! Mam zepsuty szabas.
– Co? Opowiedz! Nic nie możesz ukrywać. Nie można wszystkiego przemilczać i ukrywać przed żoną i dziećmi.
– Trzeba było dziś być w mszczonowskim sztyblu podczas modlitw. Zrozumielibyście moje zmartwienia. Kaleki Abraham Joel spoliczkował naszego Jakuba.
– Za co? – wszyscy w jednogłos zawołali.
– Abraham Joel i jeszcze kilku bogatych Żydów znalazło w kieszeni jego palta świecką książkę napisaną świętymi hebrajskimi literami. A nasz Jakub pożycza tę książkę każdemu młodzieńcowi i prowadzi do strasznych herezji.
– Za to go spoliczkował? – zapytała rzeźniczka ze łzami w oczach i załamała wychudzone ręce.
– Abrahamie Herszu, czy nie była to przypadkiem jedna z tych trefnych książeczek, których policja poszukuje u strajkujących robotników, a za których posiadanie wsadzają do więzienia?
– A skąd mam to wiedzieć? Czy ja się znam na takich książkach? O takie rzeczy mnie pytasz?!
– Mamo, nie bój się. To nie jedna z tych książek, których poszukuje policja. Ja wiem, co to za książka. I ja już ją czytałem – wmieszał się najstarszy syn Isroel. – I nie tylko ja, wszyscy młodzieńcy z besmedreszu [*besmedresz (jid.), beit midrasz (hebr.) – dom modlitwy] już ją czytali, wszyscy wzięli książkę od naszego Jakuba. Dlatego starzy Żydzi są na niego źli, dlatego go spoliczkowano.
– Powiadają w sztyblu, że sprowadza na złą drogą miejscową młodzież. Wiecie, jak go nazywają? Nadali mu przezwisko: „rabin odszczepieńców…”.
– Isroelu, co to za książka, za którą można zostać spoliczkowanym? Co tam jest napisane? – matka spokojnie zapytała syna.
– Mamo, to książka litewskiego autora. Nazywa się on Abraham Mapu, a książka to „Ahawat Cijon” [*„Miłość do Syjonu” (hebr.).]. Opowiada ona historię, która wydarzyła się, gdy Żydzi żyli jeszcze w swojej ojczyźnie – w Erec Isroel w czasach proroków Izajasza i Ezechiela. Pewnego razu lew napadł na żydowską dziewczynę, Tamarę, która właśnie szła zrywać kwiaty. Zobaczył to stojący na polu pastuch Amnon. Łukiem, który trzymał w dłoni wycelował w lwa, strzelił i trafił prosto w serce. Tym sposobem uratował dziewczynie życie.
– Ojcze, wiesz przecież, że gdyby ten wściekły fanatyk, kulawy Abraham Joel, mnie spoliczkował, to wykręciłbym mu jeszcze drugą nogę – dumnie oświadczył syn Isroel. – Jego szczęście, że nie było mnie dziś w sztyblu. Ojcze, czy Jakub milczał? Nie odpowiedział uderzeniem?
– Nie, nie oddał, milczał. I bardzo dobrze zrobił. Czy miał się bić w szabas w sztyblu z wściekłym Abrahamem Joelem? Powiedział mi, że już nigdy nie przyjdzie na modlitwy do sztybla chasydów z Mszczonowa. Od dziś będzie się modlił w nowym besmedreszu [*chodzi o budynek przy ul. Długiej w Sokołowie Podlaskim].
Abraham Hersz i Blima, gdy skończyli szabasową wieczerzę i odmówili błogosławieństwo, wyszli na zewnątrz i usiedli na przyzbie. Ich dom stał blisko starego cmentarza [*obecnie park im. PCK], wśród nędznych, poprzechylanych, drewnianych domków, w centrum miasteczkowego uniwersum. W okolicy mieszkali tragarze, furmani, szmaciarze, biedota, która chodziła żebrać po ludziach i służący, którzy usługiwali w bogatych domach.
Tuż za starymi, zbutwiałymi domami z gontowymi, podziurawionymi dachami pokrytymi zielonym mchem, na które wspinały się miejskie kozy i zjadały dziką trawę tam rosnącą, ciągnęły się wielkie pola porośnięte rzucającymi cień drzewami.
W szabas biedota opuszczała swoje stęchłe domy i na miękkiej trawie wokół żydowskiego cmentarza rozkładała kołdry, starą odzież i wory. Ludzie chrupali pestki dyni, zajadali solony bób. Furmani, domokrążcy opowiadali niesamowite historie, a czas spędzano na świeżym powietrzu.
Rzeźnik Abraham Hersz i jego lepsza połowa siedzieli na przyzbie pogrążeni w milczeniu. Patrzyli w rozgwieżdżone niebo, które jak błękitna chupa [*baldachim trzymany nad nowożeńcami w dniu ślubu] zawisło nad miastem. Abraham Hersz przyglądał się srebrnemu księżycowi, którego blask odbijał się w małej rzeczce [*Cetynii], w strudze, która przepływa pod starym cmentarzem. Głęboko wdychał chłodny, przyjemny wietrzyk, niosący zapach świeżo ściętego siana ze stogów leżących na sąsiednich polach. Przed jego oczami pojawiała się znów scena ze sztybla chasydów z Mszczonowa. Jego syn Jakub, blady, zmieszany, wyciera sobie chusteczką twarz, dotyka nosa, aby sprawdzić, czy nie leci mu krew. Kulawy Abraham Joel drze się jak zarzynany byk: „Ty grzeszniku! Odszczepieńcu! My już ci to z głowy wybijemy takie książki. Jesteś zagrożeniem dla całego miasta i wszystkich Żydów”.
Rzeźnik przerwał milczenie i zwrócił się do żony:
– Blime, słuchasz mnie? Już chciałem ci o tym opowiedzieć przy jedzeniu, ale nie chciałem, aby dzieci słyszały. Powiedziano mi w sztyblu, że u Nuty Finkelsztejna w domu, to ten, co pisze podania, ludzie spotykają się wieczorami. Przychodzi tam też nasz Jakub. Przychodzą też kobiety. Czytają tam książki, śpiewają piosenki, powiedziano mi nawet, co to za kobiety. Czy to przystoi, aby żonaty mężczyzna spotykał się z innymi kobietami? Nasz Jakub ma przecież żonę, aby żyła długo! A tu co raz to włóczy się po obcych domach i chadza do tego nikczemnika Nuty Finkelsztajna?
– Nie słuchaj wszystkiego, co źli ludzie mówią! – odpowiedziała żona jeszcze w półśnie. –Abrahamie Herszu, wskaż mi choć jednego mieszkańca naszego miasteczka, który mógłby się równać z naszym Jakubem? Z jego umysłem i znajomością Tory! Jak on pisze, jak studiuje! On i do Boga, i do ludzi. Wszyscy dostojni chasydzcy młodzieńcy przychodzą do niego studiować z nim Torę, zapytać, co się dzieje na świecie. Nie musieliśmy na jego naukę, jak inni rodzice, wyłożyć ani grosza, on wszystkiego nauczył się sam. Latami przesiadywał w besmedereszu i studiował. Sam nauczył się pisać po hebrajsku, po polsku i rosyjsku. Spójrz tylko na dzieci innych rzeźników. Kim one są? Rzeźnikami, karciarzami, gołębiarzami, paserami i złodziejami, a nasz Jakub, syn rzeźnika, zna Torę lepiej niż dzieci samego rabina.
Zmęczeni po całym tygodniu ciężkiej pracy, zapadli na przyzbie w drzemkę.
*
Jakub był jednym z najzdolniejszych uczonych studiujących Torę w sztyblu, wielki intelekt, mędrzec. Gdy spierano się o jakiś trudny ustęp Gemary [*Gemara – zbiór rabinicznych komentarzy i objaśnień uzupełniających Misznę, czyli kodeks prawa obyczajowego w judaizmie. Obie księgi tworzą razem Talmud], zawsze wołano Jakuba Tejtelbauma. Także po jego ślubie, gdy objął posadę piekarza i ciężko pracował, aby zarobić na życie, zamożni chasydzcy młodzieńcy przychodzili do jego „szkółki”, do domu stojącego tuż przy cmentarzu. Siadali na klocach rozstawionych na podwórzu jego domu i studiowali z zapałem „Ha-Cefirę” [*hebr. Świt; tygodnik założony w Warszawie przez Chaima Zeliga Słonimskiego], którą Jakub Tejtelbaum, jako jedyny w miasteczku, prenumerował.
Odkładał robotę i z wielkim smakiem i znawstwem tłumaczył słowa Nachuma Sokołowa [*1859-1936, pisarz, dziennikarz, jeden z liderów ruchu syjonistycznego], które ukazywały w artykułach pod tytułem „Szabasowy gość” oraz znane, eleganckie i mądre felietony pt. „Z szabasu na szabas”. Pobożni Żydzi patrzyli na niego z ukosa, podejrzliwie, mimo że sami także od czasu do czasu przychodzili, aby dowiedzieć się od Jakuba czegoś o światowej polityce.
Za zaoszczędzone pieniądze kupował książki. Miejscowy sprzedawca książek, reb Aszer, sprowadzał dla niego z Warszawy nowo wydane hebrajskie dzieła. Wypożyczał do przeczytania zaufanemu kręgowi chasydów albo sam zaczytywał się nimi w domu Nuty Finkelsztejna. Tam przeczytał poemat J[udy] Lejba G[ordona]. „Koco szel jod” [*„Kreseczka nad literą jod” (hebr.)], który wzywał do walki z rabinami. Także „Chatot ne’urim” [*„Grzechy młodości” (hebr.)] Mojszego Lejba Lilienbluma oraz jego ważne dzieło drukowane w „Ha-Melic” [*„Orędownik” (hebr.)] pt. „Orchot ha-Talmud” [*„Sposoby z Talmudu” (hebr.)], które wywołało burzę w żydowskim świecie religijnym, gdyż autor wzywał do reformy żydowskiego życia religijnego. Powieść Pereca Smolenskina „Ha-toe be-darchej ha-chajim” [*„Błądzący po ścieżkach życia” (hebr.)] wędrowała z rąk do rąk miejskich młodzieńców, a wszystko to dzięki Jakubowi Tejtelbaumowi – Jakubowi Plackowi, jak na niego wołano.
Gdy do miasteczka dotarła smutna wiadomość o śmierci dr. Herzla [*Theodor Herzl, 1860-1904, dziennikarz uznawany za twórcę współczesnego syjonizmu], Jakub urządził żałobny wieczór wspomnieniowy i wygłosił mowę pożegnalną. Odczytał także fragmenty „Judenstaat” [*„Państwo żydowskie”] Herzla. Religijni Żydzi, na czele z rabinem, wiedzieli o tym wszystkim, nie byli jednak w stanie powstrzymać młodzieńców od czytania książek, które pożyczał im Jakow Placek. Rewolucyjny wiatr narodowych ruchów wyzwoleńczych, który unosił się nad miastami i miasteczkami carskiej Rosji na początku wieku, zachwiał i tak już chybotliwymi, gnijącymi posadami starego żydowskiego życia. Wiatr ten dotarł także do Sokołowa Podlaskiego.
Z impetem wdarł się do prymitywnego, zastygłego żydowskiego życia religijnego i zniszczył fundamenty trwającej setki lat egzystencji. Wiatr, który przyniósł ze sobą narodowe przebudzenie, wdarł się przez okna i drzwi do besmedreszów, chasydzkich sztybli i jesziw, w których całymi dniami i nocami przesiadywali młodzieńcy studiując Torę. W bystrych, uczonych głowach zmąciło się, poplątało. Młodzieńcy zamknęli Gemary i ruszyli nową, narodową drogą.
Dwa prądy, dwie idee: syjonizm i Bund [*Powszechny Żydowski Związek Robotniczy na Litwie, w Polsce i Rosji; istniejąca od 1897 do 1948 partia lewicowa, antysyjonistyczna] dotarły w tym samym czasie do miasteczka i pobudziły do aktywnego życia pasywne dotychczas, drzemiące siły żydowskich mas, żydowskiej biedoty. Życiowe drogi młodzieńców z miasteczka rozeszły się, jedni poszli do Bundu, zaangażowali się w walkę o lepszy, piękniejszy świat, w walkę z carskim reżimem. Inni wpajali sobie syjonistyczne idee odbudowy Erec-Isroel i ożywienia języka hebrajskiego.
Także Jakuba Tejtelbauma porwały rewolucyjne myśli, które jego towarzysze zaszczepiali robotnikom w miasteczkach. Przyciągnął go, zaczarował „Lean” [*„Dokąd” (hebr.)] Zewa Fajerberga, który wzywał do siebie, na Wschód, do Syjonu. „El ha-cipor” [*„Do ptaszyny” (hebr.)] i „Achen chacir ha-am” [*„Zaprawdę zasechł lud” (hebr.)] Chaima Nachmana Bialika [*1873-1934; hebrajski poeta, narodowy wieszcz Izraela] zawładnęły sercem młodego żydowskiego mężczyzny z besmedreszu, Jakuba Tejtelbauma.
Gdy kulawy Abraham Joel spoliczkował go i wyrzucił z mszczonowskiego sztybla, Jakub modlił się w besmedreszu. Modlił się tam także mełamed [*nauczyciel] Mojsze Aron, mężczyzna wysoki z długą, gęstą brodą, nerwus i fanatyk, który wszystkich młodzieńców czytających książki wyrzucił ze sztybla chasydów z Góry Kalwarii. Ten właśnie Mojsze Aron przyszedł do niego i z wielką złością podeptał swoimi brudnymi buciorami świeżo wypolerowane świecące buty Jakuba Placuszka.
– Zdrajco Izraela! – krzyczał mełamed Mojsze Aron. – Do świętego miejsca wchodzisz w wypolerowanych butach!
Gabaj [*urzędnik gminy żydowskiej] Mojsze, mąż Malki, miły, cichy Żyd, wmieszał się:
– Daj spokój Mojsze Aronie! Można przecież być uczciwym Żydem i nosić czyste buty.
Mojsze Aron wyciągnął swoje długie ręce i oparł je o pulpit, jego szeroko otwarte oczy zapłonęły jak dwie kule ogniowe i z impetem, z zapałem powiedział:
– Głupi jesteście! Nic nie rozumiecie! Wszystko zaczyna się od stóp, a kończy na sercu. Nie można nosić czystych butów. To jest, panowie, początek, jak się pucuje buty, to i zakłada się zaraz sztywny, wyprasowany kołnierz, a potem goli brodę, przestaje się modlić i koniec z byciem Żydem! Czy myślicie, że nie wiem, że Jakub Placek chodzi do golibrody, do lubieżnika Nuty Finkelsztejna razem z kobietami i innymi hultajami? Śpiewają tam piosenki, czytają książki. Jakubie Placku, wygłosiłeś tam wykład na temat tego heretyka dr. Herzla!
– Panowie! On jest rabinem wszystkich odszczepieńców! Wszyscy młodzieńcy zapatrzeni są w niego i przychodzą do niego czytać „Ha-Cefirę”. Sprowadził nasze żydowskie dzieci z prawej drogi. Nawet przywódca strajków i socjalistów z naszego miasteczka, Isroel Lejbele, niegdysiejsza nadzieja naszego magida [*kaznodziei] oraz bundysta Mojsze Mordechaj są jego uczniami. Dawał im książki!
Mojsze Aron, kiwając się jak przy Gemarze, odparł:
– My Żydzi podobni jesteśmy do pływającego po burzliwym morzu statku. Z powodu małej drzazgi zatonąć może cały statek. Przez jednego bezbożnika może spaść nieszczęście na całe żydowskie miasteczko.
*
Gdy wyrzucono go ze sztybla chasydów z Mszczonowa i z besmederszu, Jakub Tejtelbaum pojechał do mszczonowskiego rebego Menachema Kalisza, prosić go, aby ten wpłynął na swoich chasydów i by ci przestali go prześladować. Zanim jednak Jakub zdążył otworzyć buzię, rebe powiedział:
– Jankele, wiem, co chcesz mi powiedzieć.
Rebe wziął Jakuba pod rękę i pogładził jego czarną, krótką brodę, aby sprawdzić, czy nie została podcięta.
– Zrozum Jakubie – rabin mówił spokojnie. – Podnoszenie ręki nie jest dobrą cechą. Pozory mylą. Trzeba się wyposażyć w siłę, aby być Żydem. Grzeszne myśli trzeba od siebie biczem odganiać. Doniesiono mi, że przyniosłeś do domu „Ahawat Cijon” litewskiego pisarza Abrahama Mapu, i że czytali to inni młodzieńcy. Powiedz mi, Jankielu, czy czytanie zmyślonych bajek o miłości-sryłości zwalnia ze studiowania Tory? Szkoda, masz bystrą głowę! Powiedz mi, czy zaglądasz jeszcze do religijnych ksiąg?
– Tak, rebe – Jakub Placek odpowiedział. – Ale mówią mi w domu, że moje ich zrozumienie jest heretyckie.
Rebe obiecał mu, że rozkaże swoim chasydom, aby go zostawili w spokoju i pozwolili dalej modlić się w sztyblu. Gdy się żegnali, rebe długo ściskał jego dłoń i powiedział:
– Twoja droga jest niebezpieczna. To tak, jakbyś rzucał gorącym węglem w stóg siana. Jedna iskra może spowodować pożar. Pamiętaj, Jankele, porzuć te głupoty. Studiuj, słyszysz? Masz mądrą głowę, zawsze ci to pomoże.
Jakub Placek nie rozniecił pożaru w miasteczku. Udało mu się jednak rozpalić małe ogniki w ciemnych uliczkach, oświetliły one drogę, którą podążały dwie narodowe rewolucje: syjonistyczna i bundowska.
Długo, bardzo długo ludzie w miasteczku wspominali jego imię. Gdy pobożni rodzice kłócili się ze swoimi dziećmi, zawsze wspominali Jakuba Placka. To on ponosił winę, on zwiódł wszystkie żydowskie dzieci. Wszyscy pobożni Żydzi cieszyli się, gdy rabin odszczepieńców tuż przed I wojną światową wyjechał do Ameryki.
Jakub Placek także tam nie zapomniał o tym, czego nauczył się za młodu. Czterdzieści trzy lata mieszkał w Stanach Zjednoczonych, a na koniec, będąc już starcem, pojechał do Erec-Isroel i osiadł w Jerozolimie. Mieszka dziś na Rechawii przy ulicy Beniamina z Tudeli, przesiaduje na balkonie, a w swoich drżących rękach trzyma książkę, patrzy starymi, matowymi oczami na góry, które opowiadają tysiącletnią żydowską historię, na dzikie piękno, które przypomina z daleka nagie pustynne głazy, na małe, młodziutkie drzewka, które wyginają zielone korony ku skalistemu pustkowiu wokół Jerozolimy.
Naprzeciw jego domu budują piękną, nową synagogę. Jakub Placek, którego pięćdziesiąt pięć lat temu spoliczkowano w sztyblu chasydów z Mszczonowa za „Ahawat Cijon” Abrahama Mapu, wyłożył na synagogę 15 000 dolarów. Gdy przyjeżdżają jego krajanie, prowadzi ich do synagogi i pokazuje im z wielkim zadowoleniem. Wspomina tamte lata, odpływa w myślach do tamtych bitew prowadzonych w miasteczku.
Długa droga prowadzi z mszczonowskiego sztybla do Ameryki, i stamtąd do Izraela, do Jerozolimy. Po drodze jest jeszcze krwawa granica. Jakub Tejtelbaum należy do tych, którzy tę drogę naznaczyli.
Syn magida
Dwaj młodzieńcy, którzy inspirowali, wyciskali piętno i buntowali młodzieńców z besmederszu i wszystkich robotników oraz nauczyli ich czytać książki, wyrośli z żydowskiej biedy. Nie pochodzili z bogatych domów, nie mieli zamożnych rodziców, prowadzili skromne żydowskie życie na ciemnych i brudnych uliczkach.
Ojciec syjonistycznego działacza, Jakuba Tejtelbauma, był rzeźnikiem. Ojciec Mojszego Mordechaja, rewolucjonisty – bundysty, który zagrzewał robotników do walki, organizował pierwsze strajki w miasteczku i objął ochroną żydowskich aktorów, których religijni Żydzi chcieli wygnać z miasteczka, był biednym synem magida [*kaznodzieja (hebr.)], a jego matka roznosiła mleko po domach bogaczy.
Po obu stronach ulicy Siedleckiej stały dwa rzędy drewnianych domów. Ulicę przecinał zbutwiały mostek, pod którym spotykały się strumienie wody ze wszystkich okolicznych placów i uliczek.
Woda spływała rynsztokiem aż do strugi, która płynęła za miastem. Gdy padało, tworzył się wielki staw, a woda rozlewała się po brudnej szosie. Latem dzieci zakasywały nogawki i bosymi nogami taplały się w wielkim błocie.
Zimą rynsztok i okoliczne kałuże zamarzały i wszyscy uczniowie chederów ślizgali się po zamarzniętym bagnie.
Przy rynsztoku stał stary drewniany dom z dziurawym, gontowym dachem. Dom należał do stolarza Mendla, grubego mężczyzny o szerokich, wielkich rękach i do Basi Naski Chindyk, drobnej kobiety, sama skóra i kości. Na jej wąskich i chudych ramionach chwiała się głowa, jak u psa.
W domu tym mieszkał magid Isroel Lejbele. W besmedreszu wygłaszał on od świtu do zmierzchu swoje nieporadne kazania. Do kazań, które wygłaszał także w okolicznych miasteczkach i wioskach, wplatał aforyzmy z Talmudu i rabiniczne oraz chasydzkie przypowiastki o Bal Szem Towie [*1698-1760; rabin, jeden z twórców chasydyzmu], Wielkim Magidzie z Międzyrzecza, reb Zusji z Annopola i reb [Arie] Lejb Sares.
Isroel Lejbele także był kantorem. W piątkowe wieczory podczas szabasowej uczty przy oknie jego izby zbierali się sąsiedzi i przysłuchiwali się jak śpiewa z prawdziwą ekstazą szabasowe pieśni.
Jego syn Mojsze Mordechaj wdał się w niego. Także on znał wiele chasydzkich opowieści, rabinicznych powiedzeń i przypowiastek z Tory. Z otwartą głową słuchał ojcowskich kazań, od czasu do czasu także zaglądał do chasydzkich ksiąg reb Lewiego Icchaka z Berdyczowa i reb Nachmana z Bracławia, z których korzystał także jego ojciec magid.
Na Jamim Noraim [*dziesięć dni pokuty], Mojsze Mordechaj jeździł z ojcem do Sadownego, do szlacheckiego majątku, w którym Isroel Lejbele prowadził modlitwy. Mojsze Mordechaj pomagał ojcu w pracy. Do piętnastego roku życia pobierał nauki u najlepszych mełamedów w miasteczku. Potem ojciec sam uczył go w domu.
Jego żona Szejndl, blada, chuda kobieta, łagodna jak gołąbeczka roznosiła mleko po bogatych domach. Ze swoich zarobków opłacała czesne Mojszego Mordechaja. Z tych także zaoszczędzonych grosików kupowała mu na Pesach parę butów i płaszcz.
Zimą, gdy biały śnieg otulał miasteczko i błotnista ziemia zamarzała i stawała się twarda jak miedź, ciężko było mleczarce Szejndl nosić wiadra pełne mleka po śliskich ulicach. Nieraz poślizgnęła się i wylała mleko. Mojsze Mordechaj pomagał wówczas matce roznosić mleko.
W tym czasie też Mojsze Mordechaj odkrył nowe środowisko, zupełnie innych ludzi, zobaczył inne strony niesprawiedliwie podzielonego świata. Sądził, że wszyscy ludzie jedzą tylko czarny chleb i kartofle, wszystkie żydowskie matki wzdychają i mają smutne, zatroskane twarze tak jak jego matka i wszyscy noszą podarte buty i stare połatane ubrania.
Swoimi przepełnionymi tęsknotą i ciekawością oczami patrzył Mojsze Mordechaj na bogate domy i wesołe, syte twarze, na przestronne, pięknie umeblowane pokoje u bogacza Arona Knorpela, mężczyzny o czerwonym, krwistym karku, który cały czas bawił się swoim wielkim złotym łańcuchem dyndającym na jego wielkim brzuchu.
Aron Knorpel był miejscowym bogaczem. Był właścicielem największych domów, posiadał też bank i mieszkał w pięknym mieszkaniu. Mojsze Mordechaj patrzył jak Aron przesiadywał na obitym skórą krześle, beztrosko nalewał sobie herbatę z wielkiego samowara, który stał na wielkim dębowym stole. Słodka, przepełniająca błogością sytość tryskała z każdego kąta. Wielki kryształowy żyrandol, który wisiał w wielkim pokoju, odbijał się, mienił kolorowym, fioletowo-złotym światłem wpadającym przez okno. Delikatny zapach smażonego, doprawionego mięsa i ryby roznoszący się po całej wielkiej kuchni, drażnił apetyt Mojszego Mordechaja, który stawał się głodny. Po domu bogacza Arona Knorpela biegał piękny motylek, rozśpiewany ptak, dziewczynka cudna jak poezja.
Któż nie znał w miasteczku pięknej Perły, córki Arona Knorpela? Perła uważała się za kogoś lepszego, nie rozmawiała z każdym. Nie miała też żadnych żydowskich przyjaciółek. Przyjemność sprawiało jej przebywanie z sobą samą, radowała się swoim dziewczęcym wyglądem, jak paw swoimi kolorowymi piórkami.
Mojsze Mordechaj stał często zmieszany, zakłopotany, nie był w stanie przeliczyć pieniędzy, które zapłaciła mu Perła za mleko. Jej niebieskie, łagodne oczy, jej nordycki, szlachetnie wyrzeźbiony nos kłuły jego młodzieńcze, trzepoczące serce. Dniem i nocą nachodziło go gojskie pożądanie, śnił o tej blond głowie pełnej loków. Piękna Perła chodziła za nim jak cień, gdy nosił po miasteczku wiadra.
Perła nie wyglądała w jego oczach jak żadna inna żydowska dziewczyna, wyglądała raczej jak sziksa [*nie-Żydówka]. Takie dziewczyny spotkać można tylko u gojów. Mojsze Mordechaj nosił mleko także do innych bogatych domów.
Tuż przy miejskich straganach stał piękny, wielki dom z rzędem sklepów od frontu. Należał on do Altera Dowida Rozenbauma. Był to mężczyzna średniego wzrostu, ze schludnie zaczesaną siwą brodą i szlachetną, sympatyczną twarzą. Był jednym z największych bogaczy w mieście. Handlował mąką, cukrem, ryżem i innymi produktami. U niego zakupy robili ludzie ze wszystkich okolicznych miasteczek i wsi.
Alter Rozenbaum był też człowiekiem uczonym. Potrafił dobrze studiować. Razem z magidem Isroelem Lejbem często studiował stroniczkę Gemary i dzięki ojcowskiej protekcji, także jemu Mojsze Mordechaj przynosił mleko. Również w domu Altera Dowida kręciły się piękne dziewczyny. Najczęściej rzucał grzeszne spojrzenia w stronę jego córki Menuchy, która często z nim rozmawiała. Od Altera Dowida szedł dalej ze swoimi wiadrami mleka do kolejnego miejskiego bogacza, który mieszkał przy dużym rynku – do spawacza Jakuba Mojszego.
Dziwne szczęście miał ten młodzieniec! Zawsze działo się to samo! Jakby sam szatan, zły duch i Lilit zmówili się i chcieli złapać go w swoje sidła i ukoić jego młodzieńcze, smutne nastroje. Spawacz Jakub Mojsze miał piękną córkę, nazywała się Lea. Ojciec obchodził się z nią jak z jajkiem, cackał ze swoją córeczką jak z kosztownym diamentem, jak z etrogiem [*owoc cytrusowy używany podczas święta Sukot].
Wyglądała ona jak chuda, młoda brzoza. Jej aksamitne, migdałowe oczy były rozmarzone. Słodką dziewczęcą naturą przyciągała uwagę młodzieńców z całego miasteczka. Często rozmawiała z Mojszem Mordechajem, jego rzeczowe, mądre słowa oczarowały ją, od czasu do czasu zapraszała go też, aby usiadł. Wiedziała, że pochodzi z dobrej rodziny, mimo iż roznosi tylko mleko. Potrafił studiować, śpiewać i przyjaźnił się z najlepszymi młodzieńcami z miasteczka. Siedział więc przy stole z bijącym sercem, patrzył na jej kruczoczarne warkocze związane dwiema czerwonymi wstążkami, które wiły się i skręcały jak dwa węże wokół białej delikatnej szyi.
Szczęśliwe i jednocześnie ponure uczucia skrywała w sobie i w swoim sercu Lea. Żyła w swoich fantazjach niczym Rachela z Chumeszu [*Pięcioksięgu]. Zawsze była w centrum uwagi i w centrum swoich myśli. Wiele razy przyrzekał sobie, że nie będzie nosił do niej mleka, aby uwolnić się od swoich myśli, które ciążyły nad nim jak wielki balast. Był jednak bezbronny. Jego nogi same i wbrew jego woli niosły go do Lei. Nie panował nad sobą. Do dziewczyny prowadziła go jakaś tajemnicza, magiczna siła, która rozkazywała mu, co ma robić.
Wszędzie widział Leę. Przylatywała do niego w jego biednej izbie, w której spał ze swoim bratem na połamanej drewnianej kanapie. Także gdy studiował, czytał, a nawet gdy się modlił i z zamkniętymi oczami odmawiał „Szmone Esre” [*dosł. Osiemnaście (błogosławieństw)], przed oczami miał jej postać.
*
W szabasowy wieczór, gdy słońce chowało się za krwawym horyzontem, a czerwone słoneczne promienie padały na zielone łąki, młodzież spacerowała za miasteczkiem po piaszczystych drogach ścieżką wiodącą wśród gęstych topoli w kierunku kolei. Przychodziły tam dziewczęta, które ukradkiem spoglądały w stronę chłopców, robotników i innych dorodnych młodzieńców, którzy w szabasy nie studiowali Tory i nie chodzili na modlitwy do besmedreszu. Mojsze Mordechaj z przyjacielem Lejbele Mojszem także spacerowali pośród rzucających cień topoli. Spotykał tam także Leę, razem z nią spacerował, idąc drogą w stronę miasteczka, a wokół nich powoli zapadał zmierzch.
*
Po pewnym czasie Mojsze Mordechaj wydoroślał, zaczął czytać książki i przestał roznosić mleko po domach bogaczy. Postanowił też coś ze sobą zrobić. Nie dla niego był chleb jedzony u matki w izbie. Chciał być samodzielny, sam zarabiać pieniądze tak jak jego przyjaciel szewc Lejbele. Postanowił zostać robotnikiem, stolarzem.
Za sadem aptekarza, na drodze do starego cmentarza, mieszkał stolarz Jakub Mendel. Był on wielki jak niedźwiedź. Miał szerokie plecy i ogromne, mozolnie spracowane ręce. Jego przemęczone stolarskie ciało trzymało się na dwóch klocowatych nogach.
Twarz miał czerwoną. Spuchnięte i wilgotne oczy spoglądały tępo spod wielkiego czoła. Pracownicy drżeli na sam jego widok. Nie do pozazdroszczenia było pracownikowi, gdy majster, nie daj Boże, wpadał przez drzwi. Z zewnątrz był srogi, ale z natury był dobrym człowiekiem. Lubił też swój fach. Uważał, że każdy rzemieślnik powinien potrafić wykonać kawałek dobrej roboty, bo w innym przypadku wszystko przejdzie w ręce gojów. Każdy, kto w mieście znał się choć trochę na stolarce, pracował u Jakuba Mendla.
Między świętami Pesach a Sukot Mojsze Mendel udał się do Jakuba Mendla i zatrudnił się u niego jako czeladnik. Pracował po wsiach i budował w szlacheckich majątkach stodoły. Do pracy szedł w niedzielę z rana, a wracał w piątek tuż przez zapaleniem świec.
Mojsze Mordechaj zobowiązał się pracować dwa lata bez pieniędzy. Był bardzo zadowolony, że pracuje u szlachcica. Robotnicy dostawali tam kartofle, mąkę i mleko i dwa razy dziennie gotowali wielkie gary klusek z mlekiem.
Wszyscy robotnicy odnosili się do Mojsze Mordechaja z szacunkiem. Wiedzieli, że ma głowę dobrą do nauki, czyta książki i pięknie śpiewa. Gdy piłował deski, łatał dziury w belkach to potrafił tak się rozśpiewać, że na cały głos wyśpiewywał modlitwy na Jamim Noraim, które znał od ojca. Majster Jakub Mendel często odkładał pracę i przysłuchiwał się śpiewowi Mojszego Mordechaja, kład się na kupie wiórów i słuchał tych pięknych pieśni, rozglądając się zdziwionymi, wytrzeszczonymi oczami – ach, jego „Hineni he-ani mi-maas” [*modlitwa „Otom jest ubogi w czynach”].
W zimowe, mroźne i ponure wieczory, gdy na polach hulały zamiecie, a zawieruchy ryczały i wyły jak stado wygłodniałych wilków, wszyscy stolarze siadali na sianie wyłożonym do spania na podłodze. Mojsze Mordechaj opowiadał historie, legendy, o których czytał w księgach ojca. Miał on wrodzony talent do opowiadania, do przemawiania. Długie zimowe wieczory mijały szybko, robotnicy popijali i chłonęli jego opowieści. Jak przy chłodnym źródle odpoczywali, odprężali swoje zmęczone ręce.
W szabasowe zimowe wieczory magid Isroel Lejbele studiował ze swoim synem. Ale Mojszego Mordechaja nie ciągnęło już do nauki. On czytał już inne książki. Pożyczał od przyjaciół: Jakowa Placka i Lejbele Mojszego, którzy zaś kupowali je od sprzedawcy książek zajeżdżającego od czasu do czasu do miasteczka.
Dziwne, że zawsze wtedy, gdy ojciec czytał z nim kawałek Chumeszu przewidziany na dany tydzień, pojawiały się w jego głowie postaci, o których zapomniał już heblując i przycinając deski. Dziewczyny, które, jak sądził, już zapomniał, znów pojawiały się w jego głowie, a ich postacie stały przed jego oczami tak samo jak wtedy, gdy zanosił mleko do ich domów. Przydarzało mu się to tylko, gdy ojciec studiował z nim Chumesz. Tylko wtedy wypływała mu naprzeciw, pojawiała się przed jego oczami piękna sylwetka i dobre, aksamitne oczy Lei. Jak czary. Tylko gdy ojciec czytał z nim parszę Wa-jece [*parsza to fragment Tory na dany tydzień; nazwa parszy pochodzi od jej początkowych słów], w której Jakub opuszcza Beer Szewę i udaje się do Haranu, do swojego wuja Labana. Po drodze przy studni spotyka Rachelę pasącą owce. Rachela jest cicha, słodka, pełna litości i dobroci.
Niczym Rachela z Chumeszu, przed oczami pojawiała mu się Lea i nie dawała spokoju. Mimo iż wiedział, że spaceruje ona z jego przyjacielem Lejbele, cały czas wmawiał sobie, że szczęście należy do niego.
Czytając Torę, przypominał sobie także Perłę, córkę Arona. Wydarzyło się to w Szawuot [*Święto Tygodni], gdy ojciec czytał z nim Księgę Rut. Blond włosy i jasna cera Perły były mu obce, nieżydowskie. Żydowskie piękno wszak musi być ciemne, smutne, utkane ze snów, takie jak Rachela z Chumeszu i Lea. Rut, córa Moabu, która idzie za Boozem do stodoły [*historia z Księgi Rut; pochodząca z Moabu Rut została wdową, z teściową udała się do Betlejem, gdzie poznała krewnego swego męża Booza] wygląda w jego fantazji jak Perła.
Dwa lata nauki minęły jak z bicza trzasnął. Został stolarzem, samodzielnym rzemieślnikiem. Sam potrafił zrobić drzwi i okna i zarobić na utrzymanie. Chodził przyzwoicie ubrany. Przez dwa lata, w ciągu których pracował we wsiach, jego przyjaciel Lejbele swoją zuchwałością i młodzieńczym czarem zdobył serce pięknej Lei.
Lejbele wyrósł na pięknego, silnego młodzieńca. Także Lea wydoroślała, była zuchwalsza i bardziej kobieca. Jej sylwetka stała się dojrzalsza, zgrabniejsza. Mojsze Mordechaj wiedział, że Lea, jego marzenie, należy do Lejbele, często z nim spaceruje, a w szabes otwarcie chodzą pod rękę nie kryjąc się przed nikim. Wyglądali jak młode małżeństwo. Przechadzali się drogą do dworca, dochodzili nawet do Przywózk, daleko od miasta. Wszyscy w mieście wiedzieli i plotkowali o tej dziwnej miłości pomiędzy córką bogacza Jakowa Mojszego, a szewskim czeladnikiem Lejbelem Mojsze. Miasto żartowało sobie już nawet z nowych powinowatych.
Domownicy próbowali zniechęcić Leę, ale na nic się to nie zdawało. Nie było na świecie takiej siła, która mogłaby rozdzielić ją i Lejbele.
Pewnego ranka Mojsze Mordechaj opuścił miasteczko. Czy zrobił to z powodu Lejbele? Bóg jeden to wie. Przyjaciołom powiedział, że wyjeżdża poznać życie. Poznać nowych ludzi, studiować, czytać. Pojechał do Warszawy.
Przedsiębiorca z Rogatek Mokotowskich, wielki Icze, był wśród warszawskich stolarzy znaną osobistością. Wielu cieśli pracowało u niego w warsztacie. Wykonywał zlecenia stolarskie w wielkich budynkach, które powstawały w tym czasie na warszawskiej Pradze. Jego warsztat produkował setki drzwi i okien tygodniowo. Wszyscy młodzieńcy z prowincji, którzy przyjeżdżali do Warszawy, aby szukać pracy w stolarce, kierowali pierwsze kroki do wielkiego Icze.
Gdy Mojsze Mordechaj przyjechał do Warszawy, tłukąc się przez dobre kilka dni na wozie pełnym drobiu, jego krajan, stolarz Kalman Fridman, zaprowadził go do pracy do wielkiego Icze. Młodzieniec wynajął wspólnie z trzema innymi pokój na Mokotowie, a szabasy i wolne chwile poświęcał na studiowanie. Zapisał się do biblioteki na Muranowie. Zapomniał o miasteczku, zapomniał o Lei. W jego głowie kłębiły się myśli o ideach F. Lassalle’a [*Ferdinand Lassalle 1825-1864; myśliciel, działacz, pisarz], Kautskyego [*Karl Kautsky 1854-1938, teoretyk demokratycznego socjalizmu, redaktor marksistowskiego pisma „Die Neue Zeit”] i Plechanowa [*Gieorgij Plechanow 1856-1918, teoretyk marksizmu, publicysta, filozof]. Czytał też żydowskich klasyków: Mendele [Mojcher Sforima], Szolema Alejchema, I. L. Pereca.
Odkrył nowe ukryte źródła, wyrosły mu skrzydła. Wciągnięto go do Bundu. Nie ominął ani jednej tajnej masówki na ulicy Pawiej, z zapałem pochłaniał każde słowo z nielegalnej gazety „Di Arbeter Sztime”. Wyuczył się też wszystkich rewolucyjnych pieśni. W warsztacie wszyscy już go znali. Udzielał się we wszystkich dyskusjach, kłótniach, sporach między robotnikami. Z czasem Mojsze Mordechaj został w partii propagandystą i mówcą na partyjnych mityngach. Na jednym z tajnych zebrań na podwórzu warszawskiej kamienicy w czasie jego przemowy, policja otoczyła podwórze i aresztowała wszystkich zgromadzonych łącznie z nim. Odsiedział rok na Pawiaku, a po wyjściu otrzymał rozkaz opuszczenia Warszawy.
W jego rodzinnym mieście Sokołowie nazwisko jego już zyskało sławę wśród robotników. Słyszały o nim także bogate panny: Menucha, córka Altera Dowida i Lea, które także sympatyzowały z Bundem. Wszyscy niecierpliwie czekali na powrót Mojszego Mordechaja do miasteczka.
Ale jak do tego doszło? Jak porządne chasydzkie córy, które rodzice planowali wydać za młodzieńców z najlepszych rabinicznych domów, mogły zaprzyjaźnić się i spacerować z szewcami czy stolarzami? Jak piękna Lea mogła zakochać się w pospolitym młodzieńcu Lejbele, synu Mojszego Symchy, a Menucha, córka Altera Dowida, spacerować ze stolarzem Aronem Welwele?
Żydowskie miasteczko było ponure i smutne. Ludzkie pragnienia i uczucia stłamszone zostały przez religijne nakazy. Monotonne miesiące i lata ciągnęły się jak czarne korale na długim sznurze. I właśnie te bogate, porządne córki wzięły los w swoje ręce.
Jak ptaki zamknięte w klatce, które pragną, tęsknią za świeżym powietrzem, za słonecznym promieniem, za wolnością, tak i one, dobre, porządne córy wolne od wszelkich materialnych zmartwień, zapragnęły emocji, które mogłyby rozgonić ich nudne, zobojętniałe i jednostajne życie.
Wśród robotników, wśród buntowników i rewolucjonistów, w środku tej barwnej hałastry znalazły sobie miejsce i mogły zaspokoić swoje ukryte dziewczęce pragnienia.
Mojsze Mordechaj razem ze swoim przyjacielem Kalmanem Fridmanem opuścili Warszawę i na Pesach wrócili do miasteczka, przywożąc ze sobą paczkę nielegalnej literatury.
Był Pesach. Wiosna zielonymi, jasnymi krokami rozlewała się po ścieżkach i drogach. Stare drewniane domy tonęły w słonecznych płomieniach, które lały się z niebieskiego nieba na cześć święta wolności. W domach wyszorowane i wyczesane żydowskie dzieci przegryzały macę z gęsim smalcem. Na placach czeladnicy szewcy i krawcy grali w orzechy. Robotnicy przechadzali się w tę i z powrotem, od besmedreszu do szosy Siedleckiej. Ulice pełne były żydowskiej młodzieży. Przy studni na rogu ulicy Siedleckiej, Mojsze Mordechaj i Kalman Fridman rozdzielali proklamacje, które przywieźli z Warszawy. Strażnik Kutow, wielki goj z długą, czarną brodą, która zakrywała miedziane medale dyndające na jego szerokiej piersi, złapał obiema rękami Mojszego Mordechaja i Kalmana Fridmana i zaciągnął na policję.
– Siadaj tu, durak! – krzyknął Kutow na Mojszego Mordechaja.
Jidl Rejce, handlarz koni, ojciec Kalmana Fridmana, dał Kutowowi trzy ruble i jego syn razem z Mojszem Mordechajem zostali uwolnieni.
Za miastem, przy rzeźni w domu Abrahama Mojszego Tenenbauma, Mojsze Mordechaj zwołał zebranie, na którym postanowiono we wszystkich warsztatach w miasteczku ogłosić strajk.
Pierwszy strajk
Sokołów słynął na całą okolicę jako centrum produkcji obuwia. Setki zabitych gwoździami, ciężkich skrzyń pełnych butów wyruszało stąd na dalekie rosyjskie rynki.
W miasteczku było wielu kupców, maklerów i komisjonerów. Właściciele zajazdów i wyszynków mieli pracy w bród. Zapach gorzałki, piwa, pieczonych gęsi i ryb unosił się na ulicach i drażnił apetyty obcych kupców, którzy przyjechali w interesach.
Furmani ze swoimi pomocnikami z Warszawy, Białegostoku i Krynek sprowadzali wyładowane do granic możliwości wozy pełne twardej i miękkiej skóry. Dziesiątki czeladników wymazanych tranem bezustannie kroiły i zszywały jucht dla warsztatów szewskich.
Ślepy Gedalia, Żyd z jedynym okiem, Mojsze Isroel, który kulał na jedną nogę, Mordechaj Jokles, wysoki, przystojny i elegancki mężczyzna z długą, zaczesaną brodą posiadali wielkie warsztaty, w których zatrudniali wielu czeladników. Późnymi zimowymi i deszczowymi nocami, gdy pogrążone w smutku miasteczko drzemało, z drewnianych domów dochodził głośny śpiew. Towarzyszył mu stukot zmęczonych szewskich rąk, które szyły i plotły, podkuwały buty dla rosyjskich guberni do godziny jedenastej w nocy. Powrót Mojszego Mordechaja pobudził wszystkich ciemiężonych, krzywdzonych do walki o ludzkie życie.
U damskiego krawca, Mojszego Lejzerka, mężczyzny cichego, spokojnego, który szył przede wszystkim dla bogatych, żydowskich cór jedwabne, atłasowe suknie na ich wesela, a także dla wszystkich szlacheckich dziewcząt, idylla panująca między majstrem a krawcowymi została pogrzebana. Mojsze Lejzerke nie mógł zrozumieć, co stało się w jego warsztacie. Kto tak podburzył te dziewczęta? Skąd u nich te wymysły?
Szifre Kalman, córka znanego, fanatycznego kockiego chasyda (tego, który przed laty zdemolował lokal warszawskiej gminy, ponieważ syjoniści odważyli się wywiesić tam portret Herzla), dziewczyna z burzą kasztanowych loków, przestała śpiewać „moralistyczne” pieśni haftując jednocześnie suknie ślubne dla bogatych panien młodych.
Szifre Kalman nie śpiewa już też swoich romantycznych piosenek. Nowe czasy wymagały nowych pieśni. Teraz śpiewała piosenki, które przywiózł do miasteczka Mojsze Mordechaj. Na podwórzu domu Mojszego Lejzerka unosiły się dziewczęce głosy, które pod komando Szifry Kalman śpiewały:
„Łamiemy, łamiemy żelazny mur.
Mur jest mocny, mur jest gruby,
przesłania nam drogę do życia i szczęścia”.
Mojsze Lejzerke biegał w kółko zmieszany i krzyczał:
– Nie śpiewajcie piosenek! Słyszycie? Wszystkie was zaraz odeślę! Zaraz na podwórze przyjdzie strażnik Kutow. On rozumie po żydowsku. Jak wejdzie, to wszyscy jesteśmy zgubieni.
– Będziemy śpiewały, co chcemy – odpowiedziała Necha Waligóra, młoda dziewczyna o bladej, chorowitej twarzy, która dopiero co została zatrudniona na próbę. Wstała z ławeczki i bohatersko zwróciła się do majstra: – Kotowa się nie boimy! Nasi towarzysze i nasze towarzyszki nie boją się policji. Będziemy śpiewać jeszcze inne pieśni dla was i dla wszystkich majstrów, u których nasi towarzysze pracują po czternaście godzin dziennie! Nasze towarzyszki nie będą już szyły aksamitnych i jedwabnych sukienek za jednego rubla tygodniowo!
– Milcz, ty arogancka dziewucho, odeślę cię do domu. Pisklak, nie dziewczyna, jeszcze nawet nie potrafi trzymać igły w ręku, a już wzywa do strajków! Pobierałaś nauki u syna naszego magida, Isroela Lejbele? Lepiej naucz się najpierw pracować! – damski krawiec krzyczał do niej.
*
Pierwszy strajk Mojsze Mordechaj zorganizował jednak nie u krawca damskiego Mojszego Lejzerka, a u szewca Elego Tamy. Był on pooranym zmarszczkami, małym mężczyzną z wymazaną papą i pełną słomy brodą, której skołtunione końce moczyły się pobożnie w wielkiej, szczerbatej misce kartofli i łupin, którą jego żona przynosiła mu do warsztatu.
Ele Tame był mężczyzną prostym i skąpym, miał górę pieniędzy ale wiódł skromne życie. Zatrudniał dwunastu pracowników. Część z nich pracowała okresowo i dostawała wyżywienie. Pracowali od Sukot od Pesach.
Ele Tame był pierwszym majstrem w miasteczku, który usłyszał żądania swoich pracowników: skrócony o godzinę tydzień pracy i podwyżka pensji o rubel tygodniowo. Ele Tame jednak się uparł i nie chciał ugiąć się przed żądaniami swoich pracowników.
Strajkujący, na czele z szewcem Szmuelem Terikiem, wybili w jego warsztacie szyby. Pod drzwiami ustawili pikietę, nie wpuszczając do środkach żadnych kupców. Nikt z handlujących skórami nie ważył się prowadzić z nim interesów. Gdy kupiec Szmuel Chaim nie posłuchał komitetu strajkowego i mimo protestów sprzedał mu skórę, zdemolowano mu kram. Musiał też zapłacić strajkującym grzywnę w wysokości dwudziestu rubli.
Robotnicy objęli Elego Temę bojkotem społecznym, bo ten strajk zaraz zgłosił policji. Żaden Żyd nie mógł się z nim kontaktować. Nie wpuszczono go też na modlitwy do besmedereszu. Siedział sam u siebie w domu jak zadżumiony. Nawet kramarze sprzedający żywność bali się sprzedawać mu jedzenie.
Ele Tame wysłał do komitetu strajkowego pośredników, którzy mieli w jego imieniu pertraktować, aby w końcu przestano go bojkotować. Komitet strajkowy zasądził: pięćdziesiąt rubli grzywny, do tego ma publicznie w besmedreszu między minchą [*codzienna modlitwa popołudniowa] a maariwem [*modlitwa wieczorna] na oczach wszystkich przeprosić Bund.
Wieczorem nowy besmedresz pękał w szwach. Także na babińcu zebrali się miejscowi Żydzi. Podciągnięto trochę białe zasłony, aby lepiej widzieć, jak Ele Tame żałuje za grzechy.
Ele Tame był zmieszany i zasmucony, a jego oczy biły nienawiścią. Wszedł na podest. Zdarł z piersi koszulkę i krzyknął stłumionym głosem jak zarzynany byk:
– Panowie! Grzesznicy! Zgrzeszyłem! Proszę o wybaczenie sokołowskich robotników i wszystkich robotników na całym świecie…
Przyjechali żydowscy aktorzy
Schodząc od besmedreszu ulicą w dół, tuż przy kockim sztyblu mieszkał Żyd o nazwisku Szepsel Herszl Pejes. W podwórzu miał wyszynk. Kto chciał wypić butelkę piwa, szklaneczkę gorzałki, zjeść nadziewane szyjki czy smażone żołądeczki, przychodził do niego.
Jego drzwi zawsze stały otworem. Nawet późno w nocy, po godzinie dwunastej przychodzili do niego woźnice i rzeźnicy, aby coś przekąsić. Jego wyszynk był też najlepszym, najbezpieczniejszym miejscem na zebrania, bo kramarz płacił tygodniowe łapówki strażnikowi Kotowowi, aby ten do niego nie zaglądał. Dlatego u Szepsla Herszla Pejesa spotykali się wszyscy bundyści z Mojszem Mordechajem na czele. Ten ostatni wygłaszał tam wykłady o socjalizmie i literaturze, uczył też śpiewać nowe piosenki, które przywiózł z Warszawy.
Szepsel Hersz Pejes zarabiał na tej rozśpiewanej, rozwichrzonej hałastrze. Bogate panny płaciły pieniędzmi, które podkradały z szuflad ich rodziców. W szabasowe wieczory w szynku było tłoczno jak w gęsiej klatce. Ludzie siedzieli na łóżkach, na stołach, jedzono solony bób i popijano słodki kwas.
Menucha Alter i Lea, córki bogaczy, zawsze siedziały na wielkiej skrzyni, która stała przy ścianie. A gdy ich pobożni chasydzcy ojcowie odmawiali psalm „Barchi nafszi” [*„Błogosław duszo moja” (hebr.)] albo w religijnym uniesieniu kołysali się w kockim sztyblu do „Atkinu seudata” [*”Szykujcie posiłek”(hebr.)], któremu towarzyszyła tęsknota za Królową Szabat, z ich zbuntowanych ust niósł się potężny śpiew: „Nienawidzą nas i przepędzają”. A ich religijne matki, szepcząc serdecznie, żegnały święty szabas, który zmierzchał w wieczornym spokojnym błękicie, tymi oto słowami:
„Boże Abrahama, Izaaka i Jakuba –
Boże, niech błogosławione będzie Twoje imię,
Chroń twój święty lud Izraela
w swojej chwale.
Przez siedem dni niech nam sprzyjają
szczęście, werwa i dobra praca
a wszystkim daj dobrego zdrowia,
amen!
Daj nam dobry tydzień,
nowy tydzień
i dostatni tydzień
dla mojego męża i dzieci
i dla całego ludu Izraela. –
W tym czasie ich córki śpiewały: „W słonym morzu ludzkich łez”. Zdarzało się, że Mojsze Mordechaj intonował chasydzki nigun z Warki, który jego ojciec nucił w szabas przy kolacji, ten sam nigun, który nuci się w kockim sztyblu jedząc trzy szabasowe posiłki. Śpiew pobożnych ojców i wyzwolonych dzieci zlewały się w jedno i towarzyszył Królowej Szabat w jej dalekiej drodze.
*
Przy wyszynku mieszkał woźnica Chaim Beniamin, gruby, przysadzisty mężczyzna. Kark miał tłusty i nabiegły krwią. Codziennie jeździł wozem zaprzężonym w dwa konie do Siedlec. Z miasteczka zabierał pasażerów o świcie, a wracał wieczorem. Gdy stał tak w Siedlcach, tuż za miastem na drodze sokołowskiej, podeszła do niego grupka dziwnych postaci ze starymi, podniszczonymi plecakami na grzbietach.
Na nogach mieli lakierowane buty na malutkim obcasiku, na szyjach białe, sztywne kołnierze obwiązane kolorowymi wstążkami. Kobiety wcisnęły zzieleniałe i niewyspane twarze do budy, aby sprawdzić, czy jest wystarczająco miejsca dla wszystkich.
– Jest miejsce, wszyscy się zmieścicie! Będzie wygodnie – zwrócił się do nich woźnica.
– Kiedy będziemy w Sokołowie? – zapytał przywódca trupy, wysoki i chudy młodzieniec o kościstym nosie.
– Wieczorem, przed zachodem słońca.
– Czy znacie jednego takiego Mojsze Mordechaja, syna magida? – zapytał ten sam aktor.
– Co za pytanie? Czy znam syna Isroela Lejbele? Jesteśmy sąsiadami. Jak tylko dojedziemy do Sokołowa, zaprowadzę was do niego.
Wszyscy aktorzy wpakowali się do budy i z niecierpliwością czekali, aż woźnica ruszy z miejsca. Chaim Beniamin jednak nie ruszał. Nie wiedział, co robić. Nie ufał tym dziwnym typom. Czy mają pieniądze, aby zapłacić za podróż?
Zdarzyło się już, że grupa kuglarzy, którzy pokazywali swoje sztuczki na sokołowskich ulicach, fikali koziołki, połykali sztylety i ogień, nosili małe dziecko na wysokiej drabinie, którą wiózł z Siedlec do Sokołowa, nie miała pieniędzy, aby zapłacić za podróż. Cóż więc on zrobi, gdy okaże się, że ci oto komedianci nie mają ani grosza przy duszy, aby zapłacić za drogę? Czy będzie musiał się z nimi bić?
Woźnica stał więc i nie ruszał się z miejsca.
– No, wujaszku, ruszcie się. Strzelcie z bata. Robi się późno. Zajedziemy do miasteczka o zmroku – krzyczeli aktorzy z budy.
– Dzieci, macie pieniądze? Muszę po drodze w jednej z wiosek kupić owies dla koni.
Aktorzy powyjmowali z kieszeni wszystkie srebrne monety, które mieli ze sobą, i zapłacili z góry.
– Tylko szybko, wujaszku, ruszajcie już z miejsca!
Była pełnia lata. Pachniało owocami z sadów. Na polach stali chłopi w rozpiętych prostych koszulach. Kosili i wiązali dojrzałe zboże. Po drodze wóz zatrzymał się we wsi u żydowskiego pachciarza. Aktorzy wyleźli z budy, kupili bochenek czarnego chleba i dzbanek zsiadłego mleka i nasycili swoje puste żołądki.
Wieczorem wszyscy dotarli do miasteczka. Zajechali pod wyszynk Szepsla Hersza Pejesa. Na przyzbie koło karczmy siedzieli wszyscy sąsiedzi: woźnice, tragarze i rzeźnicy odpoczywali po ciężkim dniu pracy. Dzieci siedziały z wyszczerbionymi żelaznymi miskami w rękach i jadły młode kartofle z olejem. Grupka chłopców biegała środkiem uliczki za blaszanym kółkiem. Z otwartych okien w kockim sztyblu słychać było głosy odmawiające modlitwę wieczorną.
Gdy aktorzy dotarli do wyszynku, wszyscy wstali z przyzby i poszli podziwiać gości. Dzieci porzuciły swoje miski i oblegały wyszynk, nie mogąc przestać gapić się na artystów. W kockim sztyblu młodzieńcy z kręconymi pejsami przekazywali sobie nowiny zamiast studiować święte księgi. Opowiadali, że do miasta przyjechali aktorzy i zatrzymali się u Szepsla Herszla Pejesa.
Chaim Beniamin zaprowadził ich przywódcę do Mojszego Mordechaja. Aktor wyciągnął z kieszeni liścik i podał mu, z prośbą, aby go przeczytał. Był to liścik od sekretarza siedleckiego „Ha-Zamir” [*hebr. słowik; prawdopodobnie chodzi o nazwę teatru], Jankiela Tenenbauma. Mojsze Mordechaj przeczytał go na głos, tak aby wszyscy mogli słyszeć:
„Aktorzy przyjechali do was do Sokołowa, aby wystawić ››Sprzedanie Józefa‹‹. Będą potrzebować waszej pomocy. W wielu miastach są prześladowani. Fanatyczni, religijni Żydzi nie pozwalają im grać. Zdarzyło się, że wygnano ich z miasteczka. Życzyłbym sobie, aby robotnicy się nimi zaopiekowali. Zróbcie wszystko, aby odnieśli sukces w waszym miasteczku”.
Mojsze Mordechaj zwrócił się z uśmiechem do przywódcy trupy: „Nie bójcie się. U nas będziecie grać wasz teatr, pomożemy wam! Wszystko będzie dobrze!”
Wrócił z nimi do wyszynku i postawił aktorom szklaneczkę gorzałki na swój koszt.
W mgnieniu oka po miasteczku krążyła już wiadomość, że przyjechali żydowscy aktorzy, aby zagrać „Sprzedanie Józefa”. W sztyblu chasydów z Góry Kalwarii tuż po wieczornej modlitwie mełamed Mojsze Aron rozzłościł się niemożebnie: „Nie pozwolimy na taką samowolę w naszym mieście. Nie pozwolimy, aby chłopcy i dziewczęta grali teatr, robili sobie żarty z pobożnych Żydów. Musimy ponieść ofiarę, zginąć męczeńską śmiercią, ale musimy przegnać tych komediantów z naszego miasta. Pójdziemy do rabina, niech z nami wspólnie zaprotestuje!”
*
Bund postanowił, że przedstawienie musi się odbyć, aby udzielić należytej lekcji „Bożym Kozakom” i dać im nauczkę, żeby nigdy więcej nie prześladowali żydowskich aktorów. Robotnicy już wcześniej wykupili wszystkie bilety. Aktorom zapewniono jedzenie i łóżka w domach towarzyszy. Menucha Alter upiekła wielki tort. Wzięła z domowej spiżarni mąkę, cukier i garnuszek z gęsim smalcem, a także kilka rubli. Lea przyniosła pieczoną gęś i gąsior soku wiśniowego. Czeladnik Mordechaj Gołąbek ukradł rzeźnikowi Majerowi Kurcerowi, u którego pracował, wołowe płucka i żołądki i zaniósł je aktorom, aby mieli co jeść. Kilku mężczyzn i kobiet zaprowadzono za miasto do Abrahama Mojszego Tetenbauma, który mieszkał przy rzeźni. Miał on wielką stajnię, w której na strychu leżało świeżo ścięte siano. Położono tam kołdry i urządzono im nocleg.
Lejbele zabrał do siebie przywódcę trupy. Spał z nim razem na jednej ławie, która stała w kuchni domu szewca Mojszego Symchy.
Towarzysze wystarali się także o pozwolenie na wstęp u miejscowej policji. Abraham Mojsze Tanenbaum, u którego aktorzy spali w stajni na sianie, był za pan brat z naczelnikiem. Dał po pięć rubli każdemu ze strażników Kotowowi i Jaworskiemu i otrzymano pozwolenie na występ. Postarano się także, aby w teatrze była muzyka. Zebrano trochę pieniędzy i zamówiono miejscowych klezmerów.
Miejska kapela słynęła w całej okolicy. Wodzirejem był Mojsze Chaim Szpilman, pochodzący z klezmerskiej rodziny Szpilmanów. Był eleganckim, zawsze wystrojonym mężczyzną z arystokratycznie przystrzyżoną bródką. Nosił wyprasowane spodnie z białymi lamówkami, elegancki surdut i białą kamizelkę. Zgrabną posturą przyciągał uwagę innych ludzi. Dobrze znał swój klezmerski fach – wyśmienicie grał i był znawcą klezmerskiej sztuki. Miał też słabość do teatru. On sam wspólnie z jego dziećmi, które miały talent i umiały ładnie śpiewać, wystawił kilka muzycznych operetek.
Gdy przyszła do niego delegacja z przywódcą trupy na czele i zaproponowała mu, aby jego kapela towarzyszyła aktorom, chwilę zwlekał nie wiedząc, czy będzie mu się to opłacało. Wiedział, że aktorzy wywołali poruszenie i złość wśród religijnych Żydów. Czy opłaca mu się mieszać w ten konflikt i zadzierać z pobożnymi Żydami, na których weselach grywał? Czy warto konfliktować się z rabinem, który wkrótce będzie wyprawiał wesele córce?
Ale Mojsze Chaim miał słabość do aktorów. Wiedział, że będzie mógł od nich coś skubnąć i nauczyć się słów i nut wszystkich piosenek ze „Sprzedania Jakuba” i innych przedstawień i operetek. Zgodził się więc zagrać w czasie przedstawienia.
W jego kapeli na klarnecie grał także jego syn Josele. Wdał się on w ojca, był elegancki i przystojny. Miejscowe dziewczęta specjalnie przychodziły na wesela, aby popatrzeć na Josele.
Na bębnie grał blond młodzieniec z kozackimi pejsami i zezowatymi oczami. Był to bębniarz Mordechaj Szepsl. Także jego ojciec Szepsele, mężczyzna niski z wyliniałą brodą dął w trąbkę. Wołano na niego Szepsele Bębniarz, bo wszyscy jego synowie grali na bębnie.
Na kontrabasie rzępolił Hersz Ber, chłop wielki jak dąb, o owłosionej twarzy jak Rosjanin. Na tępej głowie nosił czapkę, kaszkiet z wysokim denkiem, na którym przymocowana była taśma z dwoma guzikami po bokach. Wołano na niego w miasteczku Hersz Ber z „jaliszką”, bo grał na wielkich stojących skrzypcach. Żydzi w miasteczku nie wiedzieli, co to kontrabas, nie znali tego słowa. Sami więc wymyślili określenie na te wielkie skrzypce i nazwali je „jaliszką”. Z tego powodu na klezmera Hersza Bera i całą jego rodzinę wołano „jaliszki”.
Na tle tej różnorodnej kapeli wyróżniał się rudy mężczyzna w okularach. Ubierał się po chasydzku. Nazywał się Hersz Nachum i miał zdolną głowę do studiowania Tory, a do tego był badchenem [*mistrz ceremonii na weselu]. Mojsze Chaim dbał o to, aby jego kapela była zgrana. Gdy ktoś odważył się zaprosić na wesele słynnego badchena reb Berisza, Mojsze Chaim zaraz albo odwoływał występ, albo zachęcał do skorzystania z usług swojego badchena.
Przed przedstawieniem trzeba było przeprowadzić próby, znaleźć statystów i przećwiczyć nowe piosenki. Próby odbywały się w domu bębniarza Szepsla. Mieszkał on na podwórzu synagogi w drewnianym domu w małej izbie, w której stały dwa łóżka z wysoko ułożonymi poduchami. Na ścianach wisiały wielkie obrazy. Na jednej ścianie wisiał obraz przedstawiający nagich Adama i Ewę z listkami figowym na lędźwiach. Nieco z boku wisiał portret Samsona z wykłutymi oczami, gdy niszczył kolumny w pałacu Filistynów. Między oboma obrazami wisiało wielkie jelenie poroże.
Na drugiej ścianie wisiały obrazu przedstawiające Mosesa Montefiore i Dziadka ze Szpoły [*tak w jidysz nazywano cadyka Arie Lejba ze Szpoły, (1726-1811)]. Na stole zawsze siedział czarny kot z białymi łatkami. Kota wszyscy sąsiedzi, a także Szepsele, nazywali Mindele. Gdy Szepsele wychodził na podwórze szukać kota, rozpytywał wszystkich wokół, czy nie widzieli jego Mindele.
Bębniarz Szepsele był także golibrodą. Wszyscy pobożni Żydzi i ich synowie chodzili się do niego strzyc. Stał on tak z nożycami w ręku i strzygł pobożne głowy. Robił to starannie i nikt nie wychodził od niego z zadrapaniami.
Na kominie stał garnuszek, w którym gotowano jedzenie. Stała tam zawsze twarzą zwróconą w stronę garnków jego żona Tejle Rechl, potężna, gruba kobieta. Szepsele coraz to podchodził do komina i w czasie strzyżenia zaglądał do garnków, sprawdzić, co żona dziś gotuje na obiad.
– Tejle Rechl, zapomniałaś rozbić mięso! Tejle Rechl, nie posoliłaś rosołu!
Drewno do ognia musiał podkładać sam, nigdy nie zdawał się w tej kwestii na swoją żonę.
Szepsele z żoną mieli oddzielne kasy. Gdy trzeba było kupić mięso, składali się i kupowali razem. Co pewien czas otrzymywali od syna z Ameryki pieniądze, który pisał wyraźnie: „Dla matki przesyłam oddzielne dziesięć dolarów”. Często kłócili się dzieląc porcje mięsa, a gdy nie mogli dojść do porozumienia, Szepsele mówił do żony:
– Tejle Rechl, odsprzedaj mi twoją porcję mięsa. – I wiele razy zawierano transakcję jeszcze w trakcie gotowania.
Tejle Rechl była jednak smakoszką i sama chętnie kosztowała cielęcinkę z rosołu. Zawsze gdy Szepsele wchodził na strych po kilka drewienek, wsadzała do zupy palce i wyjmowała kawałki mięsa. Ale bębniarz Szepsele nie dawał się oszukać. Wiedział, że gdy wchodzi na strych po drewno, żona go okrada. Wpadł więc na następujący pomysł. Gdy wchodził na strych, kazał żonie Tejle Rechl klaskać w ręce. Wiedział wtedy, że ma zajęte ręce i nie wtyka ich do garnka.
Tejle Rechl była jednak mądrzejsza niż jej mąż. Podciągała sukienkę i jedną ręką uderzała o nagie uda, drugą zaś wyciągała z garnka kawałeczki mięsa i wkładała prosto do buzi.
*
W mieszkaniu Szepsele odbywały się próby. Poza aktorami ściągnięto krawieckich i szewskich czeladników, którzy mieli grać synów Jakuba.
Każdego wieczora na podwórzu synagogi pełno było ludzi. Okupowali okna domu bębniarza Szepsele i słuchali pieśni, które chór śpiewał w „Sprzedaniu Józefa”.
„Pijcie, pijcie drodzy bracia,
wieczorem będziemy pieśni śpiewać.
Pijcie, pijcie dobrzy ludzie,
wieczorem Bóg nas pobłogosławi.
Pijcie, pijcie drogie dzieci,
wieczorem zaprowadzą owce do krów…”
Dzień przed przedstawieniem Mojsze Mordechaj zwołał zebranie wszystkich towarzyszy i aktorów. Na drodze do nowego cmentarza [*przy obecnej ul. Bartoszowej], która prowadzi dalej do Przywózk, tuż obok rosyjskiej cerkwi [*na skrzyżowaniu ulic Siedleckiej i Repkowskiej] leżała rozległa dolina. Był tam też dół pełen żółtego piachu. Wszystkie kobiety z żydowskiej biedoty zbierały ten żółty piach i posypywały nim podłogę na cześć świętego szabasu.
Na tym żółtym piachu rozsiadło się towarzystwo, aby wysłuchać wystąpienia Mojszego Mordechaja. Odbywało się to kilka tygodni przed Jamim Noraim. Chłodny wiaterek zawiewał znad skoszonych pól. Słońce zachodziło za horyzont jak ognista kula znikająca za górą i swoimi ostatnimi promieniami zalewało całą okolicę.
Gasły one na wysokich, mieniących się złotem i budzących strach krzyżach rosyjskiej cerkwi. Bosi pastuszkowie prowadzili do zagród owce i przyglądali się Żydom, kierując w ich stronę smagane wiatrem twarze i szczerząc zepsute zęby wystające z otwartych gęb.
Zapadał zmierzch. Chmura objęła czarnymi skrzydłami rosyjską cerkiew. Przez wysokie topole docierał tylko odgłos dzwonów nawołujących z nabożnością na wieczorne modlitwy: „bim-bam, bim-bam”. Gdy tylko przyprawiające o dreszcze kościelne dzwony umilkły, Mojsze Mordechaj rozpoczął swoją przemowę.
– Nasza walka skierowana jest przeciwko dwóm wrogom. Ten pierwszy to wróg z zewnątrz. Jest potężny, zniewolił już wiele narodów i miliony ludzi żyją przez niego w biedzie i nędzy. Nie chce dać on narodom wolności, abyśmy sami mogli decydować o swoim losie. Ten wróg rządzi siłą wojska i armat. Przysięgaliśmy na śmierć i życie, że razem ze wszystkimi ciemiężonymi narodami zerwiemy łańcuchy zniewolenia i usuniemy z tronu carskiego monarchę!
Czy mamy się obawiać naszego drugiego wroga, wroga wewnętrznego, który religijnym przymusem chce zamknąć nas w getcie i przeszkodzić nam w podążaniu nową drogą, drogą do wolności i szczęścia?
Setki lat ta religijność zduszała w nas radość. Walka z ciemnymi fanatykami jest częścią ogólnej walki. Jutro wszyscy mają być na przedstawieniu i pokazać, że żydowscy robotnicy nie boją się żadnego terroru. Odetniemy każdą rękę podniesioną na żydowskich aktorów!
Na ulicy Siedleckiej przy studni stała duża drewniana szopa. Należała do straży ogniowej i od niej ją podnajęto. Wyjęto beczki, gumowe szlauchy i długie drabiny. Stolarz Kalman Chil i kilku innych rzemieślników poznosili ze wszystkich składów drewna deski i szybko zrobili z nich scenę i ławki. Woźnice oddali swoje wielkie latarnie, wlano do nich naftę i powieszono na belkach. Menucha Alter i Lea przyniosły pluszowe koce, aby z nich uszyć kurtynę.
Drewniana szopa pełna była ludzi. W pierwszym rzędzie siedzieli włodarze miasteczka oraz Menucha Alter i Lea ze swoim ukochanym Lejbele. Przy drzwiach stali dorodni, silni miejscowi młodzieńcy. Bilety sprawdzał Kalman Chil. Z szopy biła radość. Publiczność śpiewała, zanim jeszcze rozpoczęło się przedstawienie.
Hałas, zgiełk jak w synagodze podczas procesji w Simchat Tora [*święto z okazji zakończenia rocznego cyklu czytania Tory]. Wszystkie oczy zwrócone w stronę pluszowej kurtyny, która kołysała się na długim sznurze przyszytym przez bogate towarzyszki. Mojsze Chaim Kapłan ze swoją kapelą stali tuż przy scenie. Na wielkiej strażackiej beczce leżały nuty. On sam wyglądał jak szlachcic, który zbłądził do małego, brudnego, ciemnego miasteczka.
Gdy Lejbele i Lea przechodzili obok, Szepsele powiedział do badchena Hersza Nachuma:
– Herszu Nachumie, co powiesz o tej parze? Jałóweczka dała się złapać Lejbele. Będą twoimi sąsiadami. Będą mieszkać obok ciebie na ulicy Łaziebnej.
– Głupcze, przecież jeszcze ślubu nie wzięli. Dla niej to tylko zabawa. Nie zostanie synową Mojszego Symchy. Uwierz mi, wiem, co mówię!
– Niech jej się wiedzie tak, jaką byłaby synową – odpowiedział Szepsele i zaczął stroić trąbkę.
*
Gdy artyści stali już w swoich historycznych turbanach i długich doklejonych brodach, Mojsze Chaim Szpilman naciągał struny swoich skrzypiec, a jego syn Josele wygrywał pierwsze takty na swoim klarnecie, ktoś krzyknął: „Rabin idzie!”.
Mojsze Chaim wszedł na scenę i schował się za kurtyną. Szepsele, Hersz Nachum i Hersz Ber skryli się za wielkimi beczkami. Ludzie zaczęli skakać po wielkich ławach i biec w kierunku drzwi, przy których stali Kalman Chil i inni silni młodzieńcy.
– Nikt stąd nie wyjdzie! Nie boimy się rabina, przedstawienie się odbędzie!
Młodzieniaszki z pistoletami w dłoniach stanęli przy drzwiach i nikogo nie wypuścili.
Rebe w towarzystwie kilkudziesięciu starszych Żydów podszedł do drzwi.
– Kalmanie Chilele, otwórzcie drzwi –warknął rabin.
– Rebe, nie otworzę! Nie wpuszczę was!
– Kto tam u was dowodzi? Kto jest wodzem?
– Mojsze Mordechaj!
– Kto? Syn magida Isroela Lejbele? Zawołaj go tutaj!
Mojsze Mordechaj spokojnym krokiem podszedł do rabina.
– Powiedzże synu Isroela Lejbele, czemu nie chcą mnie wpuścić do środka?
– Bo przyszliście przeszkadzać, bić się, dlatego was nie wpuścimy.
– Nie będziemy przeszkadzać. Chcę tylko popatrzeć, kto tam u was jest.
Mojsze Mordechaj otworzył drzwi i do szopy weszli rabin z mełamedem Mojszem Aronem. Reszta pozostała na zewnątrz.
– Czy są tu rozpustnice Altera Dowida? – rebe zwrócił się do Mojszego Mordechaja.
– Rebe, to nie są żadne rozpustnice, a towarzyszki z Bundu. I nie tylko one, wiele bogatych chasydzkich cór jest tu z nami.
– Powiedz mi, z jakiego powodu ci komedianci, te pajace stroją sobie żarty z naszych świętych praojców i grają „Sprzedanie Józefa”?
– Nie rebe, oni nie robią sobie żartów. Oni dają naszemu biednemu żydowskiemu miasteczku radość, śpiew, wiarę. Także niegdysiejsi nauczyciele rozweselali ludzi różnymi sztuczkami. W czasie Simchat Bejt ha-Szoewa [*rytuał pierwszego dnia święta Sukot] Szymon ben Gamaliel rozbawiał Żydów w Jerozolimie. Podrzucał ośmioma płonącymi pochodniami, tak że jedna nie dotykała drugiej. To rozweselało ludzi. Ale dla was to pajacowanie, żarty.
Rabin surowym wzrokiem patrzył na tego mądralę. Chciał spoliczkować go za tę zuchwałą gadaninę. Powstrzymał się jednak i pomyślał: „Teraz to już zupełnie inne czasy, inne lata”. To nie to co kiedyś, gdy wychłostał młodego wówczas kapelusznika Michoela Hersza i uderzył go w jego trefną mordę. Weź się teraz mierz ze strajkującymi, z buńczucznymi młodzieńcami, którzy noszą przy sobie pistolety, i których boi się nawet policja. Zrozumiał, że trzeba opanować zło i rozmawiać spokojnie z tym towarzystwem. Położył dłoń na ramieniu Mojszego Mordechaja i ojcowsko spoglądając na niego, zapytał:
– Powiedz mi, jak to się stało, że syn Isroela Lejbele przyjaźni się z buntownikami?
– Moja droga nie jest sprzeczna z drogą mojego ojca. Wasze sprawki we wszystkich żydowskich miasteczkach, wygnanie aktorów, używanie w tym celu policji to nie są żydowskie czyny! Wasz pradziadek, reb Mendele z Kocka, razem ze swoim szwagrem Icchokiem Majerem, rabinem z Góry Kalwarii, wspierali polskie powstanie. Wystosowali odezwę do bogatych Żydów, aby ci pomogli powstańcom w walce z carem. Wasz dziadek został zmuszony do ucieczki z Tomaszowa i przed długi czas musiał się ukrywać we Lwowie.
Rabin swoim ognistym spojrzeniem wodził po publiczności, złapał mełameda Mojszego Arona za rękę i powiedział:
– Chodź do domu, nie będę się zadawał ze strajkującymi, z socjalistami!
Kutow zostaje zastrzelony, a Mojsze Aron jedzie do Warszawy
W miasteczku były typy, które zajmowały się szemranymi interesami. Podłączali się oni często to do socjalistów, to do bundystów, aby znaleźć pod ich skrzydłami ochronę. Popierali też strajki. W konfliktach z majstrami zawsze opowiadali się po stronie robotników. Jednym z nich był jeden z najsilniejszych chłopów w miasteczku, woźnica Szlojmele.
Kutow dostawał od niego kilka rubli łapówki, bo Szlojmele nie chciał, aby ten zawsze stał mu na drodze. Za dużo wspólników było do jego interesów… Kutow był mocno znienawidzony przez bundystów. Szlojmele postanowił więc go sprzątnąć. Chciał pokazać bundystom, którzy nie chcieli przyjąć go do partii, jakim jest bohaterem.
Gdy Kutow ze swoją długą ciemną brodą pokazywał się na ulicy, na mieszkańców padał blady strach. Żydzi kłaniali się mu w pas, usłużnie schodząc z drogi. Kutow zataczał się pijany po ulicach, a jego świńska morda nabiegła trefną krwią. Na Małym Rynku Kutow kopał i niszczył skrzynki i kosze pełne warzyw, należące do biednych żydowskich przekupek.
Kobiety płakały i błagały, aby nie deptał owoców i warzyw. Ten zaś tylko sapał i dyszał, roztaczając z zapitego gardła opary gorzałki. Nagle, gdy oddalał się ulicą w stronę besmedreszu, dał się słyszeć wystrzał z pistoletu. Kutow upadł na ziemię jak podcięty, zbutwiały dąb.
Wszyscy w miasteczku wiedzieli, że była to robota Szlojmele. Wielu bundystów aresztowano, między innymi synów Abrahama Mojszego Tanenbauma, Dowida i Naftalego. W siedleckim więzieniu spędzili ponad rok, czekając na proces. Abraham Mojsze dał Szlojmele pieniądze, aby ten mógł pokryć koszty podróży do Ameryki. Znany adwokat Ettinger [*prawdopodobnie Henryk Ettinger, 1859-1929] bronił braci i argumentował, że Szlojmele, który uciekł do Ameryki, zastrzelił Kutowa. Synów Abrahama Mojszego zwolniono.
Wiele oszustw i nadużyć popełniano w imieniu Bundu. Wiele strajków zostało też sprzedanych. Majstrom udało się podkupić niektórych działaczy. Płacono im kilka rubli i strajk się kończył.
Gdy ktoś w miasteczku miał osobiste porachunki z drugim człowiekiem, oskarżał go, że jest w zmowie z policją i donosi na bundystów.
Nieraz bundowscy działacze popełniali błąd, nakładając kary pieniężne albo stosując akcje terrorystyczne wobec niewinnych ludzi.
Dwaj furmani, Mojsze Aron i Szyje Grdyka, handlowali do spółki jajami i drobiem. Swój towar zawozili do Warszawy. Na rynku Szyje Grdyka pokłócił się i pobił z innym woźnicą, warszawiakiem, który także woził jaja i drób do Warszawy.
Nazywał się on Jankel i pochodził z sąsiedniego miasteczka Drohiczyna. W Warszawie miał syna, aktywnego działacza Bundu. Chłopak rozpowiadał na Szyję Grdykę kłamstwa, jakoby ten donosił na policję podczas strajku u szewca Elego Tamy. Warszawscy bundyści pobili Szyję i zabronili mu przyjeżdżać do Warszawy.
Mojsze Aron i Szyje Grdyka spędzili kilka długich miesięcy bez pracy. Bali się pojechać do Warszawy. Mojsze Mordechaj wysłał do stolicy specjalnego wysłannika, stolarza Kalmana Chila Fridmana, który miał wyjaśnić zaistniałą sytuację z warszawskimi towarzyszami. Zdjęto klątwę, a Mojsze Aron i Szyje Grdyka znów mogli jeździć do Warszawy.
W miasteczku ułożono potem piosenkę, którą śpiewano przez wiele, wiele lat:
„Mojsze Aron,
możesz już pojechać do Warszawy,
wybito już
wszystkich strajkujących”.
Tragiczny koniec
Wszystkie miłostki bogatych chasydzkich cór z szewcami i stolarzami stopniały jak wczorajszy śnieg, przeminęły z wiatrem. Piękne, porządne panny spacerowały, zakochiwały się i spędzały czas z młodzieńcami z miasteczka, ale gdy przychodziło do konkretów, do zaślubin i chupy, szybko traciły ochotę.
Menucha Alter i Lea, córka bogacza, pomagały szyć czerwone flagi, wykradały bogatym rodzicom pieniądze, wspierały strajkujących robotników i pomagały biednym żydowskim aktorom. Porwać mogłyby się nawet na usunięcie z tronu cara, nie bały się nawet Boga najwyższego, ale rewolucja skierowana przeciw ich przyszłemu, wygodnemu, bogatemu i sytemu życiu, jaką byłoby poślubienie zwykłego robotnika, buntownika i zaprzepaszczenie bogatej chasydzkiej tradycji, to było już za wiele. Co to, to nie! Na to nie były gotowe.
Menucha Alter ugięła się przed wolą ojca. Ten dał jej wielki posag i wyprawił wesele z lubelskim kupcem, który uchodził za bardzo dobrą partię. Dla Lejbele jednak jego miłość do Lei była sprawą bardzo poważną.
Ciężko przyszło mu zrezygnować z pięknej dziewczyny jaką była Lea, która latami romansowała z nim na drodze na Przywózki wśród wysokich topoli. Obiecała nawet, że ucieknie z nim do sąsiedniego miasteczka, do Siemiatycz, gdzie mieszkał jego krewny, i tam wyprawią wesele, nie mówiąc o niczym rodzicom. Ale od słów do czynów droga jest długa.
Lea, córka bogacza, nie chciała zostać synową szewca Mojszego Symchy Joela i mieszkać na ulicy Łaziebnej. Rewolucjonista Lejbele prawie postradał zmysły z powodu odmowy, jaką dostał od pięknej Lei, która jeszcze niedawno w romantyczne noce przyrzekała mu wieczną miłość.
W sercu Lei walczyły ze sobą dwie miłości. Jedna do Lejbele, druga do jej ojca, dla którego ślub z biednym szewcem byłby wielką tragedią. Obie miłości długo w jej sercu ze sobą wojowały. Widziała smutek ojca. Załamany i smutny stał przed nią Jakow Mojsze i prosił o litość:
– Lejusiu, nie czyń mi tego wstydu! Twój ślub z tym szewczykiem zapędzi mnie za młodu do grobu! Oddam ci cały mój majątek, abyś nie przyniosła na dom takiego poniżenia!
Jakow Mojsze chodził po mieście jakby był w żałobie, z nikim nie rozmawiał. Ludzie wiedzieli, rozumieli, dlaczego ma złamane, bolące serce.
W aleksandrowskim sztyblu, gdzie zazwyczaj się modlił, nie widywano go już po szabasie odprawiającego kidusz. Blady, zrezygnowany zaraz po modlitwach wracał do domu. Litość dla ojca była silniejsza niż miłość do Lejbele. Lea ze wszystkich sił próbowała zdusić swoje uczucia, ukrócić myśli o ukochanym. Przyrzekła sobie, że takiego wstydu ojcu nie zrobi.
Lejbele wyczuwał jej niechęć i chłód. Z jej słodkich ust zniknął uśmiech, jej ciało nie drżało już przy pocałunkach. Smutek bił z jej aksamitnych oczu. Nie poznawał jej, to nie była ta sama Lea.
Przestała się też z nim spotykać. Mijały tygodnie, a oni się nie widzieli. Lea siedziała w domu pogrążona w smutku i walczyła z cieniem Lejbele, próbując go od siebie przegonić. Wieczorami, gdy siedziała sama w pokoju, przed oczami przebiegały jej sceny i spotkania z ukochanym, z okresu, kiedy dopiero co zaczęła z nim romansować, a kiedy to Mojsze Mordechaj pracował na wsi, a potem w Warszawie. Jakie to było dobre, jakie piękne. Dziś życie jej zbrzydło. Do głowy przychodziły jej straszne myśli. Czasem chciała się nawet otruć i skończyć ze sobą. Cały czas miotała się między ojcem a ukochanym.
Była jednak za słaba i nie zdecydowała się na ostateczny krok. Nienawidziła życia, ale i bała się śmierci. Każdej nocy w myślach czekała na Lejbele w tym samym miejscu wśród gęstych drzew w miejskim parku, skąd zawsze dalej wyruszali na spacer.
Po miesiącach niewidzenia się Lea nagle przyszła do parku i spotkała Lejbele siedzącego na drewnianej ławce. Ten zapracowaną dłonią złapał jej dłoń i zwrócił się do niej tymi słowami:
– Powiedz mi, Lea, w co ty ze mną grasz? Umówiliśmy się przecież, że razem uciekniemy do Siemiatycz do moich krewnych i tam się pobierzemy. To nie jest zabawa. Mijają tygodnie, a ciebie nie ma. Znikłaś.
– Lejbl, nie pojadę do Siemiatycz. Nie chcę wychodzić za mąż, jeśli moi rodzice nie będą mi towarzyszyć pod chupą! Nie mogę tego zrobić mojemu ojcu! Prędzej odbiorę sobie życie niż przysporzę mu takiej zgryzoty!
– Tu nie o twojego ojca chodzi! Ty sama nie chcesz za mnie wyjść za mąż!
– Niech będzie tak, jak mówisz. Przyszłam ci powiedzieć, abyś już na mnie nie czekał w parku. Nie będziemy się już widywać.
– Dobrze, bardzo dobrze. Nie chcesz wziąć mnie za męża. Ale romansować ze mną, to chciałaś! Czy chociaż opowiesz twojemu przyszłemu bogatemu chasydzkiemu mężowi, że spędziłaś ze mną wiele nocy w piachu za rosyjskim kościołem?
Lea wyrwała rękę z jego dłoni i rozpłakała się. Chusteczką otarła łzy, które spływały po jej rozpalonej twarzy, i zniknęła za gęstymi drzewami. Lejbele stał, jego nogi drżały, patrzył w stronę znikających czarnych warkoczy, które jak dwa węże wiły się w powietrzu. Dwie wplecione czerwone jedwabne wstążki widać było jeszcze zza gęstych gałęzi.
Załamany wrócił do wyszynku Szepsla Hersza Pejesa i kazał sobie podać kwas i bób. Towarzysze, którzy siedzieli w karczmie, wiedzieli, że Lea, córka bogacza, już się z nim nie spotyka.
Tragarz Zawele, młodzieniec o szerokich plecach, człowiek prosty i dobry, nie zgadzał się na krzywdy, które miały miejsce w miasteczku, i zawsze próbował załagodzić kłótnie między tragarzami a stolarzami. Wstał od stołu, przy którym siedział z innymi tragarzami, podszedł do Lejbele i zapytał:
– Lejbele, kiedy się rozweselisz? Ludzie gadają, że będziesz nam stawiać zagryzkę i gorzałkę. No, co tak nagle zrobiło się cicho?
– Zawele, idź stąd. Zostaw mnie w spokoju. Nie mam na to ochoty.
– A co? Jakowowi Mojszemu nie podobał się taki zięć? A jakże to? Taki dobry kawałek towaru nie dla nas, zwykłych ludzi? Wszystkie piękne dziewczęta należą do bogaczy, do chasydów, ale nie do robotników!
W oczach tragarza Zawele zapłonął piekielny ogień, wyglądał tak, jakby zbierał siły do załadowania na wóz ciężkich pakunków. Stuknął pustą butelką o stół i krzyknął do tragarzy, którzy siedzieli przy stole:
– Nie możemy milczeć, musimy nauczyć ich, że nie można stroić sobie żartów z naszego towarzysza! Musimy się zemścić! Za to, że zawstydziła naszego człowieka, trzeba tej dziewusze wysmarować smołą twarz, aby wszystkie bogate dziewczyny wiedziały, że świat nie jest zabawą!
Lejbele bez słowa wstał, poszedł do domu i położył się do łóżka.
Następnego dnia, gdy Lea z koszykiem w ręku szkła do sklepu, towarzysze wylali na nią witriol. Jej piękna, świetlista twarz była bardzo poparzona. Długo leżała w szpitalu. Ojciec Jakow Mojsze sprowadzał najlepszych lekarzy. Medycy wycięli kawałki ciała i załatali poparzenia na twarzy.
Minęły lata i wybuchła pierwsza wojna światowa. Te wszystkie osobliwe postaci: Mojsze Mordechaj, Lejbele, Lea i inni młodzi ludzie, niczym ptaki, które jesienią opuszczają swoje gniazda na wysokich drzewach i odlatują do dalekich, ciepłych krajów, pozostawili za sobą swój miejski los i rozjechali się po dalekim świecie. Tylko ci, którzy nie mieli na to środków, zostali jak ptaki z podciętymi skrzydłami w zimnym, smutnym miasteczku.
Co się z nimi stało? Dokąd udały się te wszystkie interesujące postaci?
Część z nich jest już na tamtym świecie. Mojsze Mordechaj umarł w Ameryce, Lejbele w Rosji. Niektórzy są dziś starcami i są rozrzuceni po całym żydowskim świecie. Mieszkają w różnych krajach, także w Izraelu.
Spotykam czasem na telawiwskich ulicach albo na uroczystościach w ziomkostwie stolarza Kalmana Chila Fridmana, który z białych syberyjskich śniegów dotarł do brzegów Państwa Izrael. Tego samego Kalmana Chila, który nie chciał wpuścić rabina do szopy, gdy żydowscy aktorzy grali „Sprzedanie Józefa”. Wspomina on swoją przeszłość: wyszynk Szepsla Herszla Pejesa, tajemne zebrania za miastem na drodze do nowego cmentarza, ich „rabina” Mojszego Mordechaja, który zrobił z niego w Warszawie socjalistycznego bojownika. Kalman Chil zawsze przegrywa swoją bitwę z przeszłością, a w jego zmęczonym i zgasłym oku mieni się łza.
Miłość na spółkę
Spośród młodzieńców przesiadujących w sztyblu chasydów z Białej Podlaskiej było dwóch takich – Menachem i Azriel, którzy zawsze trzymali się razem. Jeden nie ruszał się bez drugiego ani na krok.
Menachem był wysoki i miał ogniste oczy. Nosił długą, powycieraną kapotę. Był jednym z najlepszych studentów w sztyblu. Jego rodzice byli bardzo biedni, mieszkali w piwnicy wśród przekupek przy besmedreszu na Małym Rynku i wypiekali gryczane babki.
Azriel był eleganckim młodzieńcem z czerwonymi, okrągłymi policzkami. Był też jedynakiem. Jego rodzice mieli sklep farbiarski i własny dom. Sztybel znajdował się właśnie w jednym z pomieszczeń tego domu.
Azriel nie miał głowy do studiowania Tory. Jego ojciec, farbiarz Awrom, starał się jak mógł i robił wszystko, aby jego syn mógł całymi dniami studiować. W tym celu wysłał go do brzeskiej jesziwy. Miał najlepszych nauczycieli, ale nie było to na jego głowę. Od czasu do czasu wieczorami zaglądał do Gemary, którą jego przyjaciel Menachem pilnie studiował, ale aby ją pilnie przestudiować – to, to już nie.
Farbiarz Awrom czasem zwracał się do Menachemem z prośbą, aby ten pilnował jego syna i pozwalał, aby razem studiowali.
– Menachemie, studiuj z moim Azrielem co wieczór. Kupię ci za to prezent – zegarek! – błagał farbiarz Menachema.
W dni targowe, gdy sklep farbiarza Awroma pełen był chłopów i chłopek, a farbiarka Riwkele w ubłoconej spódnicy i z brudną od sadzy twarzą, nie mogła poradzić dobie z klientami, także Azriel stał przy kasie i liczył pieniądze, które goje płacili za farby.
Gdy wieczorem spotykał się ze swoim przyjacielem w bialskopodlaskim sztyblu albo na grze w karty z innymi młodzieńcami z miasteczka, kieszenie Azriela pełne były srebrnych monet. Azriel wszędzie chodził ze swoim przyjacielem Menachemem. Gdy kupowali łakocie, ciepłe kiełbaski, które popijali piwem, Azriel płacił pieniędzmi, które wyjmował z ojcowskiej szuflady. Gdy Azriel kupił sztywny biały kołnierz, za który dostał od ojca lanie, okazało się, że w rzeczywistości kupił dwa, jeden dla Menachema.
Farbiarz Awrom był bardzo chorowitym człowiekiem. Ciągle latał po lekarzach. Więcej czasu spędzał leżąc w łóżku niż na nogach. Azriel ciągle musiał chodzić do apteki, która znajdowała się na ulicy Węgrowskiej [*obecnie zachodnia część ul. Wolności] i kupować tam leki przepisane ojcu przez najrozmaitszych lekarzy. Obok apteki mieszkała Malka Szpiner, dziewczyna o bladej twarzy i dwóch cienkich warkoczach. Malka chętnie czytała książki i obracała się w socjalistycznych kręgach. Była jednak nieco zarozumiała i nie chciała kolegować się z prostymi młodzieńcami, tak jak robiły to inne chasydzkie córki.
Szukała porządnego, pobożnego mężczyzny, z którym mogłaby spacerować. W oko rzucił jej się wystrojony młodzieniec, który przechodził obok jej domu idąc do apteki. Od tego czasu wiele wieczorów spędzili spacerując za miastem, za starym cmentarzem.
Azriel w czasie spacerów miał kieszenie pełne czekolady i chałwy. Słodycze bardzo mu się przydały. Zamiast rozmawiać z wybranką, co raz to wkładał w jej cieniutkie usta kawałeczki czekolady.
Po wielu miesiącach romansowania Azriel poszedł o krok dalej, stał się śmielszy, bardziej zuchwały i głaskał jej splecione warkocze. Trzymał je jak klejnoty, jak estrog przed błogosławieństwem. Nigdy w swoim życiu nie czuł takiej przyjemności jak wówczas, gdy trzymał i głaskał warkocze Malki. Jego przyjaciel Menachem był bardzo zafrapowany – minęło tyle czasu, a Azriela jak nie było, tak nie ma. Czekają na niego z kartami, a on nie przychodzi. Gdzież on jest?
Gdy spotkali się w szabas w bialskopodlaskim sztyblu, Azriel zdradził Menachemowi swoją tajemnicę:
– Spaceruję z Malką Szpiner za starym cmentarzem. To bardzo oczytana dziewczyna, czyta dużo książek.
– Skąd ją znasz? – Menachem wytrzeszczył swoje ogniste oczy.
– Poznaliśmy się przy aptece.
– A co takiego porabiacie? O czym rozmawiacie?
– Ona opowiada o tym, co przeczytała, i o nowym świecie, który zbudują socjaliści.
– To wszystko? – Menachem wzruszył ramionami.
– Ma dwa piękne plecione warkocze. Na spacerze biorę je w dłonie i bawię się nimi.
Menachem wziął Azriela pod ramię i zwrócił się do niego przyjacielsko:
– Weź mnie ze sobą, będziemy spacerować w trójkę. Ona będzie szła w środku, a my po jej obu stronach. Ty będziesz trzymał jeden warkocz, a ja drugi.
I tak długimi tygodniami spacerowali z Malką Szpiner za starym cmentarzem. Dzielili się swoim szczęściem, na spółkę trzymali i głaskali jej warkocze.
Zbliżała się jesień ze swoimi zamglonymi deszczowymi dniami. Droga do cmentarza była zabłocona, pełna gliny i nie dało się po niej spacerować. Menachem wytężył swoją mądrą głowę i myślał, jak znaleźć miejsce, w którym mogliby się spotykać z Malką Szpiner. Koniec końców w jego głowie pojawił się pomysł:
– Słuchaj, Azriel, wymyśliłem, gdzie i jak możemy się spotykać z Malkele. O dziewiątej zamykają bialskopodlaski sztybel. Klucz zanoszą przecież do twojego domu, a twoja matka trzyma go w swojej watowanej szubie. Gdy położy się spać, wyjmiesz go i będziemy mogli z Malką się tam wkraść. Twoi rodzice wcześnie chodzą spać, nic nie usłyszą.
Azriel wieczorami, gdy rodzice leżeli już w łóżku, wyjmował kluczyk do sztybla, który znajdował się na piętrze ich domu, tuż nad ich mieszkaniem. Cichaczem, na koniuszkach palców, jak złodzieje wkradali się z Malką do bialskopodlaskiego sztybla.
W sztyblu przy ścianie stał piec kaflowy. Stawali więc przy nim, aby nieco się ogrzać. Malka Szpiner stała przy piecu z przodu, a dwaj młodzieńcy po jej obu stronach. Trzymali jej plecione warkocze i ogrzewali przy piecu swoje zmarznięte ciała.
Nagle dał się słyszeć krzyk. Farbiarka Riwkele zerwała się ze snu i głośno krzyknęła:
– Awrom, zakładaj spodnie! W sztyblu są złodzieje! Kradną Torę! Ktoś zabrał mi klucz!
Farbiarz Awrom i jego żona chwycili lampę i wspięli się do sztybla. Menachem nie stracił fasonu. Wziął Azriela i Malkę pod rękę i kazał im stanąć za drzwiami tuż przy wejściu. Gdy małżonkowie otworzyli drzwi, Menachem machnął czapką przed lampą, a ta zaraz zgasła.
– Gwałtu, złodzieje! Gwałtu, złodzieje! – zaczęli krzyczeć rodzice.
Wszyscy troje rozpłynęli się w ciemności. Następnego dnia w miasteczku było gwarno jak w ulu. Rwetes i zgiełk! Złodzieje chcieli z bialskopodlaskiego sztybla wykraść zwój Tory.
Pogrzeb towarzyszki Nechy
Krawcowa Necha Waligóra wiele lat mieszkała w Warszawie. W stolicy przeziębiła się i wróciła śmiertelnie chora do biednej matki do domu.
W starej ruderze, na strychu domu handlarza zbożem, Herszla Abusze, pewnego zimowego mroźnego dnia jej dusza opuściła ciało.
Śmierć Nechy pogrążyła miasteczko w żałobie. Po raz pierwszy w miasteczkowym życiu śmierć prostej dziewczyny z ludu wzbudziła takie poruszenie i wzburzyła, rozgniewała całe żydowskie społeczeństwo. Przez pokolenia ludzie przyzwyczajeni byli oddawać ostatnią posługę i urządzać wielkie pogrzeby z przemowami tylko rabinom, uczonym i bogaczom. Ale takiego doniosłego pogrzebu i takiego konduktu żałobnego, jaki miała towarzyszka Necha, miasteczko nigdy nie widziało.
Na wszystkich ulicach, na ścianach domów i na płotach wisiały żałobne obwieszczenia, które czarnymi literami wzywały wszystkich robotników do przerwania pracy i towarzyszenia Nesze w jej ostatniej drodze. Wtuleni w siebie ludzie stali i w siarczysty mróz czytali obwieszczenia rozwiewane przez złe wiatry chcące je zerwać z drewnianych płotów.
Wielu tylko wzruszało ramionami, marszczyło i tak już zmartwione czoła na samą myśl o tym dziwacznym pomyśle prostej, biednej socjalistycznej młodzieży i z pobłażaniem kręciło głowami spiesząc na modlitwy do besmedreszu. Żona mełameda Majera Pecznera, Mindele, kobieta o ostrym języku i świecących czarnych oczach, która miała kram z torfem pod sklepem Arona Karpelsa, wystraszyła się tego dziwnego plakatu z czarnymi literami, który szewski czeladnik Srul Arie Koza powiesił na drzwiach jej kramu. Tak się zdenerwowała, że nie wiedziała, co z tym nieszczęściem zrobić. Bała się zerwać, bo nie wiedziała, jak zareagują na to towarzysze. Z impetem zdjęła więc kociołek z połatanej, brudnej spódnicy i sinymi zasmolonymi palcami zamknęła kram.
Przed domem Arona Karplesa, gdzie swoje siedziby miały Bund i Poalej Syjon, zebrali się robotnicy, którzy przerwali pracę. Mindele, żona mełameda, błyszczącymi oczami obserwowała to zebranie i szybko uciekła do domu, zbiegając prawie w dół ulicą do domu Jankiela Manesa, w którym mieszkała. Do izby weszła zdenerwowana, dopadła do glinianego pieca i jakby sama do siebie mówiła:
– Dziwny ten świat. Zmarła służka, krawcowa, a tu takie poruszenie, tyle hałasu o nic. A na ulicach taki bałagan, dziewczyny i młodzieńcy latają jak szaleni, chcą jej urządzić gojski pogrzeb.
– Co? Komu? – zapytał stary mełamed Jakow Lejb.
– Tej dziewusze Nesze, córce Szaula, która siedziała długo w Warszawie na Karmelickiej.
– No i co z nią?
– Umarła.
– Pokój jej duszy – powiedział Jakow Lejb i zamknął Gemarę.
– Ludzie wzywają do przerwania pracy. Wszyscy mają wziąć jutro udział w pogrzebie. Będą nieść wieńce i sztandary jak u gojów, bo siedziała w więzieniu.
– Ale nie za kradzież, nie daj Boże? Wiele bogatych dzieci też siedziało. Znałem jej ojca, Szaulke. Dobry był to chłop. Razem modliliśmy się w sztyblu – odpowiedział Jakow Lejb żonie i nakazał uczniom rozejść się do domów.
Miasteczko otulone było białym śniegiem. Na ulicy Pięknej, gdzie leżało martwe ciało, zebrały się setki robotników. Grupa bundystów i syjonistów Poalej poszła na cmentarz i bez pozwolenia gminy wykopali grób na samym środku, między macewami zmarłych bogaczy, dokładnie w miejscu, które starzec i miejski uczony reb Lejbele kupił od gminy na swój grób.
We wszystkich warsztatach przerwano pracę. U krawca damskiego Jehudy Hersza było tłoczno i głośno. Właśnie szyto wiano i suknie ślubne dla córki znanego bogacza z okolicy, reb Aszera Lozewera. Jutro, gdy będzie odbywać się pogrzeb towarzyszki Nety, Aszer Lozewer będzie wyprawiał wesele swojej córce. Ślub odbędzie się w pałacu brzozowskiego szlachcica i wielu szlachciców przyjedzie na wesele skosztować żydowskiej ryby. Służbę i klezmerów sprowadzono prosto z Warszawy. Badchen Berisz, który słynął na całe Podlasie, będzie swoimi rymami przeplatywanymi z polskimi dowcipami zabawiał gości-szlachciców.
Krawcowe odłożyły jedwabne i atłasowe suknie i odmówiły dalszej pracy. Jehuda Lejb latał zdenerwowany i krzyczał:
– Zarzynacie mnie bez noża! Rano z samego rana wyprawa musi być gotowa! Rano przyjedzie specjalny posłaniec z dworu po stroje. Rujnujecie mnie.
Krawcowa Matl Ander o niebieskich oczach, odpowiedziała mu ostro:
– Dziś mamy żałobę! Zmarła nasz towarzyszka. Czego chcecie? Zaraz pogrzeb, a my mamy siedzieć i szyć suknie ślubne dla Aszera Lozewera, dla córki bogacza?
W lokalu Poalej Syjon chór powtarzał pieśni, które miał zaśpiewać na pogrzebie. Chaim Noach Winogóra, który później został artystą w państwowym żydowsko-rosyjskim teatrze, stał wyprostowany jak struna. Złościł się na fałszujących tenorów i krzyczał do Dowida i Szlojme Berów:
– Czy wydaje wam się, że śpiewacie teraz z waszym ojcem w besmedreszu w czasie Rosz ha-Szana [*Nowy Rok]? Nie piejcie tak! Trochę ciszej, więcej uczucia, więcej serca. Mamy śpiewać na pogrzebie.
Na ulicy w mroźną noc stali ludzie i wsłuchiwali się w śpiew, który dobiegał z domu Arona Karpelsa:
„W żalu toniemy i we łzach,
podnosimy ręce i przysięgamy
walczyć, walczyć jak ty”.
Następnego dnia wcześnie rano, w głębokim śniegu, wszyscy robotnicy z miasteczka z czarnymi opaskami na ramionach wypełnili ulice.
Wielu udało się do pobliskiego sosnowego lasku, gdzie łamali gałęzie i pletli wieńce przepasane czarną krepą. Powstał długi łańcuch z ludzkich rąk, który ciągnął się od ulicy Pięknej do szosy Siedleckiej.
Miasteczko mieniło się białym śniegiem, zewsząd wiało cichym, czystym smutkiem. Nie był to smutek uniżonych, obrażanych, zawstydzanych, ale smutek ludzi powstających, którzy z podciętymi skrzydłami szybują w stronę piękniejszego, lepszego świata.
Polscy sąsiedzi podkręcali tylko wąsy i ze zdziwieniem patrzyli na ten dziwny pochód. Nigdy czegoś takiego u Żydów nie widzieli. Po raz pierwszy w miasteczku przebudziły się skrywane siły. Ulicą ciągnęły masy jakichś innych, dumnych Żydów, nadając śmierci żydowskiej proletariackiej dziewczyny nowe znaczenie, nową formę. Jej śmierć obwieszczała, że nowe żydowskie życie będzie rodzić się w starym, zanikających świecie.
Gdy pochód rozciągnął się na całą zaśnieżoną ulicę prowadzącą na nowy cmentarz, gdy tysiące żydowskich stóp stąpały po wielkich śniegach, a chór śpiewał na siarczystym mrozie:
„Dobrzy przyjaciele, gdy umrzecie,
zanieście na mój grób nasz sztandar,
czerwony sztandar wolności
zbroczony krwią robotnika”.
W siedzibie gminy na specjalnym zebraniu spotkali się włodarze miasta. Wielu religijnych dozorów [*urzędników] nalegało, aby natychmiast zwrócić się do starostwa. Tylko w ten sposób policja będzie mogła powstrzymać pogrzeb i złożenie zwłok w miejscu, które w tym celu towarzysze wykopali. Żądano, aby pogrzeb odbył się w innym miejscu, które wyznaczy gmina. Nie osiągnięto jednak porozumienia. Postanowiono więc zwołać kolejne zebranie w szabas u rabina w domu.
Jesziwa rozpada się
Na podwórzu w drewnianym domu rabina było mieszkanie z oknem od frontu wychodzącym na rynek. Należało ono do jego syna Mojszego. W mieszkaniu tym zebrali się wszyscy młodzieńcy, którzy pomagali założyć sokołowską jesziwę. Wszyscy ci, którzy swoje serca i duchowe siły włożyli w to dzieło, a ono z powodu ideologicznych niesnasek teraz się rozpadało. Podobnie jak polityczni emigranci uciekający ze swoich ojczystych krajów za sprawą panujących tam reżimów, tak i ci młodzieńcy spotykali się niedaleko jesziwy, z której rabin reb Icchok Zelig Morgensztern ich wyrzucił.
Przesiadywali tam zagłębieni w księgach, rozgrywali kolejne partyjki szachów i prowadzili zażarte dyskusje. Prowodyrem był Jakow Grinberg, młodzieniec w długiej kapocie i małej dzianinowej czapce na swojej mądrej główce.
Jakow Grinberg był wielkim uczonym, miał najostrzejszy umysł w miasteczku. Był też lubiany przez wszystkich uczniów z jesziwy oraz przez robotników-socjalistów, którzy z jesziwą nie mieli nic do czynienia. Jakow Grinberg był ulubieńcem całego miasta. Gdy przemawiał w besmedreszu czy w synagodze, to ludzie aż wstrzymali oddech. Jego przeciwnicy nawet nie ważyli się mu przerwać. Nikt nie miał czelności mierzyć się z Jakowem Grinbergiem.
Był młodzieńcem z aspiracjami i, można powiedzieć, wielkim szczęściarzem. Urodził się w biednej rodzinie rzemieślników, ale pod szczęśliwą gwiazdą. Już w jesziwie, z której go koniec końców wyrzucono za syjonizm, przesądził się jego los: począwszy od działacza Mizrachi [*organizacja syjonistyczno-ortodoksyjna], poprzez pobyty w Warszawie, Londynie, Nowym Jorku, Jerozolimie, aż po zostanie wiceprzewodniczącym Knesetu.
Sokołowska jesziwa była słynna na całą Polskę. Setki młodzieńców z ubogich miasteczek przyjeżdżały tu uczyć się Tory. W jesziwie działały także różne organizacje i instytucje, takie jak Fundusz Pomocowy dla Ludu Izraela, które wspierały biednych uczniów jesziwy, przydzielając im ciepłe posiłki.
Rabin reb Icchok Zelig Morgensztern był bardzo dumny ze swojego dzieła, ze swojej przystani Tory. Jego wysłannicy jeździli po całym kraju, a nawet za granicę i zbierali fundusze na jesziwę. Nie dane jej było jednak długo działać. Zniszczyły ją zatargi, społeczne konflikty między dwoma religijnym nurtami judaizmu, pomiędzy Mizrachi a Agudas Isroel [*organizacja ultraortodoksyjna]. Także budzące się w polskich Żydach narodowe syjonistyczne uczucia nie ominęły jesziwy. Duchowi wizjonerzy, tacy jak Jakow Grinberg, próbowali skierować ją w innym kierunku, zwrócić ku narodowej drodze Mizrachi.
Udało się uchylić szczelnie zamknięte okna i wpuścić odrobinę świeżego powietrza, które zapowiadało nadchodzącą wiosnę.
W Lag ba-Omer [*Święto Uczonych przypadające wiosną] na przykład zaprowadzono uczniów na pola i do lasu, który leżał za miasteczkiem, nauczono ich śpiewać hebrajskie piosenki, wygłaszano syjonistyczne przemowy.
Zegarmistrz Szmuel Gazowski, serdeczny i życzliwy młodzieniec z wrodzonym muzycznym talentem, założył w jesziwie chór. Urządzano wieczorki, na których chór śpiewał „Psalm, pieśń na poświęcenie” i „Naaricoch” [*„Wielbimy Cię” (hebr.)].
Rebe, który był zwolennikiem Agudas Isroel, nie tolerował takiego zachowania, nie chciał, aby jego jesziwa stała się siedliskiem mizrachistów. Próbował nawet usunąć Jakowa Grinberga i jego zwolenników. Nie udało mu się to. Uczniowie ogłosili strajk i nie chcieli się uczyć. Rebe musiał skapitulować i pozwolił Jakowowi Grinbergowi nadal uczyć chłopców.
Gdy odbywały się pierwsze wybory do polskiego Sejmu i chłopcy z jesziwy roznosili po mieście syjonistyczne odezwy, rebe wyrzucił z jesziwy wszystkich zwolenników Mizrachi.
Wynajęli więc lokal z biblioteką tuż przy domu rabina. Stał się on pierwszą stacją dla wszystkich „wysiadających” z jesziwy młodzieńców, skąd też wstępowali na różne ścieżki syjonistyczno-socjalistycznych partii.
Jakow Grinberg pokazał im nową drogę a oni opuszczali go i odchodzili daleko, daleko… Z lokalu Mizrachi do izdebki syna rabina było tylko kilka kroków. Jakow Grinberg i śpiewak, założyciel chóru, Szmuel Gazowski, przesiadywali na strychu i dyskutowali z Beniaminem, najmłodszym synem rabina, zagorzałym agudnikiem i religijnym fanatykiem. Nagle dyskusję przerwano, bo z zewnątrz dochodził śpiew. Na ulicy słychać było żydowskie melodie, żydowskie pieśni. To śpiewał chór na pogrzebie Nechy Waligóry. Szmuel Gazowski nastawił swoje muzyczne uszy próbując wyłapać dźwięki, które dochodziły z daleka.
Skądś je znał! Te wszystkie soprany, alty były przecież jego. To on je odkrył, rozwinął, rozpieszczał. Tak niedawno rebe urządzał wesele swojej córki Jochewed, gdzie dziesiątki rabinów i chasydów siedziały przy jednym stole, a on ze swoim chórem podczas przekazywania podarków parze młodej śpiewał kockie marsze. Wszyscy byli zachwyceni, że słyszą „Psalm, pieśń na poświęcenie” i „Naaricoch”. A teraz jego chórzyści śpiewają na pogrzebie organizowanym przez socjalistów! Odsłonili zasłony i przyglądali się wielkiemu pochodowi, który przechodził właśnie przez rynek. Wsłuchiwali się w rewolucyjne pieśni, które śpiewał chór.
– No, Jakow! Ojciec nie miał racji? Już dawno przewidział, dokąd prowadzi wasza droga – Beniamin zwrócił się do niego. – Wasza biblioteka, wasz lokal prowadzi do nich, do socjalistów. Pieśni, które śpiewaliście w jesziwie, doprowadziły do tego, że wasi chórzyści dziś śpiewają na pogrzebie!
Jakow Grinberg stał pogrążony w milczeniu. Jego mądre świetliste oczy tępo patrzyły na ulicę.
Przerwano kazanie rebego
Szabes w miasteczku. Na rynku zamknięte kramy wyglądają tak, jakby drzemały otulone białym śniegiem. Mokry, niezmącony ludzkimi stopami śnieg zalegał przed sklepami. Żydzi spiesznym krokiem zmierzali z synagogi do domów.
Wichcia, wysoka chuda gojka, która w szabas paliła w żydowskich piecach, spieszyła w swoich podartych męskich butach, przegryzając z wilczym apetytem kawałek białej chałki, zamknąć szybery w żydowskich piecach, w których wcześniej napaliła. Na rynek zajechał właśnie jakiś chłop, na jego saniach wiło się spętane cielę.
Chłopu zmarł ojciec, przywiózł więc cielę na rynek, aby za pieniądze ze sprzedaży kupić drewnianą trumnę. Będzie musiał jednak poczekać, aż zapadnie zmrok i Żydzi odprawią hawdalę [*nabożeństwo na koniec szabatu], bo dopiero wtedy na rynku pojawią się rzeźnicy.
Na pomniku polskiego powstańca Brzózki, który stał na środku rynku, przycupnął kruk. Ptak darł się w niebogłosy: kra, kra. Po chodniku chwiejnym krokiem szedł pijak, a jego twarz aż parowała. Swoim aroganckim zachowaniem zganiał z drogi Żydów, którzy nadchodzili z naprzeciwka.
Na podwórzu domu rabina panowała sielska atmosfera. Dzieci bawiły się w puszystym śniegu. Ośnieżone jabłonie wyglądały tak, jakby chciały zakwitnąć białym kwieciem. Płatki śniegu spadające z gałęzi błyszczały jak diamenty.
Na wysokich schodach prowadzących do mieszkania rabina przycupnęła piękna córka, ubrana w jedwabie i aksamity. Chciała popatrzeć z wypiekami na twarzy na młodzieńców z jesziwy, których grzeszne spojrzenia wędrowały w kierunku schodów, gdzie trzepotały szabasowe suknie, roznosząc po okolicy przyjemny, kobiecy zapach.
*
U rabina w besmedreszu ludzie nerwowo chodzili w tę i z powrotem. Wybiła już godzina jedenasta, a tu jeszcze nie zaczęły się modlitwy. Dlaczego rebe nie zszedł jeszcze do besmedreszu? Tylko nieliczni wiedzieli, że na górze w mieszkaniu właśnie odbywała się narada działaczy Agudy. Czekali więc cierpliwie, aż zebranie się skończy i będzie można rozpocząć szabasowe modlitwy.
Mojsze, syn rebego, który najwyraźniej sympatyzował z syjonistami, i któremu działacze z Agudy schodzili z drogi, nie został zaproszony na zebranie i powoli ruszał swoje ciężkie atletyczne ciało, miętosząc w rękach nowy, wygodny, sobolowy sztrajmł [*futrzana czapka noszona podczas świąt]. Doskonale wiedział, dlaczego jego ojciec, reb Icchok Zelig, nie schodzi do modlących się. W mieszkaniu rebego byli właśnie wszyscy dozorzy [*urzędnicy] z Agudy. A on sam siedział na honorowym miejscu, położywszy wielką mięsistą dłoń na otwartej Gemarze. Jego ogniste oczy płonęły nerwowym gniewem. Ciągle unosił z ławki swoje ciężkie ciało i zaraz siadał. Wyglądało to, jakby coś go zakłuło, zabolało i nie dawało siedzieć.
Mojsze Lustikman, wysoki, chudy mężczyzna o zgorzkniałej, podenerwowanej twarzy, który nigdy w życiu jeszcze się nie uśmiechnął, rozpoczął zebranie:
– Panowie! „Wody zagrażają duszy” [*tj. sytuacja jest nie do wytrzymania; hebr. ba’u majim ad nafesz]. Tak być nie może. Nasz świat to jeden wielki chaos! Gmina nic nie ma do powiedzenia, każdy robi co chce, sami sobie urządzają pogrzeby, kopią groby na cmentarzu bez wiedzy i zgody przewodniczącego gminy! Socjaliści urządzili w tym tygodniu pogrzeb, jakiego żydowski świat jeszcze nie widział! Jesziwa się rozpada, najlepsi młodzieńcy odeszli do stowarzyszeń, do syjonistów. Takiego skandalu, jak ten w naszym miasteczku, nigdy nie widziałem. Wykopali grób, którzy był już sprzedany pewnemu uczonemu i pochowali tam służącą.
Głos zabrał Herszl Kajt, niski mężczyzna z czarną bródką i parą mądrych, świecących oczu. Był on teoretykiem i działaczem Agudy z Sokołowa.
– Niech rebe zwróci się do wszystkich możnych Żydów. Oczywiście z robotnikami, z socjalistami nie ma nawet co rozmawiać. Niech rebe w besmedreszu, między modlitwą poranną a popołudniową zwróci się do nich i zażąda, aby rodzice nie pozwalali dzieciom wstępować do syjonistycznych partii.
Rebe szybko wstał i zwrócił się do obecnych:
– I sądzicie, że mnie posłuchają? Oni, syjoniści, na czele z ich hochsztaplerem, kupcem bławatnym Jankele Szykalskim, obrażają mnie codziennie! To uparci i bezwzględni ludzie, nie mam do nich już siły. Zatruwają mi krew. Moja jesziwa słynęła w całym żydowskim świecie, a oni ją zniszczyli. Zaraza, niech Bóg ma nas w swojej opiece, wdarła się do naszego miasta, tylko Bóg nas może zbawić.
Przy długim stole siedział także kupiec handlujący drewnem i zbożem – Bucze Rubinsztejn [*był jednym z najzamożniejszych mieszkańców Sokołowa, mieszkał przy obecnej ul. Długiej], wysoki mężczyzna o krzywym, chudym ciele. Siedział pogrążony w myślach, podparłszy bladą twarz kościstymi, chudymi dłońmi.
Bucze Rubinsztejn nie odezwał się nawet słowem. Jego głębokie, zgasłe i przepełnione bólem oczy tępo patrzyły spod szlachetnego czoła w stronę zaśnieżonych pól i lasów, które widać było z okien mieszkania rabina.
– A ty co powiesz, Baruchu? – rebe zwrócił się do niego – Ludzie mówią w mieście, że to całe zło, to nieszczęście, które nazywają syjonizmem, przyszło z twojego domu. Twoi synowie, córki i wnuczęta rozniosły tę zarazę wśród pobożnych dzieci. Pieniądze, za które wynajęto lokal dla ich partii, zebrano przecież na podwórzu twojego domu, wśród twoich domowników! Baruchu, czemu milczysz? Czemu nic nie mówisz?
Bucze podniósł śnieżnobiałą głowę. Wyglądał, jakby przebudził się z głębokiego snu, albo jakby przyszedł z bardzo daleka. Położył dłoń na swojej cienkiej, białej brodzie i odpowiedział:
– Jestem starym, schorowanym człowiekiem. Nie będę się kłócił z moimi dziećmi na podwórzu swojego domu. Pokój to dla Żydów największe dobro. Tam, gdzie w domu nie panuje pokój, tam nie ma Boga – wyprostował się i otarł pot z bladego czoła, zawiązał gruby jedwabny pas, który zsunął się z jego nowej atłasowej kapoty i drobnymi kroczkami opuścił zebranie. Jego nowe buty zostawiły ślady na białym śniegu, którym usłane było podwórze domu rebego.
Postanowiono, że rebe wygłosi kazanie po modlitwie popołudniowej.
Po miasteczku wiadomość ta rozeszła się w mgnieniu oka. Wszyscy wiedzieli, że rebe wygłosi w besmedraszu kazanie przeciw syjonistom i bundystom. Wszystkie stowarzyszenia opustoszały. Młodzi i starzy, pobożni i niereligijni zebrali się w besmedreszu. Jak z wrzącego gara, para buchała przez drzwi i okna na zewnątrz. Tłum wypełnił besmedresz. Rabin przyszedł w towarzystwie sztabu chasydów w sztrajmłach.
Stary szames Kresze uderzył dłonią w stół i skrzeczącym głosem zakrzyknął: „Cisza! Rebe będzie mówił!”.
Reb Icchok Zelig poprawił swój sztrajmł zsunięty głęboko na czoło, zarzucił za uszy dwa czarne, długie pejsy, które zwisały przy jego szerokiej mięsistej twarzy jak dwa czarne pasy. Podciągnął szerokie, białe nogawki i gwałtownie, bez ustalonego porządku i bez oratorskiego wstępu, zaczął mówić.
Zaraz przeszedł do meritum, jak miał w zwyczaju, ilustrując swoją przemowę powiastką, anegdotą z Talmudu:
– Był sobie pewien uczony, miał on dwie żony. Jedna z nich była młoda, druga stara. Młoda wyrywała mu siwe włosy z brody, ale, jak wiadomo, nie tędy droga. Stara wyrywała mu czarne włosy, ale to jak porywać się z motyką na słońce. Rozumiecie tę opowieść? Czy rozumiecie, co mam na myśli? To głęboka myśl, trzeba ją zrozumieć!
– Najpierw przyszli socjaliści, strajkujący, zabrali nam rzemieślników i sprowadzili ich na złą drogę. Wyrwali z naszych bród siwe włosy. Teraz pojawili się syjoniści i wyprowadzili z mojej jesziwy wszystkich najlepszych młodzieńców, którzy dniami i nocami studiowali święte księgi. Oni wyrywali czarne włosy z naszych bród. Za kim mam się więc wstawić? Toż to jak wpaść z deszczu pod rynnę!
– Nie mam rady na socjalistów. Zwracam się do was, pobożni Żydzi. Nie pozwalajcie waszym dzieciom chodzić do syjonistycznych stowarzyszeń, do tych bałwochwalców! Ci, którzy bezczeszczą szabas, chcą wykorzystać wszystkie środki, ale czy będą w stanie zapewnić nam zbawienie? „Jeśli Pan domu nie zbuduje, próżno trudzą się ci, którzy go budują” (Ks. Psalmów 127).
Nagle wydarzyło się coś, co wstrząsnęło jak grom z jasnego nieba całym besmedreszem. Młodzieniec, syjonista Herszl Cebula, i kilku jego towarzyszy zerwali chustę wiszącą na ścianie przy drzwiach. Rzucili ją na podest, na którym stał rebe.
– Rzucili rebemu chustę! – krzyczały setki gardeł.
Szames Mojsze Mechele załamał chude ręce i cicho westchnął: „Biada mi! Na kogo oni tę chustę rzucili? Na cały Kock! Święci przodkowie nie będą milczeć!
Rebe zmieszany i załamany zawołał swoich towarzyszy i tylko cicho zamruczał:
– Zabierzcie mnie do domu.
Setki Żydów odprowadziły go do domu. Kondukt złożony z kapot, futrzanych wysokich czapek i sztrajmłów ciągnął się po szarym śniegu aż na podwórze domu rabina. Rebe szedł w środku jak pojmany komendant po przegranej bitwie.
Rozpięte poły jego płaszcza powiewały na wietrze jak skrzydła postrzelonego ptaka. Na dworze pod niebieskim zimowym niebem rozbłysły gwiazdy.
Chasydzi świętują u Ejdże Hendla
W szabas po hawdali u reb Ejdże Hendela spotykali się wszyscy sokołowscy chasydzi.
Kiedyś, gdy czasy były lepsze, a reb Ejdże odnosił w miasteczku sukces za sukcesem, każdego szabasu wieczorem żegnano Królową Szabat uroczystą kolacją. Jedzono, pito, śpiewano chasydzkie niguny i opowiadano historie z Przysuchy i Kocka.
Prawie zawsze w odwiedziny przyjeżdżali chasydzi z Warszawy, Kielc i Białej, którzy chcieli z rebem spędzić szabas. W ostatnich latach przed pierwszą wojną światową interesy reb Ejdże nie szły dobrze. Nic to jednak, zawsze miał się do kogo zwrócić. Jego syn Awrom Hendl, słynny warszawski kupiec, który był głównym odbiorcą skór z fabryki Peipera, pomagał ojcu jak tylko mógł. Tradycję odwiedzania reb Ejdże po hawdali pielęgnowali sokołowscy chasydzi aż do wybuchu drugiej wojny światowej. Nie urządzano już jednak tak wystawnych uczt na pożegnanie szabasu. Popijano herbatę, opowiadano sobie chasydzkie opowieści i niesiono pociechę chorym.
Reb Ejdże był przystojnym mężczyzną o chasydzkim, dostatnim wyglądzie. Twarz miał czerstwą i krwistą jak czerwone musujące wino. Jego blond-siwa broda była już bardzo przerzedzona, a pomarańczowy kark leniwie opadał na biały kołnierz koszuli. Ubrany był zawsze schludnie i czysto. Na ubraniach nie było ani okruszka, ani pyłku. Nosił rabiniczne, irchowe, podbijane gumą buty, które skrzypiały, podkreślając jego powagę. Spodnie miał zawsze włożone w białe skarpety.
Wzdychał jak prawdziwy bogacz, dumny kocki chasyd. A chasydem był z całych sił, wszystkimi dwustu czterdziestoma ośmioma członkami swojego ciała, ale poważał tylko kockie tradycje. Dobrze dogadywał się ze wszystkimi, mimo że między nim a innymi chasydami zawsze była jakaś niewidzialna bariera. I dawał to innym odczuć. Niech wiedzą, z kim mają do czynienia i nie pozwalają sobie na zbyt wiele! W końcu jest on reb Ejdże Hendlem!
Słynął z uczonego cynizmu, mądrego żartu. Często sypał z rękawa niestosownymi żartami, na jakie tylko reb Ejdże mógł sobie pozwolić. Naśmiewał się i drwił ze wszystkiego i ze wszystkich.
Nic nie robił sobie z rabinów, uczonych i miejscowych możnych obywateli. Jego słowa krążyły w mieście wśród pobożnych i świeckich Żydów. Miejska inteligencka młodzież, działacze społeczni mieli do niego słabość i wielką przyjemność czerpali z rozmów z nim, ale reb Ejdże nie z każdym chciał rozmawiać.
Nie mieszał się w miejską politykę, w kłótnie i spory. Często jednak proszono go o rozjemstwo albo o rozwiązanie narzeczeństwa dwójki chasydzkich dzieci, których rodzice droczyli się i nie chcieli dojść do porozumienia. Gdy reb Ejdże podejmował się załatwienia jakiejś sprawy, wszyscy go słuchali i robili, co im kazał. Był on częstym gościem w domu sokołowskiego rabina. Nie było niczego na dworze, o czym by nie wiedział. Rabin naradzał się z nim w sprawie wszystkich ślubów, rozwodów i sporów.
Na rynku miał kram z tkaninami. Gdy na horyzoncie nie było klientów, kupcy-sąsiedzi zachodzili do reb Ejdże, aby posłuchać jego opowieści. Często też dyskutował z miejskim syjonistycznym działaczem i politykiem Mendelem Łosickim, któremu jako jedynemu nie imponowała mądrość reb Ejdże i znał go jak własną kieszeń.
– Ej, Mendl, wasza wolność to dobra jest. Ludzie mogą robić, na co mają ochotę. Gdy nie boi się Boga, to można grzeszyć, ile wlezie.
– I tu się mylicie, reb Ejdże, skoro sądzicie, że dzisiejsza młodzież wyzwoliła się z powodu grzechów. Sądzicie, że wolność jest tylko po to, aby wyrządzać niegodziwości? My wszyscy zajmujemy się wspólnotą, społeczeństwem i nie mamy czasu grzeszyć.
Ejdże śmiał się wtedy głośno i przez zęby cedził słowa, co brzmiało jakby liczył pieniądze:
– Jesteś wielkim głupcem! Na co wam ten cały interes? Czy opłaca się być wolnym i nie mieć nic na tym świecie i żadnych perspektyw na tamten świat?
Chasydzi cały czas powtarzali jego słowa. Pewnego razu w szabas po modlitwie, gdy wszyscy wracali z besmedreszu do domów, reb Ejdże wyglądał, jakby był jakiś niezdrów. Z jego niebieskich, wielkich i wilgotnych oczu biła melancholia.
– Reb Ejdże, co się dzieje? Nie czujecie się dobrze?
– Oj, dzieci, starość nie radość. Na stare lata to każdy potrzebuje młodej żony.
Chasydzi serdecznie roześmiali się z jego słów.
– Czemu się śmiejecie? Głupcy! Nie rozumiecie o co chodzi? Gdy byłem młody, mogłem wszystko zrobić sam. Wtedy też moja żona była młoda. Dziś, gdy jestem stary i słaby i nic już sam nie zrobię, to babę też mam starą. Idę do domu. Nie czuję się dobrze. Westchnę raz, a ona, ta moja baba, westchnie dwa razy. Dziś przydałaby mi się młoda żona!
W szabasowy wieczór, po kazaniu rabina w besmedreszu i po hawdali sokołowscy chasydzi spotkali się w domu reb Ejdże Hendla na herbatkę. Wszyscy rozmawiali tylko o skandalu i samowoli, do jakich doszło w besmedreszu. Reb Ejdże siedział na przedzie, na wyścielonej kanapie, w szabasowym jedwabnym szlafroku, i obcęgami rozdrabniał cukier.
Miał dobry humor i nie chciał zajmować się tą całą sprawą – machlojkami między partiami politycznymi w miasteczku. Nie brał też udziału w zebraniu u rabina. Gdyby ktoś zapytał go o zdanie, to byłby przeciwny kazaniu rabina.
Siedział uśmiechnięty. Śmiał się na głos, żartował z chasydami, których dzieci należały do organizacji. W końcu zwrócił się do Naftalego Kerszenbauma, człowieka skromnego, cichego, który nigdy na nikogo nie krzyknął.
– Naftalke, słyszysz? Jeśli puścisz twojego Naftalego do organizacji, nie dam ci cukru do herbaty. Będziesz musiał swój własny cukier z domu przynieść. Sam słyszałeś, czego rebe od nas żąda?
– „Nie należy ludziom narzucać dekretem czegoś, czego nie są w stanie przestrzegać” [*parafraza talmudycznego powiedzenia; Awoda zara 36,1] – odpowiedział Haftali popijając gorącą herbatę.
– Co znaczy: ludzie nie są w stanie przestrzegać? Jesteś ojcem czy nie?
– Ejdże, sam też jesteś ojcem. Dlaczego więc twoja córka Liba cię nie słucha?
– Nie mam wpływu na Libę. Nie mieszka u mnie, nie daję jej jedzenia. Ale twój Fejwele je twój chleb – odpowiedział Ejdże i zrobił radosną minę.
– Nie! – krzyknął Naftali, czego nigdy przedtem nie robił. – Mój Fejwl nie je mojego chleba! Jest kupcem, jeździ do Warszawy po towar. To on prowadzi interes, to on mnie karmi!
Od stołu wstał wysoki mężczyzna z czarną, długą brodą. Miał na sobie starą, wytartą i połataną kapotę, którą nosił jeszcze na swoim ślubie. Był to słynny surowy mełamed Mojsze Szaulke. Podniósł dłoń i zakrzyknął:
– Słyszycie? Nie muszę wam przysięgać, ale ja, Mojsze, nie puszczę więcej mojej córki Nechamy do syjonistycznej organizacji, do tych bezbożników. Słuchajcie, takie gierki to nie ze mną! Niech mnie zabiją!
Chasydzi roześmiali się, że Mojsze Szaulke bierze gadaninę na poważnie. Stary chasyd, Mendl Hercke, który kiedyś pojechał do rebego Chaima Isroela z Pilawy, zaczął śpiewać swoim ochrypłym głosem: „A skąd to jaśnie pan?”. A wszyscy zgodnie odpowiedzieli: „Z Pilawy! A co się w tej Pilawie robi? Pije gorzałkę i hula i tańczy w kole…”.
Mojsze Szaulke chowa w szabes buty córki
Na ulicy Koźlej, w sąsiedztwie krawców i łaciarzy Josla Genitke i Kalmana Bera, w domu mieszczącym się przy budynku Towarzystwa Epileptyków, w zbutwiałych czterech ścianach Mojsze Szaulke prowadził swój cheder [*szkoła o charakterze religijnym].
Cheder był w domu, który odziedziczył po swoim dziadku i o który dziedzicząca rodzina kłóciła się całe życie. Był wielkim nerwusem, bez większego powodu niemiłosiernie lał swoich uczniów, ale był dobrym mełamedem i potrafił każdego nauczyć Chumeszu z komentarzami Rasziego [*akronim od Rabbi Szlomo Icchaki], a także Gemary [*tj. Talmudu]. Był biedny i w domu miał gromadkę dzieci, dorosłych synów i córek. Był goły jak święty turecki. W domu nie jedzono nic prócz chleba i kartofli. Tłuszcz wytapiano cały tydzień, aby chociaż był na szabas. Wtedy też jego żona, ruda Chana, niska, chuda kobieta, sama skóra i kości i pożółkła twarz, kupowała owcze nóżki i wołowe kiszki i przyrządzała z nich czulent.
Poza nauką Mojsze Szaulke zarabiał pieniądze na sprzedaży ważnych żydowskich artefaktów. Na Sukot kupował estrogi, a jego synowie Dowid, Szmuel i Mendl zanosili je mieszkańcom miasteczka. Za zarobione pieniądze kupowali ziemniaki na zimę.
Na Pesach ruda Chana wypiekała mace. Pomagały jej w tym wszystkie dzieci. Dowid zagniatał ciasto, Szmuel sypał mąkę, Mendl dolewał wody. Dziewczyny – Nechama i Mincze wałkowały ciasto. Ruda Chana zaś wkładała mace do pieca. Za zarobione pieniądze każdy dostawał na Pesach nowy bawełniany chałat.
Mojszemu także na boku udawało się dorobić kilka groszy. Handlował macą szmurą [*dosł. „strzeżoną”; maca, której każdy etap produkcji jest pod dokładną obserwacją, by zapewnić koszerność], a za zarobione pieniądze uszył sobie nowe buty.
Latem ruda Chana chodziła z dziećmi do lasu zbierać drewno i suche gałęzie. Było tego tyle, że starczało im na opał na cały rok. Zbierali także grzyby. Gotowano je długo w wielkich garach razem z kilkoma kartoflami. Wówczas Mojsze Szaulkle zasiadał do stołu i w wielkiej wyszczerbionej blaszanej misce dostawał swoją porcję. Jak szlachcic gładził czarną brodę, kosztował grzybów i mówił do żony:
– Wiesz co, Chano, dzisiejsze grzyby to niebo w głębie! Lepsze niż mięso!
W swojej biedzie był on człowiekiem dumnym i dostojnym. Przeciwności losu znosił z godnością. Nigdy się nie skarżył, nigdy nie prosił o pomoc. Nie chciał się poniżać jak inni biedacy. Nie utrzymywał też żadnych kontaktów ze swoimi sąsiadami rzemieślnikami. Nigdy też z nimi nie rozmawiał. W Sukot czekał, aż wszyscy krawcy i szewcy zmówią swoje błogosławieństwa i dopiero wtedy wchodził do suki [*szałas, czasami część budynku, wykorzystywana w czasie święta Sukot], żeby odprawić kidusz.
Czy Mojsze miał siedzieć w jednej suce razem z Joslem Genitke i Kalmanem Berem? Nie odwiedzał ich ani w święto, ani w żałobie. Gdy ktoś urządzał wesele dziecku albo obrzezał syna, Mojsze nigdy nie przychodził. Nie bywał nawet na pogrzebach sąsiadów. W starym domu drabina, której używał do wchodzenia na strych, stała przypięta łańcuchem do belki, aby żaden z sąsiadów z niej, nie daj Boże, nie skorzystał.
Gdy do miasta doprowadzono elektryczność, zachwycony przyszedł z besmedreszu i przekazał żonie radosną nowinę:
– Czy wiesz, Chano, jak wspaniałe są boskie cuda? Młynarz Szafran przyniósł do besmedereszu maszynę, która produkuje światło dla całego domu! Nie będzie już potrzebna nafta!
– Co ty mówisz! – Chana uniosła swoją żółtą, piegowatą twarz. – Bez nafty? Jak niby jest to możliwe?
– Chano, nie zrozumiesz tego. Twoja głowa tego nie pojmie. Wyobraź sobie, goj będzie siedział w młynie u Jeszai Szafrana, pokręci kółkiem i zrobi się jasno. Zakręci raz jeszcze, zrobi się ciemno. Jeden goj wystarczy, aby obsłużyć maszynę. Gdy z Bożą pomocą postawią słupy i na naszej ulicy, to i u nas zapłonie światło.
I tak się stało. Mojsze dotrzymał słowa. W domu Josla Genitke światło zabłysło najpierw w mieszkaniu mełameda Mojszego Szaulke.
Przez pierwsze dni siedział z żoną Chaną naprzeciw lampy i obserwował ją z wielką ciekawością. Bacznie przyglądał się, jak wszystko się zaczyna, jak lampa zapala się. Gdy po pewnym czasie sąsiedzi chcieli i do swoich mieszkań dociągnąć elektryczność i pociągnąć drut z korka Mojszego, nie pozwolił na to.
– W żadnym przypadku! Ja, Mojsze, nie będę ciągnął światła z tego samego korka co Josl Genitke.
Nie pomogły żadne tłumaczenia, na nic były spory z sąsiadami. Trzeba był łącze pociągnąć z innego mieszkania.
Trzech synów Mojszego Szaulke poszło w ślady ojca. Nie dali się zmamić przez nowe, rewolucyjne wiatry. Pozostali w jesziwie i żaden z nich nie służył w polskim wojsku. Ojciec uratował ich z gojskich rąk. Wygłodził ich, powyrywał im zęby, powykręcał palce. Męczył ich przez całe miesiące przed poborem.
Przed dniem komisji ojciec surowo pilnował, aby synowie nie zasnęli. Ruda Chana co chwilę zapalała światło. Pomagała, bo nie mogła siedzieć z założonymi rękami i nic nie robić. Z Bożą pomocą udało się wyratować synów z gojskich rąk.
Mojsze Szaulke ożenił ich wszystkich z dziewczętami z okolicznych miasteczek: Dowid wyjechał do Siedlec, Szmuel do Węgrowa, Mendl do Drohiczyna. Otworzyli kramy i zostali kupcami. Ruda Chana powiadała:
– Dzięki Bogu moi synowie zostali kupcami, a nie biednymi mełamedami.
Nechama, starsza córka Mojszego Szaulke, była krawcową i wieczorami chadzała ze swoimi przyjaciółkami do organizacji syjonistycznej mieszczącej się w domu Arona Karplesa. Surowy ojciec i bracia nie mogli ścierpieć wstydu, jaki Nechama im przynosiła. Bo jak to, córka Mojszego Szaulke miałaby chodzić do organizacji?!
– Chano, jesteśmy zmuszeni drzeć szaty w żałobie za naszą Nechamę – Mojsze Szaulke krzyczał wściekły.
– Trzeba ją otruć! – odparł Dowid, najstarszy syn, z melodycznym zaśpiewem, jakby recytował Gemarę.
Nechama nie była jednak byle kim, nie wypadła sroce spod ogona. Potrafiła pyskować i nie słuchała ich gadaniny. Potrafiła także uderzyć. Wszystkich by pobiła, gdyby ktoś tylko podniósł na nią rękę.
Mojsze Szaulke nie mógł nic wskórać. Nie mógł też zapomnieć o wstydzie, jaki sprowadziła na niego córka. W szabes rankiem, gdy Nechama jeszcze spała, zabrał jej buty i schował, aby nie mogła po śniadaniu pójść do organizacji.
Nie to jednak nie pomogło. Nechama otworzyła skrzynię, wyjęła buty i z przyjaciółkami poszła do syjonistów.
Nie dane było Mojszemu Szaulke zaznać pokoju w domu, nie mógł od tego czasu pogodzić się ze swoim losem. Wszystkie dzieci przysparzały mu radości, tylko Nechama go smuciła. – Nechama była czarną owcą w rodzinie…
Dwór Buczego Rubinsztejna
W centrum miasteczka, naprzeciw Dużego Rynku, w trzypiętrowym budynku mieszkał Bucze Rubinsztejn albo Bucze wytwórca octu – jak wołano na niego w miasteczku. Mieszkał tam razem z żoną i córkami. Jego dom słynął na całą Polskę. Kupcy z Gdańska, Warszawy, Lublina i Siedlec prowadzili wielkie interesy z Rubinsztejnem.
Tu mieszkał Bucze Rubinsztejn, fotografia współczesna
Miejsce to nazywano „carskim dworem”. Nie było to, nie daj Boże, określenie obraźliwe. Nadano je z uwagi na wielkomiejskie życie, jakie tam wiedziono. Przed pierwszą wojną światową Bucze Rubinsztejn posiadał fabrykę octu, którą razem z domem odziedziczył po ojcu, Beniaminie Rubinsztejnie. W domu tym mieszkała jego wielka rodzina.
Po pierwszej wojnie światowej synowie Buczego z sukcesem prowadzili jego interesy. Zaczęli także handlować zbożem i drewnem. Byli zdolni i udało im się rozwinąć interes, tak że ich nazwiska znane były w całej okolicy. Firma Rubinsztejn zyskała także popularność w okolicznych szlacheckich dworach. Od szlachciców skupowano drewno i wysyłano setki wozów do Gdańska. Bugiem ciągnęły berlinki pełne drewna z lasów Rubinsztejna. Na wielkich placach stali robotnicy, układali i rąbali dębowe kloce przeznaczone dla gdańskich kupców.
Dziesiątki sokołowskich Żydów pracowały u nich jako cieśle, dozorcy, woźnice i skrybowie. W kantorze, który znajdował się na początku ulicy, rojno było jak w ulu. Telefon się urywał, to zdzwonił Gdańsk, to Warszawa, to szlachcice ze dworów.
Poza handlem drewnem Rubinsztejnowie skupowali wszelkiego rodzaju zboża. Przy dworcu postawili wielkie magazyny i sprowadzili specjalne maszyny do czyszczenia i sortowania zboża. Była też stajnia z najlepszymi końmi, przed którą ze szlacheckich dworów bezustannie zajeżdżały setki załadowanych zbożem wozów.
Sokołowskie targi słynne były na całą Polskę. W okolicy znajdowało się wiele szlacheckich majątków i bogatych wiosek. W czwartek, w dzień targowy, do miasta zjeżdżały tysiące chłopów z ciężkimi, pełnymi zboża wozami. Wielu sokołowskich Żydów zarabiało tego dnia pieniądze na cały tydzień. Nie trzeba było mieć specjalnego spichlerza, aby skupować towar. Kupowano worek zboża, zanoszono do Rubinsztejna i znów wracano po kolejny. W dni targowe wszyscy i wszystko kręciło się wokół „carskiego dworu”. Schody prowadzące do kantorku nie zaznawały spokoju. Kobiety handlujące drobiem, rzeźnicy ze sztukami mięsa, rybacy przynoszący wielkie karpie i szczupaki, kobiety z wiadrami mleka, z gęsim smalcem, przekupki z przeróżnymi owocami: wiśniami, malinami, truskawkami nadającymi się na soki i konfitury. W kuchni w domu Rubinsztejna stały grube, spasione służące o umorusanych twarzach, gotowe natychmiast ugotować smakowite potrawy. Słodki, pociągający aromat smażonego mięsa unosił się w całym domu.
Synowie Buczego byli szczodrzy i chętnie rozdawali jałmużnę. Gdy ktoś stracił pracę albo gdy biedna panna młoda nie miała na posag, gdy ktoś zachorował i trzeba było zawieźć go do szpitala do Warszawy albo gdy jakiemuś woźnicy padł koń i trzeba było mu kupić nowego – zawsze szło się najpierw do synów Rubinsztejna.
Okoliczni i miejscowi biedacy byli u niego częstymi gośćmi. Gdy ktoś z biedoty zachorował, od razu biegło się i prosiło o talerz rosołu. A gdy ktoś się przeziębił i potrzebował odrobiny soku malinowego, aby się wypocić, też pukano do „carskiego dworu”.
Także podczas wszystkich kampanii prowadzonych przez Keren Kajemet [*Żydowski Fundusz Narodowy, gromadzący środki na zakup ziemi w Palestynie] albo Keren ha-Jesod [*organizacja pozyskująca środki dla Izraela] dwór zajmował honorowe miejsce. Gdy zbierano datki na jakiś dobroczynny cel, każdy chciał, aby przydzielono mu główną ulicę [*ul. Długą], na której znajdował się dom Buczego.
Na drugim piętrze reb Bucze siedział w miękkim, wyścielonym krześle jak król na tronie. Biło od niego arystokratyczną mądrością zbieraną od pokoleń. Dłońmi, w których płynęła błękitna krew, liczył pieniądze ze sprzedaży zboża. Bucze Rubinsztejn był chasydem rebego z Góry Kalwarii. Modlił się w kalwaryjskim sztyblu. Gdy był młody, wybrał się nawet do Judy Ariego Lejba Altera [*1847-1905, cadyk, przeciwnik syjonizmu]. Nie lubił też kłótni i nigdy nie mieszkał się w gminne sprawy. Potrafił za to studiować święte księgi. Wszyscy uczeni przychodzili do niego i w wolnym czasie razem studiowali Gemarę. Nie mówiąc nikomu, wspierał też finansowo kilku chasydów. Całe miasteczko jednak o tym wiedziało.
Pierwszym z nich był miejscowy uczony, mełamed Mojsze Aron, który cały czas przesiadywał w domu Buczego. Gdy ten zimą zobaczył, że Mojsze Aron chodzi w cienkiej kapocie, sam zamówił dla niego u krawca ciepły płaszcz. Także jeden z najzdolniejszych młodych sokołowskich uczonych, Mendel, syn Idla z Płocka, byłego sokołowskiego rabina, był jego częstym gościem. Wszyscy w miasteczku wiedzieli, że Bucze wytwórca octu, utrzymuje Mendla.
Po śmierci Buczego jego dzieci dalej prowadziły interesy. Dwór pozostał taki sam. Nie zhańbili dobrego imienia ich ojca. Jego żona Fejga, pełniąca funkcję nadwornej matrony, dalej prowadziła dom i zarządzała służbą, rozdawała jałmużnę i datki, wspierała potrzebujących i biednych. Dzieci oddawały jej część dochodów, a ona jak królowa dalej rządziła „carskim dworem”.
Fejga Bucze – matka wszystkich służących
2
Fejga Bucze była wysoką, postawną kobietą o okrągłej jak miseczka, pulchnej twarzy. Jej podwójny podbródek wyglądał jak wole wypchanego indyka, wałkował się i marszczył pod jej uroczą buzią.
Oczy miała duże, niebieskie i nieco mętne. Jak złoty paw stroiła się chętnie w swój jedwabno-aksamitny czepiec, obwieszała srebrnymi koralami i kolorowymi paciorkami.
Gdy mówiła, przeciągała każde słowo. Brzmiało to, jakby o coś chciała poprosić. Jej język, jej dykcja były bardzo kobiece, serdeczne. Wydawało się, że mówiąc, recytuje „Cene urene” [* tzw. Biblia kobieca, napisana w jidysz w XVI w.].
Jej wzrok, jej sylwetka były jakby stworzone do litowania się, do współczucia. Z tym było jej do twarzy. Gdyby nie ci wszyscy potrzebujący, chorzy, gdyby nie te wdowy, które przychodziły do niej wyżalić się i prosić o pomoc, jej życie nie miałoby smaku. Byłoby jej też nudno na tym Bożym świecie.
Czy kiedyś się złościła? Denerwowała? Ciężko powiedzieć. Pod jej matczynym wpływem dwór zyskiwał na znaczeniu. Wszystkie dzieci, zięciowie, synowe i wnuczęta bardzo ją szanowali. Synowie Buczego zamawiali sobie najpiękniejsze stroje. Dzięki nim w miasteczku zapanowała moda na piękne ubiory wzorowane na tych, które oni nosili. Wszyscy je podziwiali i trochę zazdrościli.
Fejga musiała osobiście oglądać, oceniać i wybierać materiały, z których miały zostać uszyte karakułowe płaszcze kupowane w Siedlcach i w Warszawie.
Miała specjalną kasę, oddzielne fundusze przeznaczone tylko dla bractw dobroczynnych i na jałmużnę. Gdy ktoś w mieście popadł w długi i potrzebował pomocy, zawsze szedł najpierw do Fejgi. Na dworze w okresie międzywojennym pracowało kilkanaście służących pochodzących z żydowskiej biedoty. Większość z nich mieszkała koło łaźni w starym, rozpadającym się domu Jankiela Dowida Gitkesa.
Fejga pomagała wszystkim, które służyły u niej na dworze. Urządzała im wesela z rzemieślnikami, woźnicami i tragarzami. Służące przychodziły do niej jak do kochającej matki, aby się wygadać, opowiedzieć, jak mężowie je traktują. Zwracały się do niej także, gdy zachorowało dziecko, a one potrzebowały pomocy. Było to jedyne miejsce, w którym czuły się zrozumiane i wiedziały, że jedyną osobą, która może im pomóc, jest Fejga, żona Buczego.
W jej kuchni zawsze było tłoczno. Przesiadywały tam żony miejscowych gabajów [*urzędników] i zwykłe kobiety, które przyszły prosić o odrobinę rosołu dla chorego dziecka. Także piękna, pulchna Bluma, wdowa znana w całym miasteczku, była częstym gościem w domu Fejgi. Cóż ta ostatnia miałaby z nią zrobić? Wyrzucić? Współczuła jej. Ona też kiedyś była bogata. Nikt nie wie, jakie są wyroki boskie. Dawała więc pięknej Blumie stopiony gęsi smalec, a ta w zamian piekła ciasteczka i podbijała jej serce w kuchni.
Także swatka Chajele, która w bogatych domach zbierała datki i żywność dla biedoty i koniec końców przywłaszczała pieniądze sobie i przejadała zebraną żywność, przychodziła co kilka dni z garnkiem po prośbie o kawałek drobiowego mięsa i odrobinę rosołu dla jakiejś chorej kobiety… Często służąca krzyczała:
– Pani gospodarz, nie dawajcie jej mięsa, nie dawajcie rosołu. Ona nikomu tego nie daje, sama to wszystko zjada. Wszyscy w mieście o tym wiedzą.
– Idź już, idź już. Same z tobą kłopoty. Niech je, na zdrowie, ja od tego nie zbiednieję – mówiła Fejga do służącej, a jej karbowany podbródek huśtał się po bokach.
Gdy żona tragarza Isroela Briskera zachorowała, ten z garnuszkiem w ręku poczłapał do dworu i wsunął swój niezbyt rozgarnięty łeb do kuchni Fejgi. Patrzył wzbudzającymi litość oczami i prosił służbę, aby dała mu trochę rosołu dla chorej żony. Fejga wzięła od niego garnek, nalała rosołu, wcisnęła mu jeszcze gęsie skrzydełko i kawałek piersi.
– Abyś żyła wiecznie, Fejgeszi – niezręczny tragarz Isroel Brisker dziękował. – Fejgeszi, gdy żona będzie rodziła, znów do ciebie przyjdę po rosół.
– Idź już, niech Bóg ma cię w opiece i niech ci pomoże, abyś już nie musiał po ludziach chodzić.
– To niemożliwe – odpowiedział Isroel Brisker i wycofał się z kuchni.
Skąd wziął się zwyczaj chodzenia po jałmużnę do Fejgi? W mieście byli przecież i inni bogacze. Czy Aron Karples był gorszym bogaczem? Czy były handlarz drewna, Pinkas Puterman miał mniej pieniędzy, zanim jeszcze jego interes spłonął? A co z dzisiejszymi bogaczami?
Czy wszystkie dobre uczynki Fejga odziedziczyła po mężu Buczem wytwórcy octu? A może był to dar z jej młodzieńczych lat? Czy wyniosła je z domu ojca, dzierżawcy reb Idla Bera z Patrykoz?
O tym trzeba opowiedzieć dokładniej.
Dom Idla z Patrykoz
3
Czarne i urodzajne były pola w Patrykozach. Dom stał otulony w głębokim lesie, w otoczeniu sadów. Stada owiec i krów pasły się na zielonych łąkach. Rano, zanim jeszcze słoneczne promienie przedostały się i rozwiały nocne, szare mgły, które zawisły nad chłopskimi, murowanymi domkami, z czerwonych kominów unosił się już dym. W domach gasły już kopcące lampy naftowe, a domownicy zbierali się do pracy.
Wśród wysokich jodeł, drogą wiodącą do dworu, szli żydowscy wędrowcy: domokrążcy, szmaciarze, sprzedawcy wody sodowej. Przez głęboki piach ciągnęły wozy z żydowskimi kupcami, rzeźnikami z Siedlec, Kałuszyna, Sokołowa, którzy skupowali i sprzedawali owce, bydło oraz zboże i wełnę od szlachcica z Patrykoz.
Drewniany dom Idla Bera, z werandą przy wejściu, stał w cieniu jabłoni rosnących w sadzie. Zapach świeżego ciemnego chleba, śmietany, szwajcarskich serów roznosił się po wszystkich pokojach.
Żydzi, którzy u niego nocowali, owinięci w tałesy szybko zmawiali poranne modlitwy. Niektórzy popijali gorzałkę i zagryzali białym serem.
Reb Idl dzierżawił dwór. Od szlachcica skupował zboże i wełnę. W jego domu cały czas urzędowali kupcy z Warszawy i Łodzi. Wozy wyładowane owczą wełną ciągnęły się drogą prowadzącą z dworu w Patrykozach. Już od bladego świtu było tłoczno i gwarno jak u ulu.
Wielu domokrążców nocowało u niego. Jeden z wielkich pokojów ścielono słomą, a ludzie kładli się na podłodze. Matl, żona Idla, i jego córki Fejga i Etel krzątały się i pomagały robić porządek w domu, rozdawały biednym wędrowcom chleb, mleko i ser. Przy stołach siedzieli kupcy, rzeźnicy i białą kredą robili rachunki, jedli wędzone mięso baranie i popijali wódką. Chłopi ze spiczastymi, podkręcanymi wąsami nabijali fajki, śmiali się pełnymi gębami, z których wyglądały zepsute dziąsła.
Wszyscy goście, chłopi i woźnice, bardzo szanowali Fejgę. Na wszystkich miała oko. Zdarzało się często, że późnym wieczorem do drzwi pukali jeszcze zbłąkani kupcy. Wychodziła szybko z łóżka i otwierała im drzwi. Często oddawała komuś swoje łóżko, a sama kładła się do matki. Z gościnności dom Idla słynął w całej okolicy. Domokrążcy, woźnice i szmaciarze wszędzie, gdzie tylko docierali, opowiadali, jakim wspaniałym człowiekiem jest Idl i jak troskliwa jest jego rodzina.
Gdy przychodził szabas, w dworze zapadała cisza. Wszyscy goście rozjeżdżali się do domów, do swoich żon i dzieci mieszkających w okolicznych miasteczkach. Fejga nudziła się bardzo, była smutna i nie mogła sobie znaleźć miejsca. Marzyła o niedzieli, kiedy jej dom znów zapełni się ludźmi. Wtedy czuła się jak ryba w wodzie. W tygodniu, gdy biedakom rozdawała chleb i mleko, była najszczęśliwsza.
W szabes godziny ciągnęły się w nieskończoność, otaczała ją wszechobecna nuda, monotonia i marazm. W niedzielę rano, gdy jeszcze nocne chmury wisiały nad wsią, Fejga stała już przy oknie i tęsknym spojrzeniem patrzyła w stronę traktu, którym za chwilę mieli nadjechać kupcy i domokrążcy. Zimą też stała przy oszronionych mrozem szybach. Gorąca para z jej ust roztopiła mróz, przez powstałą dziurkę mogła obserwować i nasłuchiwać kroków domokrążców przedzierających się przez zaśnieżone pola.
Fejga w długie zimowe wieczory czytała opowieści, które księgarze sprzedawali po wsiach. W niejeden wieczór wylała morze gorących łez nad kartkami cienkich książeczek i uskarżała się na los książkowych bohaterów, opłakując historie nieszczęśliwych sierotek, które autorzy opisywali w książkach.
Reb Idl Ber zatrudniał też mełameda dla swoich dzieci. Uczył on chłopców oraz dziewczynki. Był też wielkim dobroczyńcą. Nawet z Sokołowa przyjeżdżano do niego, gdy trzeba było wesprzeć finansowo jakiegoś chasyda lub urządzić wesele biednej dziewczynie.
W Sokołowie miało miejsce następujące zdarzenie. Woźnicy Szyi Joslowi, chasydowi z Góry Kalwarii, młodzieńcowi, który dopiero co się ożenił, zdechł koń. Zebrani w szabas w sztyblu chasydzi postanowili pomóc stanąć Joslowi na nogi. Postanowili kupić mu nowego konia.
Jeden z chasydów z Góry Kalwarii, reb Beniamin wytwórca octu, wziął na siebie trud zebrania pieniędzy. Pojechał więc do Patrykoz do reb Idla Bera. Szacowny gość został przyjęty z największymi honorami. Na stole postawiono wielkie misy suszonej baraniny i karafkę gorzałki. Fejga sprawnie kroiła baranie żeberka i rozdzielała siedzącym przy stole gościom.
Reb Idl wyjął ze swojego skórzanego portfela pięć rubli i podarował je na zakup konia dla Szyi Josla.
Fejge spodobała się gościowi Beniaminowi Rubinsztejnowi. Wracając do domu, podjął decyzję, że wyślę do Idla swata, aby ten wyswatał Fejgę dla jego syna Buczego.
I rzeczywiście po kilku dniach Beniamin wytwórca octu wysłał do Patrykoz swata młodego mełameda Mojszego Arona. Tego samego, który studiował z Buczem święte księgi. Miał on zaaranżować małżeństwo. Idl i jego żona Motl przyjęli propozycję z wielką radością. Idl założył jedwabną kapotę i barani kożuch, szybko pojechał do Sokołowa i przypieczętował swaty. Nawet nie targowano się o posag.
– Reb Binjominie, nie wystraszycie mnie, dam wam tyle pieniędzy posagu, ile będziecie chcieli. Tylko żeby wasz Bucze został moim zięciem, mężem mojej Fejgi – zapewnił go reb Idl zapinając futro.
Wesele było wystawne i piękne. Odbyło się w Sokołowie, a zaproszono na nie setki Żydów ze wszystkich okolicznych dworów. Idl zaangażował słynnych klezmerów z Międzyrzecza, kapelę reb Jonatana. Woźnica Szyje Josl, chasyd z Góry Kalwarii, przebrał się za Kozaka, na czele orszaku jechał na swoim koniu, którego kupili mu chasydzi, gdy prowadzono pana i pannę młodych pod chupę. Świętowano osiem dni. Tradycyjną ucztę dla biedaków i żebraków urządzono w domu Idla. Każdy otrzymał po uczcie srebrnego rubla.
Młody Bucze po ślubie pomagał ojcu prowadzić fabrykę octu. Pieniędzy mieli w bród.
Po śmierci Beniamina fabrykę octu i wielki dom, który stał w centrum miasta, odziedziczył Bucze. Zaczął on także handlować gorzałką. Z okolicznej gorzelni przywożono wielkie beczki spirytusu.
Jego żona Fejga rodziła zdrowych i silnych synów i córki. Dobro i tęsknota, których wyuczyła się w domu rodzinnym w jesienne wieczory w tajemniczych, szumiących lasach, rozciągających się przy drodze prowadzącej do jej byłego domu, do jej dzieciństwa, pozostawiły trwały ślad na jej charakterze.
Często tęskniła za tymi wieczorami, gdy z sadów unosił się słodki, odurzający zapach jabłoni, za mrukiem wysokich jodeł, które na dworze tajemniczo mamrotały w srebrnym świetle księżyca.
Ciągnęło ją do bajek, legend o dobrych ludziach, które wędrowcy opowiadali w długie, śnieżne zimowe wieczory. Ciągnęło ją do ludzi, do kupców, woźniców, tragarzy i żebraków, którzy przychodzili i opowiadali bajki. Tęskniła do pomagania biednym, nędznym wdowom i sierotom.
Bucze wytwórca octu wyprawił wesela wszystkim swoim dzieciom. Wszystkie zostały u niego w domu. Jego dom stawał się także coraz bardziej popularny. Ich interesy przybrały właściwy kierunek i Rubinsztejnowie zostali znaną na całą Polskę rodziną.
Fejga, żona Buczego, żyła jeszcze do wybuchu drugiej wojny światowej. Zdążyła być świadkiem ekonomicznego upadku dworu, polskiej antysemickiej polityki podatkowej, która zdusiła, zniszczyła trwały fundament, na którym wybudowany został „cesarski dwór”.
To jest historia Buczego Rubinsztejna i jego żony Fejgi, który tego szabasu podczas zebrania w domu rabina oświadczył, że nie będzie kłócił się ze swoimi dziećmi z powodu syjonizmu i nie miał też nic przeciwko ich fascynacji Erec Isroel, gdyby taki był ich wybór.
Nazwiska Rubinsztejn krwawy potop nie zdołał wymazać. Wielu wywodzących się od niego wnuków i prawnuków mieszka dziś w Erec Isroel. Mieszkają w miastach, w kibucach, pracują jako urzędnicy, pracują w fabrykach. Łańcuch nie został przerwany…
Lejzer Ele nie pozwala córce pójść do organizacji
Kazanie rabina wygłoszone w szabas nie na wiele się zdało. Wszystkie dzieci z porządnych chasydzkich domów wstąpiły do organizacji syjonistycznej i zostały jej aktywnymi działaczami. Jesziwa rozpadła się. Prawie wszyscy miejscowi młodzieńcy wstąpili do partii politycznych, a w jesziwie pozostało tylko kilku obcych młodzieńców, którzy do Sokołowa przyjechali z innych miast i tu utrzymywani byli przez mieszkańców.
Nawet ci, którzy niegdyś brali udział w zebraniu w domu rabina, nie mieli wpływu na swoje dzieci. Nie pomagały prośby, nie pomagały groźby. Nie było siły, która powstrzymałaby budzące się narodowo-syjonistyczne uczucia wśród młodzieńców z jesziwy i chasydzkich dziewcząt.
Jednym z niewielu miejscowych Żydów, którzy wzięli sobie do serca słowa rabina, był Lejzer Ele. Był to potężny, monstrualny mężczyzna o szerokich plecach i nabiegłej krwią twarzy. Reb Lejzer Ele był właścicielem kramu, który stał na rynku pośród innych straganów galanteryjnych. Łamaną polszczyzną przemieszaną z jidysz zachęcał gojów do zakupu nici, igieł, skarpet, szali i kolorowych jedwabnych wstążek.
Nie był on wielkim uczonym. Nie potrafił studiować, ale był szalenie pobożny. Co raz to biegał do mykwy oczyścić w zimnej wodzie swoje mięsiste, ciężkie ciało.
Miał dom pełen dzieci. Jednak mimo jego religijności najstarsza córka, Riwkele zaczęła wspólnie z koleżankami czytać żydowskie i hebrajskie książki. Zapisała się do biblioteki imienia J. Ch. Brennera i chodziła do syjonistycznego ośrodka, który mieścił się w domu kupca Mojszego Perelsztejna.
Lejzer Ele, podobnie jak inni ojcowie, nie tolerował tego, że jego córka Riwkele przychodzi do domu spóźniona i do tego jeszcze przynosi ze sobą książki. Lejzer Ele rwał każdą książkę, jaka wpadła mu w ręce. Późną nocą potrafił rozedrzeć się jak zarzynany wół, a swoim krzykiem budził wszystkich sąsiadów. Cała ulica wiedziała, że Lejzer Ele krzyczy i biadoli na swoją Riwkele, bo ta jest członkinią organizacji syjonistycznej.
Dziewczynie nie było czego zazdrościć. Gdy zauważył ją spacerującą z jakimś młodzieńcem, za włosy, za warkocze zaciągał ją do domu.
Sore, żona Lejzera Elego, była zupełnym przeciwieństwem męża złośnika. Była cicha jak gołąbeczka i dusiła w sobie ból i wstyd, których przysparzał jej mąż.
Często próbowała go udobruchać, okiełznać, uspokoić, aby już nie krzyczał, nie robił hałasu. Na nic to się nie zdawało.
– Lejzerze Ele, czemu krzyczysz? Dlaczego chcesz być wyjątkowy? Spójrz, proszę, wszystkie porządne chasydzkie dzieci, koleżanki Riwkele, czytają książki, chodzą na spacery z młodzieńcami, przychodzą do organizacji. Ich rodzice im nie przeszkadzają, nie zatruwają im życia tak jak ty. Dlaczego chcesz być Bożym Kozakiem? Czy jesteś uczonym i gospodarzem jak Bucze wytwórca octu? W mieście nie gadają o tym, że kłóci się ze swoimi dziećmi i wnukami. Biada mi! Cóż za ponure szczęście towarzyszy mi od pierwszego dnia, kiedy cię poznałam.
– Nie! Nie u mnie! Wygonię ją z mojego domu jak psa, jeśli będzie się zadawać z syjonistami – krzyczał rozwścieczony Lejzer Ele.
Przez całe tygodnie Riwkele nie wracała do domu. Spała u koleżanek, a od czasu do czasu brała klucz od sekretarza organizacji syjonistycznej i nocowała w lokalu na twardym stole. Jej matka, Sore, nocami cicho szlochała w poduszkę i wylewała morze łez.
Riwkele wspólnie z przyjaciółmi założyła w miasteczku organizację chalucową [*przygotowującą młodzież do życia w Palestynie]. Młodzi założyli też punkty hachszary [*punkt szkoleniowy] i przygotowywali się do wyjazdu do Erec Israel.
*
Piętnaście kilometrów od Sokołowa leży wieś Patrykozy, jedna z najbogatszych i najbardziej urodzajnych wsi w okolicy. W pięknym pałacu mieszka szlachcic. W jego majątku założono kibuc. Riwkele i kilkudziesięciu chaluców pracowało w majątku szlachcica, który ich utrzymywał i karmił. Chłopi przyjęli chaluców z wielką radością. Wieczorami przychodzili do kibucu posłuchać ich śpiewu. Riwkele była jedną z najzdolniejszych i najbardziej aktywnych chalucniczek. Wszyscy ją szanowali. Była też jedną z niewielu, która znała hebrajski.
W każdy szabasowy wieczór grupa sokołowskich młodzieńców i dziewcząt wyruszała pieszo do Patrykoz do chaluców i zostawała z nimi do niedzielnego wieczora.
Duchowym przywódcą chaluców był wówczas Icchok Skała należący do Ceirej Syjon [*Młodzi Syjonu, ruch lewicowo-syjonistyczny]. Specjalnie przyjeżdżał do Partykoz i wygłaszał wykłady i uczył języka hebrajskiego.
Icchok Skała był duchowym ojcem Riwkele. Wychowywał ją i pokazał jej nową życiową drogę. Zabrał ją z domu szalenie pobożnego ojca i dał jej pracę u szlachcica w Partykozach. Riwkele siała, szyła i przygotowywała się do alii [*wyjazdu na stałe] do Erec Israel.
Okres przygotowawczy nie trwał zbyt długo i dziewczyna dostała pozwolenie na wyjazd. W miasteczku urządzono bankiet. Wygłoszono doniosłe syjonistyczne przemowy, a na stacji kolejowej odtańczono horę na cześć alii Riwkele.
Dla Lejzere Elego wyjazd Riwkele do Erec Israel był wielkim nieszczęściem, karą zesłaną prosto z niebios.
W bibliotece u piekarki Blimy
Na ulicy Koźlej w starym drewnianym domu mieszkała piekarka Blima. Była to piękna, schludna i elegancka kobieta o świetlistej, roześmianej twarzy. Miała córkę jedynaczkę, Sore. Dziewczyna wdała się całkowicie w matkę. Wszyscy ją znali i zawsze przyciągała ludzką uwagę. Ze wszystkich okien i ze wszystkich warsztatów, w których przesiadywali szewcy i podkuwali buty, rzucano na nią spojrzenia.
Wśród zapadających się domów w naszym miasteczku Sore błyszczała jak zbłąkana księżniczka. Z jej ślicznej śniadej twarzy biła młodzieńcza słodycz. Jej czarne jak smoła oczy niczym świecące latarnie błyszczały spod miękkich i aksamitnych rzęs. Gdy w piątek po zapaleniu świec Sore wychodziła przed dom, a jej czarne splecione warkocze owijały zgrabną szyję, wszystkie młodzieńcze serca biły szybciej.
Gdy mąż Blimy, chorowity Awrom Szyje, wrócił z Ameryki i przywiózł ze sobą dolary, przy domu kupca skór, Ajzika Mendla Sepickiego, wybudowali piekarnię. W sąsiednim miasteczku Węgrowie szybko też znaleźli odpowiedniego zięcia – mądrego uczonego z chasydzkiej, religijnej, dobrej rodziny. Młodzieńcem tym był Icchok Skała, ten sam, który po pewnym czasie został sekretarzem organizacji He-Chaluc w Warszawie na ulicy Orlej 22.
Ojciec Icchoka, Motl Chone z Węgrowa, syn Josla, mieszkał na ulicy Grabarskiej. Był to potężny, gruby mężczyzna, miał rzadką, jasną brodę. Miał też własną piekarnię. Całe życie ciężko pracował, zawsze stał przy stole umorusany mąką i zagniatał ciasno na chleb i chałę.
Był zwolennikiem rebego z Radzynia i nosił długi, niebieski tałes. Motl Chone zatroszczył się o to, aby jego dzieci, synowie i córki, mogły się uczyć. Także jego syn Icchok nosił niebieski tałes i do ślubu przesiadywał w sztyblu.
Ojciec piekarz wprowadził go na ścieżkę życia chasydów z Radzynia. Razem głowili się nad „Ptil techelet” [*„Błękitna przędza” (hebr.)] i „Ejn ha-techelet” [*„Źródło błękitu” (hebr.)] autorstwa rebego reb Gerszona Henocha [Lejnera], tego samego, który swojego czasu wywołał w chasydzkim świecie burzę i wielkie zamieszanie z powodu drogi, jaką obrał. Razem studiowali także „Mej ha-Sziloach” [*„Woda z sadzawki Siloe” (hebr.)] autorstwa ojca powyższego, Mordechaja Josefa z Izbicy.
Gdy do Węgrowa przybył szadchen [*zawodowy swat], aby zaproponować ślub z Sore, córką piekarki Blimy, żona Motla Chone, która nie opuściła ani jednej modlitwy w węgrowskim besmedreszu, nie była zachwycona.
– Motlu Chone, to nie jest partia dla naszego Icchoka. Nie miałby tam z kim rozmawiać, studiować. Jej rodzice to prości ludzie, nie są nawet chasydami, nie potrafią studiować ksiąg, a ich pochodzenie jest niejasne. Nie podobają mi się te swaty.
Motl Chone był uczonym i bardzo praktycznym człowiekiem, podobnie jak inni radzyńscy chasydzi. Znał swojego syna, który bujał w obłokach i nie miał pojęcia o praktycznych rzeczach. Wiedział, że Icchok nadawałby się do handlu i trzeba by mu znaleźć bogatego teścia z porządnym interesem, gotową możliwością zarobkowania i niekoniecznie pochodzącego z zacnej rodziny. I to właśnie była idealna partia dla ich syna Icchoka.
Gdy szadchen opowiadał, że piekarka Blima wysłała go, aby zaaranżował małżeństwo jej córki jedynaczki, a jej mąż przywiózł z Ameryki dużo dolarów i mają teraz własną piekarnię i z chęcią wciągną swojego przyszłego zięcia do interesu, Motl Chone pomyślał, że trafiło się jak ślepej kurze ziarno. Strzał w dziesiątkę! Pasowało to jego synowi Icchokowi jak ulał. Wyśmienita partia.
– Słuchaj Fejgo, jak Bóg da, pierwszą dorożką pojedziemy do Sokołowa i obejrzymy dziewczynę. Niczemu to nie zaszkodzi – powiedział Motl Chone do żony.
Gdy rodzice Icchoka dotarli do piekarki Blimy, aby obejrzeć pannę młodą, i gdy w niewielkiej drewnianej izbie na ulicy Koźlej ujrzeli Sore wystrojoną w najnowszą jedwabną sukienkę, to Motlowi Chonemu wydawało się, że przez okno do pokoju zajrzało słońce.
Gdy żona powiedziała: „Dziewczyna jest piękna, ale jej rodzice nie przypadli mi do gustu”, mąż odpowiedział: „Jej uroda to nie byle co. Jest to najważniejsze”.
Swaty zostały przyjęte, Icchok ożenił się z córką piekarki Blimy.
Icchok Skała był wysokim blondynem o bladej twarzy i parze niebieskich oczu. Gdy coś mówił, nerwowo przygryzał cienkie, wąskie usta.
Potrafił studiować religijne księgi i był dobrze obeznany z nowoczesną literaturą hebrajską. Za jego pośrednictwem do miasteczka docierały nowe idee. Młodzież wychowywał na socjalistyczno-rewolucyjnych broszurach. Dyskutował z nimi o historycznym materializmie, dyktaturach, kulcie proletariatu i o naturalnych procesach Bera Borochowa [*Dow Ber Borochow 1881-1917, polityk i filozof, lider Poalej Syjon, propagator syjonizmu socjalistycznego].
Icchok Skała docierał do żydowskiej młodzieży z dobrych domów, uzbrojony w dobrze ugruntowaną wiedzę, którą czerpał z żydowskich, głębokich źródeł. Do jego świata należeli Moses Hess, A. D. Gordon, J. Ch. Brenner, Ch. N. Bialik i Icchak Lamdan.
Często cytował poemat „Masada” [*twierdza na Pustyni Judzkiej, symbol żydowskiego heroizmu i umiłowania wolności] Icchaka Lamdana:
„Ogniem buchnął na Masadzie taniec
Światu na przekór!
Wschód, zachód, południe, północ
Ruszyły w pląs.
Żarem tchnął taniec Masady
I wre –
Usuń się precz, losie pokoleń,
Strzeż się!” [*przekład z hebrajskiego: Regina Gromacka].
Icchok Skała uratował wielu młodzieńców i wiele dziewcząt z dobrych domów ze szponów ruchu komunistycznego, jaki owładnął żydowską ulicą za sprawą kilku zasymilowanych, komunizujących nauczycieli, którzy w szkole powszechnej zaszczepili antynarodowe myśli i spowodowali, że część młodzieńców opuściła jesziwę. Byli to przede wszystkim ci, co stali na rozstaju dróg i szukali nowej życiowej drogi, na którą mogliby skierować swoje młodzieńcze kroki. Będąc ich przewodnikiem, Icchok Skała rozwiewał wszystkie wątpliwości, zawiłości duszy, które kłębiły się w umysłach żydowskiej młodzieży z dobrych domów.
Icchok Skała był tym, który wprowadził ich na narodową drogę, wybrukowaną socjalistycznymi, ludzkimi wartościami.
Piekarka Blima zapatrzona była w swojego zięcia i traktowała go jak prawdziwy skarb. Nic nie musiał robić i całymi dniami zajmował się syjonistyczną, wychowawczą działalnością.
Niczego mu nie brakowało. Teściowa miała piekarnię i tylko jedną córkę. O zarobek nie musiał się więc troszczyć. Także jego żona Sore bardzo go szanowała. Icchok był oczkiem w jej głowie.
Gdy młodzież z Ceirej Syjon chciała założyć bibliotekę i nazwać ją imieniem J. Ch. Brennera, ale nie miała odpowiedniego lokalu, Icchok ulokował ją w piekarni swojej teściowej. Obok półek wypełnionych chlebem i bułkami stały regały na książki. Każdego wieczora młodzież zaglądała do piekarni, aby wypożyczyć nowe książki. Stali w kolejce razem z ludźmi, którzy przyszli kupić chleb. Nie sposób było odróżnić, kto potrzebował chleba, a kto nowej książki.
*
Wśród czytelników, którzy co wieczór w piekarni wymieniali książki na nowe, był szczupły młodzieniec, brunet o zamyślonej twarzy. Zawsze cicho i spokojnie czekał na nową książkę. Nazywał się on Pesach Grin [*alter ego autora]. Był jednym z uczniów Icchoka i pomagał mu w propagowaniu myśli syjonistycznej wśród młodzieży.
Towarzystwo dyskutowało, spierało się, wyszukiwało w czytanych książkach górnolotne idee i przekonujące argumenty. Sypało z rękawa myślami i cytatami, powtarzało słowa bohaterów i pisarzy. Cały czas sobie przypominano, co powiedział Marks, co Lenin, a co Borochow.
Młodzieniec stał trochę z boku, nieśmiały, przysłuchiwał się z zainteresowaniem dyskusjom i zazdrościł czytelnikom, którzy tak dobrze znali autorów i ich przemyślenia. Tak ładnie, nowoczesnymi słowami potrafili oddać myśli i idee, o których czytali w książkach.
Pesach Grin myślał: „Kiedy i ja będę potrafił tak odważnie i nieskrępowanie brać udział w ważnych rozmowach? Dlaczego ci, z którymi uczyłem się u tych samych mełamedów w tych samych chederach, są tak mądrzy, znają wszystkich pisarzy i jak ryba w wodzie poruszają się między ideami i ruchami, które oddziałują na żydowski naród. A przede wszystkim wiedzą już, czego chcą, i znaleźli swoją życiową drogę. Kiedy ja znajdę swoją drogę? Opuściłem besmedresz, w którym modliłem się z ojcem w szabasy i święta. Dziś zaczytuję się w książkach. Ale dlaczego to z moich przyjaciół wyrośli tacy wielcy mędrcy? Znają odpowiedzi na wszystkie skomplikowane pytania, rozumieją wszystkie ukryte siły oddziałujące na ludzką historię. Na wszystkie pytania o Boga i ludzi mają jasne i precyzyjne odpowiedzi. Muszę jeszcze dużo przeczytać i wiele się nauczyć, aby móc się z nimi porównywać, aby udzielać się towarzysko w dyskusjach”.
Do biblioteki przychodził także towarzysz Herszele. Uważał się za wielkiego mędrca, a lokalna młodzież uwierzyła mu w to na słowo. Powodzenie miał także wśród panien z dobrych domów. Bo żadna dziewczyna nie zdołała oprzeć się Herszele. Był on przecież znakomitym mówcą! A kto wie, czy lada dzień nie zostanie komunistycznym komisarzem.
Pesach Grin przyglądał się, jak towarzysz Herszele dyskutował. Pamiętał jeszcze, jak razem uczyli się w chederze, jak rebe na każdej lekcji gotował się ze złości, jak od czasu do czasu wykręcał im uszy. Pesach kiedyś zapytał rebego:
– Dlaczego tylko mnie bijecie? Czy Herszele wie więcej?
Rebe odpowiedział:
– Bękart Herszele nie musi nic wiedzieć, on sobie w życiu radę da, gdzie by nie był. A tobie biada, jeśli się niczego nie nauczysz.
Icchok Skała, którego blada twarz w dyskusjach rozpalała się do czerwoności, nie uległ urokowi Herszele i próbował z całych sił wykazać jego ignorancję. Icchok Grin wstąpił zaś do organizacji syjonistyczno-socjalistycznej założonej w miasteczku przez Icchoka Skałę.
Sąsiedztwo robotników
Ojciec Pesacha Grina był kupcem. Handlował skórą, futrami i szczeciną. Należał do kockich chasydów i modlił się u sokołowskiego rebego. Nazywał się Jakow. Był wysokim mężczyzną i miał jasną, krótką brodę. Był surowy, przepełniony złością i energią, do tego wielce pracowity. Rankiem, gdy na zewnątrz było jeszcze szaro, a sąsiedzi spali w najlepsze, on był już na nogach. Już słychać było jego głos w całej izbie. Truchtem śpieszył do rzeźniczych jatek, zanim – nie daj Boże – któryś z miejscowych kupców zjawi się przed nim i wykupi cały towar.
Także wieczorami zajmował się pracą, często do godziny dwunastej w nocy. Solił i rozwieszał skóry, aby szybciej i lepiej wyschły. Nie znał zmęczenia, nie wiedział też, co to wypoczynek.
Sprzedaż skór nie była dla niego jedynie źródłem utrzymania. Lubił swój fach. Był z siebie dumny, rósł w oczach, gdy udało mu się kupić transport owczych skór obrośniętych gęstym, kręconym włosiem. Zadowolony gładził czarne, długie futro. Sprawiało mu to wielką radość.
Zawsze cieszył się dobrym zdrowiem. Silny, dorodny kark krył się pod kołnierzem jego białej koszuli. Nigdy nie jadł na czas jak wszyscy mieszkańcy na jego ulicy. Wiecznie był zajęty. To przyjechał ktoś z daleka i przywiózł ze sobą wagon pełen futer. To trzeba było zważyć, przejrzeć towar. Co raz to zajeżdżali osadnicy z okolicznych wiosek. Jeden przywiózł skórę wołu, inny skórę cielęcą, inny znów dziczyznę: lisy, tchórze i zające. Spokojniej nie było też w sezonie zimowym: domokrążcy przynosili na sprzedaż zastrzelone zające i trzeba było dopilnować, aby oddali mu skórę, a sobie zostawili mięso. A gdy handlarze futer na wielkich targach już sprzedali swoje towary i wracali do domów z kieszeniami pełnymi pieniędzy, trzeba było z nimi się napić. Szedł więc do wyszynku, zamawiał gęsie szyjki i gorzałkę, a oni kupowali od niego wagony pełne owczych skór na przyszły sezon.
U niego w domu ruch był jak na dworcu. Jeden wchodził, drugi wychodził. Przejeżdżali też kupcy z Warszawy. Kupowali owczą wełnę na rękawiczki, a garbarze z Węgrowa juchtową skórę.
Jakowowi brakowało zawsze kilku godzin w ciągu dnia. Dlatego jeszcze wieczorami przesiadywał do późna. Chaje, matka Pesacha Grina, czekała i podkładała drewienka do pieca, aby kolacja nie wystygła. Jakow codziennie jadł to samo. Jego ulubionym daniem były kluseczki z jagnięciną. Zjadał i najedzony kładł się pod pierzynę.
Chaja była niska i spokojna – zupełne przeciwieństwo męża. Wszystko jej się podobało i nigdy się nie skarżyła. Przyzwyczaiła się, że u niej w domu każdy jadł sam, nie jak u innych sąsiadów – wszyscy razem o tej samej porze. Siedziała i czekała na męża i nie poszła spać, dopóki on nie wrócił do domu z warsztatu, z jatki czy od garbarzy. Wtedy podawała mu kolację. Nieraz Jakow wracał do domu syty. Zdarzało się to przeważnie, gdy garbarze z okazji udanych interesów zapraszali go na pieczone szyjki, piwo i gorzałkę, Jakow wróciwszy do domu próbował jedzenia i odburkiwał:
– Dzisiejsza jagnięcina nie jest zbyt smaczna. Nie mogę tego przełknąć.
Chaja zaś szeptała do siebie samej:
– Gdy mysz jest syta, to i mąka smakuje gorzko.
Jej twarz była okrągła i śniada. Miała ładne rysy, które świadczyły o tym, że w młodości była piękną kobietą.
Gdy Pesach Grin był małym chłopcem, bardzo lubił przesiadywać przy matce w zimowe długie wieczory, kiedy ta przy piecu czekała na męża. Wówczas słuchał jej bajek i historyjek, które opowiadała dzieciom.
Chaja urodziła się we wsi Treblinka. Do ślubu żyła w lesie. Jej ojciec, Motl z Węgrowa, był znanym chasydem z Pilawy i bardzo pobożnym Żydem. Po ślubie jeszcze przez parę lat przebywał na dworze rebego Chaima Isroela z Pilawy. Nie wiedział, za co się zabrać. Do rebego do Pilawy przyjeżdżał na Jamim Noraim karetą zaprzężoną w parę koni wielki handlarz drewna, Bercze z Węgrowa. Rebe powiedział do niego:
– Zabierz do siebie do lasu tego młodzieńca i jego żonę.
Tym sposobem Motl z Węgrowa został skrybą w lasach ciągnących się nad Bugiem w okolicach Treblinki.
Chaje wieczorami opowiadała dzieciom o tych wszystkich wędrowcach, kupcach, którzy przyjeżdżali do lasu, przesiadywali i spali u nich w domu. Pamiętała o wszystkich pracownikach, Żydach i gojach, którzy byli u nich w lesie, o flisakach, drwalach i leśniczych, o ludziach, którzy wytapiali całe beczki terpentyny i smoły. Pamiętała też o wszystkich hulankach i bijatykach, jakie leśnik urządzał w lesie.
Sąsiadami Pesacha Grina byli sami robotnicy. Jego rodzice mieszkali w drewnianym domu na ulicy Koźlej. Przez cienkie drewniane ściany z szewskich warsztatów słychać było uderzania i kucie młotów, którymi do późnej nocy walili rzemieślnicy. Przez ściany słuchać było też śpiew krawcowych, który towarzyszył ich pracy, oraz stukot maszyn do szycia. Gdy jego smutna matka siedziała i czekała w zimowe, smętne, długie wieczory, z sąsiednich izb niósł się radosny śpiew.
Pesach Grin uczył się do piętnastego roku życia u najlepszych mełamedów w miasteczku. Z ojcem modlił się u sokołowskiego rabina. Większość sokołowskich chasydów nie wracała w szabas po modlitwach do domu, lecz zostawała w besemdreszu albo u Mojsze, syna rebego, w mieszkaniu na strychu, które znajdowało się w domu jego ojca.
Kobiety musiały czekać aż do hawdali, aż ich mężowie, sokołowscy chasydzi, wrócą do domów. Kidusz odmawiano nad wielkimi szklankami pełnymi 96% spirytusu. Myto się przed jedzeniem, posyłano chłopców do domów po rybę, mięso i czulent. Bardzo rzadko Jakow wracał po szabasowych modlitwach do domu. Chaja siedziała więc zasmucona i samotna i czekała, aż mąż wróci z besmedreszu.
Pesach Grin miał też inne ważne zadania. Gdy wszyscy młodzieńcy chodzili ze swoimi ojcami rzemieślnikami zaraz po jedzeniu za miasto do Krona, on musiał z innymi chasydzkimi młodzieńcami zanosić czulenty do besmedreszu rebego.
Sokołowscy chasydzi słynęli z picia na umór. Celebrowali tradycje reb Symchy Bunima z Przysuchy, który uważał, że najlepszym środkiem na odpędzenie złych duchów jest szklaneczka gorzałki. Trzeba było je [złe duchy] spić i posłać do wszystkich diabłów. Wlewali więc w siebie litry 96% spirytusu, nawet się przy tym nie krzywiąc.
Najlepszą zakąską były mrożone nóżki. A te Jakowa słynne były na całym dworze rebego. Jakow w czwartek po uboju kupował najlepsze, najtłustsze nóżki wołowe. Jego żona Chaja gotowała je i mroziła. W szabes po modlitwie Pesach Grin przychodził z dwiema miskami i zabierał mrożone nóżki dla chasydów. Zanosił im także czulent i wielki faszerowany żołądek, który Jakow dostawał od sprzedających mu skóry rzeźników.
Pesach Grin nasłuchał się także chasydzkich rozmów i opowieści z Przysuchy i Kocka. Pomagał śpiewać wszystkie niguny, które znał i śpiewał jeszcze długo po opuszczeniu chasydzkiego dworu.
Nigdy nie był fanatycznie religijny jak jego koledzy. Nie nosił też długich pejsów. Będąc małym chłopcem często opuszczał modlitwy. Zamiast tego, nawet w szabas, wolał spędzać czas w sadzie rebego, zrywając kwaśne zielone jabłka.
Ciągnęło go do pól, do lasów otaczających miasteczko. W chederze tylko interesowały go opowieści o bohaterach z Tanachu, którzy zawładnęli jego sercem.
Gdy do miasta przyjeżdżali aktorzy, jeszcze jako chłopiec w żydowskiej czapce i długiej kapocie, kupował bilet i szedł oglądać przedstawienie. Ojciec wygnał go za to na kilka tygodni z domu. Jednak kierował nim jakiś wewnętrzny popęd, każący mu tam pójść, zobaczyć wszystko, co dzieje się w miasteczku. W pogrzebie Nechy Waligóry nie uczestniczył żaden pobożny młodzieniec. On zaś jeden w wielki mróz poszedł wraz z konduktem drogą na nowy cmentarz. Słuchał piosenek śpiewanych przez chór i mruczał sobie pod nosem ich melodie. Stał z szeroko otwartymi oczami, pochłaniał każde słowo, które mówcy wypowiedzieli nad jej otwartym grobem.
Nie gotował się w sobie, nie burzył, gdy na rebego rzucono w besmedreszu ręcznik i przerwano jego kazanie. Nie wiedział, o co chodzi, i nie rozumiał istoty konfliktu rabina z partią, ale sercem był za syjonistami i bundowcami.
Gdy jego matka siedząc przy kopcącej lampie naftowej, cerowała i łatała skarpety, szedł do sąsiadów robotników i przysłuchiwał się ich piosenkom wzywającym do walki o lepszy, sprawiedliwszy świat.
Za ścianą mieszkała krawcowa Ester Barski, dziewczyna z burzą lokowanych, brązowych włosów. Była rozśpiewana i miała piękny głos. Gdy śpiewała, to całym swoim ciałem, a jej głos słychać było na całej ulicy.
Pesach Grin w zimowe wieczory chodził do niej i siadał przy stole, wsłuchując się z zapartym tchem w jej romantyczne i liryczne pieśni. Nie potrafił się powstrzymać i wkrótce sam zaczął podśpiewywać, świergotać pod nosem. Gdy tylko ojciec słyszał przez ścianę jego głos, zaraz zaczynał walić pięściami i krzyczeć tak głośno, że całe podwórze się trzęsło.
Gdy u piekarki Blimy w kawiarni otworzono bibliotekę, zapisał się do niej i zaczął czytać książki. Robotnicy, którzy pracowali w sąsiedztwie jego domu, widząc, że rozczytuje się w książkach, chcieli wciągnąć go do socjalistycznych partii. Wśród nich był także bundysta, towarzysz Szyja, którego Pesach Grin bardzo szanował.
Socjalistyczne idee głoszące wyzwolenie wszystkich ciemiężonych i wykorzystywanych, imponowały mu, trafiały do jego serca. Nie rozumiał jednak, dlaczego trzeba być od razu przeciwko Erec Isroel? – pytał często towarzysza Szyję. – Czy nie można pogodzić ze sobą obu idei?
– Nie, przyjacielu, nie można – po ojcowsku odpowiadał mu Szyja. – To nie kwestia woli ani możliwości. Powrót narodu żydowskiego do Erec Isroel jest niemożliwy, czy tego chcemy, czy nie.
Pesach Grin myślał wówczas, że towarzysz Szyja, a w szczególności Bund byłby dużo lepszą partią, gdyby przyjął koncepcję Erec Isroel.
Gdy zięć piekarki Blimy szukał w mieście młodzieży do swojej syjonistyczno-socjalistycznej partii, młodzieniec o takich poglądach, jakie miał Pesach Grin, był najlepszym kandydatem. Był jednym z kilkudziesięciu chłopców i dziewcząt, którzy w miasteczku obrali drogę pod prąd. Zainicjowali Poalej Syjon Prawicę. Wynajęto lokal, wciągnięto do partii wielu młodych robotników. Gdy Icchok wyjechał do Warszawy, Pesach Grin był już dojrzalszy, starszy. Wiele się nauczył i jeszcze więcej przeczytał. Znano go już nawet w Warszawie i wysyłano na wykłady do różnych żydowskich miasteczek. Od czasu do czasu pisywał do partyjnych gazet ukazujących się w Warszawie.
Lata mijały, a ekonomiczna pozycja Żydów w małych miasteczkach powoli załamywała się. Młodzież nie miała żadnego zajęcia, chodziła bezczynnie i bez celu. Żydowscy kramarze tracili swoje źródła utrzymania. Do żydowskich sklepów nie wpuszczano chrześcijańskich klientów. Młodzi masowo wstępowali do chaluców i wyjeżdżała na hachszary i do kibuców. W otchłani rozpaczy rodziła się nadzieja, że szybko uda się opuścić miasteczko i wyjechać do Erec-Isroel.
W pochmurne zimowe wieczory, gdy na brudnych i ponurych ulicach płonęły lampy naftowe, a z gnijących ścian bił zapach stęchlizny, dzieci żydowskiej biedoty tańczyły horę i wsłuchiwały się w smutne i radosne żydowsko-hebrajskie pieśni, których nauczył ich Pesach Grin. Tylko wtedy mogły przynajmniej na chwilę zapomnieć o zdradzieckich, antysemickich wiatrach, które hulały w miasteczku.
Bieda zawitała także do domu rodziców Pesacha Grina. Antysemicki bojkot załamał i zniszczył żydowski handel. W mieście pojawili się chrześcijańscy kupcy. Otworzono gojskie jatki, a handel podstępnie wyrwano z żydowskich rąk. Pesach Grin postanowił także wyjechać na hachszarę i przygotować się do alii do Erec Isroel. Chciał na własne oczy zobaczyć, przeżyć, poczuć nowe wspólnotowe życie, które na polskiej ziemi jest przystankiem w drodze do Erec-Isroel.
Czy to prawda, co opowiada młodzieży w miasteczku o idealnym, wspólnym i lojalnym życiu na hachszarze i w kibucu? Czy już tam powstaje nowy człowiek?
Już w Warszawie zapytano Pesacha Grina, dokąd chciałby wyjechać, i dano mu do wyboru kilka miast: Łódź, Kielce i Wilno. Wybrał Wilno. Sądził, że Wilno będzie dla niego najbardziej odpowiednim miejscem. Po pracy będzie mógł pójść do biblioteki imienia Straszuna albo do JIWO [*Żydowski Instytut Naukowy, założony w 1925 r.] i słuchać interesujących naukowych referatów. Wyjechał więc na hachszarę do Wilna, do kibucu Szacharija.
*
W kibucu szare i nudne dni ciągnęły się w nieskończoność. Żadnych szabasów, żadnych świąt, dzień w dzień praca. Ciągle ta sama rzadka zupa i kawałek chleba. Zwyczajne i tak powszednie było życie. Chorzy leżeli w swoich łóżkach, a z ich pokoi bił okropny smród. Większość pogrążona była w swoich zmartwieniach. Pesach Grin chętnie poszedłby po pracy do miasta, pozwiedzał historyczne miejsca, ale widok swoich starych połatanych butów odbierał mu wszelkie chęci. Cały czas myślał o lakierkach, które mu zabrano. Czuł się, jakby ktoś odciął mu kawałek jego ciała. Żywił do swoich lakierek specjalne uczucia jak do żywego stworzenia, które miał pod swoją opieką. Widok jego świecących lakierek rozweselał go, przepełniał świątecznym nastrojem. Teraz zabrano mu nawet i tę radość więc Pesach Grin bardzo z tego powodu cierpiał. Za każdym razem gdy patrzył na swoje stopy w obdartych butach, oblatywał go strach. Całymi dniami chodził korytarzem w tę i we w tę, jak więzień w obozie. A gdy obok przechodził obiekt jego westchnień, to aż coś kłuło go w sercu.
Pesach Grin postanowił, że pójdzie do towarzysza Gecla i zażąda, aby oddał mu jego nowe buty. Wszedł więc do sekretariatu i powiedział:
– Chcę z tobą pomówić.
– Proszę! – Gecl wychylił się zza biurka i wytrzeszczył swoje mętne oczy.
– Posłuchajcie towarzyszu Gecl, wyjaśnijcie mi, w którym chalucowym kodeksie jest napisane, że gdy jakiś towarzysz przynosi ze sobą trzy pary butów, to zostawiają mu tylko parę podartych? Mamy się przecież dzielić. Nie może więc być tak, że jeden będzie miał dwie pary, a drugi będzie chodził boso. Zgoda. Ale dlaczego tobie przypadły nowe buty, a mnie stare?
Cyniczny uśmiech pojawił się na ustach Gecla. Odpowiedział:
– Kiepski z ciepie chaluc. Nie dasz rady dopasować się do wspólnotowego życia, które prowadzimy tu w kibucu.
Pesach Grin chciał złapać go za wychudzone gardło i przycisnąć do ściany. Opanował się jednak, wyszedł z sekretariatu i zszedł po kamiennych schodach. Wyszedł na zewnątrz i ruszył w nieznanym kierunku. Gęstym sosnowych lasem wspiął się na Górę Zamkową, na której niegdyś stał Napoleon ze swoimi wojskiem. Położył się na zielonej trawie i przyglądał kryształowemu, pluskającemu i wijącemu się nurtowi Wilii. Z góry patrzył na gołych, chudych młodzieńców i dziewczęta, które beztrosko i radośnie pływały w czystej rzece. Zazdrościł tej wesołej młodzieży bawiącej się w wodzie i nie muszącej na swoich plecach dźwigać bagażu żydowskich i światowych problemów. Oni nie chcieli zmieniać świata, wychować na nowo człowieka. Pozwalali życiu płynąć naturalnym biegiem.
Odpowiedź Gecla zabolała go bardziej niż ukradzione buty. Męczyło go pytanie, czy tacy jak Gecl mogą zostać budowniczymi nowego społeczeństwa? Czy ze złego materiału można zbudować trwały budynek?
Towarzysze trzymają się kurczowo ruchu syjonistycznego i wykorzystują go. Jego miejsce jest przecież wśród rosyjskich komisarzy. Oni nauczyli go przemawiać, tak jak przemawiał towarzysz Gecl.
Zapadła noc. Pesach Grin wrócił do kibucu. Na korytarzu dostrzegł stojącą w kącie Reginę, chaluckę z Łodzi, z którą jechał pociągiem do kibucu. W ręku trzymała walizkę i płakała. Podszedł do niej i zapytał, dlaczego płacze. Odpowiedziała:
– Opuszczam kibuc. Nic mi nie pozostaje jak tylko rzucić się do Wilii. Jak mam wrócić do domu, do Łodzi, gdzie wychowałam i zachęcałam setki żydowskich dzieci do wyjazdu na hachszarę, a teraz sama opuszczam kibuc?
– Ale dlaczego?
– Nie mogę ci powiedzieć – opowiedziała i otarła łzy, które spływały po jej szerokiej, pulchnej twarzy.
Gdy Pesach Grin położył się spać, jego sąsiad, który spał obok niego, opowiedział mu, co usłyszał od towarzyszy przy jedzeniu. Welwele Pastrok wszedł nocą na „międzynarodówkę” do łódzkiej towarzyszki, gdy ta spała. Zaczęła się z nim kłócić i swoim krzykiem pobudzili śpiących towarzyszy. Następnego dnia wszystkie dziewczęta się z niej śmiały i dlatego opuszcza kibuc.
Welwele Pastrok był jednym z pierwszych, którzy przyjechali do Szachariji z Wilna. Cierpiał na reumatyzm i nocami, gdy inni spali, rozpaczał i biadolił. Miał szerokie plecy, wiecznie otwarte usta, z których wyglądały zepsute zęby. Gdy do kibucu przyjeżdżały nowe towarzyszki, wdrapywał się do nich do łóżek i przyduszał jak kury.
Przed swoim wyjazdem do Izraela ożenił się z dziewczyną z kibucu. Nazywała się Chajka, pochodziła z biednego domu i przed przyjazdem mieszkała w miasteczku Mołodeczno. Była bardzo krucha i nie mogła ciężko pracować. Jej mała dziecięca buzia i usta jak słodkie wisienki przyciągały uwagę wszystkich towarzyszy.
Welwele Pastrok opiekował się nią i nie wysyłał do ciężkiej pracy. Wieczorami, gdy spała, kładł się przy niej. I tak pewnego pięknego dnia kupili pierścionki i postawili chupę.
Pastrok wiedział i czuł, że jego Chajka go nie kocha. Czepił się jej jednak jak rzep psiego ogona i był zazdrosny, gdy z kimś rozmawiała, gdy wieczorami z innymi towarzyszami wspinała się na zielone pagórki położone wokół kibucu. Chajka jednak się go nie bała. Nie pomagały jego upór, jego zaczepki, dziewczyna flirtowała z każdym, kto jej się podobał.
Często Welwele Pastrok jeździł w odwiedziny do pobliskich hachszar. Wówczas Chajka czuła się wolna jak ptak wypuszczony na wolność.
Pesach Grin miał w kibucu grupkę znajomych towarzyszy i towarzyszek, z którymi przesiadywał wieczorem na górze albo w pokoju. Razem śpiewali jidyszowe i hebrajskie piosenki, których ich nauczył. Gdy Welwele Pastrok wyjeżdżał, spędzał chętnie czas także z Chajką. Informowała go o tym już w pracy, bo razem pracowali. Spędzał z nią też leniwe, senne noce u niej na łóżku. Zdarzało się, że kładł swoją zmęczoną głowę na jej małych, sterczących piersiach, wtulał swoją twarz i czarną, pełną loków czuprynę w jej ciało i zasypiał.
Pesach Grin pracował kilka miesięcy z Chajką. Było to zajęcie, przy którym czuł, że coś tworzy, że produktywnie i użytecznie pożytkuje swoją energię.
Na drugim brzegu Willi, na pagórku stała huta szkła [*w dawnej dzielnicy Rybaki]. Jej właścicielem był Żyd o nazwisku Szapiro, niski mężczyzna z krótką, siwą bródką. Zatrudniał kilkuset Ukraińców i Ukrainek. Po wielu staraniach udało się ludziom z kibucu dostać pracę w hucie szkła.
Pracowało tam około dwudziestu młodzieńców i dziewcząt. Przy wielkim piecu hutniczym stali półnadzy Ukraińcy z wielkimi rurami, które zanurzali w rozgrzanym piachu i wydmuchiwali z niezwykłą zręcznością szkło w różnych kształtach. Czerwone wydmuchane butelki i kieliszki transportowano mechanicznymi wózeczkami do innego magazynu. Przy wagonikach stali chaluce, ładowali i rozładowywali szklane naczynia.
Inna grupa chaluców rąbała drewno, a belki wrzucała do wielkiego pieca. Pesach Grin i Chajka pracowali przy wagonikach. W hucie pracowano także w szabasy i święta. Wszyscy chaluce zawsze wracali do kibucu razem. Wielu niosło piły i siekiery na ramionach.
W pierwszy dzień Rosz ha-Szana chaluce wracali z pracy do domu. Wileńscy Żydzi znali już chaluców z Subocza. W Wilnie pozamykane były już wszystkie kramy i wiał zimny, jesienny wiatr. Drzewa przekwitały, a z gałęzi spadały miedziane liście. Przed synagogami stali owinięci w tałesy Żydzi. Chajka zrobiła się smutna i sentymentalna. Powiedziała do Pesacha Grina:
– Gdyby mój ojciec zobaczył mnie teraz idącą w Rosz ha-Szana z piłą i siekierą w ręku, z pewnością by tego nie wytrzymał – westchnęła. I mówiła dalej: – Wracamy teraz do domu, do kibucu, jemy czarny chleb i rzadką zupę. Szare i smutne jest nasze życie. Zabrano nam tę odrobinę radości, jaką mieliśmy u naszych biednych rodziców.
– Popatrzcie na nią. Co z niej za chalucka? Zatęskniła za matką, za ciasteczkami i szabasowym winem – krzyknęła jakaś dziewczyna z grupy.
– A nawet jeśli tak, to co z tego? Milsza mi bieda mojej matki i jej Rosz ha-Szana niż nasze żałosne życie.
Dyskusję przerwano, gdy pojawiła się grupa rozzłoszczonych Żydów owiniętych w chałaty i zaczęli krzyczeć:
– Odszczepieńcy! Niedowiarki! W Rosz ha-Szana rąbią drewno! Jak śmiecie po ulicach chodzić z tymi siekierami! Bezmyślni! I wy chcecie budować Erec-Isroel?
Pesach Grin wrócił do kibucu załamany. Zjadł kawałek ciemnego chleba, popił herbatą i zawlókł swoje zmęczone ciało do „międzynarodówki”.
Następnego dnia rano zwołano zebranie. Dyskutowano, co należy zrobić z chorymi. Czy odesłać ich do ich rodziców, czy mają zostać w kibucu.
Sekretarz, towarzysz Gecl, zażądał, aby zebranie ukarało kilku towarzyszy, których nakryto na tym, jak pili herbatę w prywatnym domu. Usunięty z kibucu miał zostać także młodzieniec z Lidy, który chorował na płuca. Jego grzech polegał na tym, że poszedł po poradę do prywatnego lekarza. Jego ojciec w Lidzie usłyszał, że syn zachorował na płuca. Przyjechał niezwłocznie do Wilna i zaprowadził go do lekarza znającego się na chorobach płuc. Było to wykroczeniem, ponieważ leczyć się można było tylko w kibucu. A jeśli nie było ku temu możliwości, to trzeba było uzbroić się w cierpliwość i czekać, a nie iść z ojcem do lekarza.
W dyskusji głos zabrał Pesach Grin. W kibucu miał wielu przyjaciół, którzy często pytali go o radę. Ale żeby go publicznie poprzeć, to już było za wiele – wszyscy się bali. Mogłoby się to zemścić i nie zostaliby zakwalifikowani do alii. Pesach Grin nie mówił nic o chorych, nie mówił też o towarzyszach, którzy pili herbatę w prywatnych domach. Zapytał na zebraniu: „Czy musimy pracować w Rosz ha-Szana i w Jom Kipur? Czy chaluce muszą przysparzać zmartwień wileńskim Żydom? To nie nasza droga, tak robi tylko sowiecka Rosja! Jesteśmy przecież częścią narodu żydowskiego, z którym jesteśmy połączeni i związani. Nie możemy ranić świętych uczuć religijnych Żydów”.
Towarzysz Gecl odpowiedział mu. Powiedział, że ma małomiasteczkową mentalność. Ciągnie go do szabasów i innych świąt, które zostawiliśmy za sobą, a robiąc to spaliliśmy wszystkie mosty. Szabasy i święta nie pasowały zupełnie do ruchu chalucowego.
Pesach Grin znienawidził te wszystkie głupie zasady i dogmaty. Nie bał się pić herbaty u znajomych w mieście. Chodził nawet z nimi do kawiarni na szklankę wody sodowej i lody.
Od czasu do czasu wyjeżdżał z Wilna. Warszawski Komitet Centralny wysyłał go na referaty do okolicznych miasteczek. Tym sposobem poznał wszystkie żydowskie osady w obwodzie wileńskim. Gdy wracał z podróży i miał w kieszeni jeszcze kilka złotych, zabierał z kibucu kilku towarzyszy i razem szli do wyszynku położonego na jednej z wąskich, krętych uliczek dzielnicy żydowskiej i tam najadali się do syta. Pesach Grin nie został w kibucu, chociaż z całego serca chciał.
Także u niego na stopach, między palcami, podobnie jak u innych towarzyszy, pojawił się świerzb. Chodził i ciągle się drapał. Dało mu to bodziec, aby wrócić do domu. Zbliżała się zima, nie można było się już się umyć ani wykąpać w Wilii, która przepływała w pobliżu kibucu. Zabrał swój pusty plecak i opuścił Wilno.
Na korytarzu zaczepił go towarzysz Gecl:
– Naprawdę jedziesz do domu? Od razu wiedziałem, że nie jesteś typem chaluca. Nie mogłeś się przełamać i dopasować do nowego, kolektywnego życia. I jak chcesz się dostać do Erec-Isroel?
– Towarzyszu Gecl, nie martwcie się o mnie. Do Erec Isroel dotrę w inny sposób! – odpowiedział Pesach Grin i zszedł po schodach. Spotkał tam Chajkę, która ścisnęła jego dłoń.
– Szkoda, że wyjeżdżasz. Będę za tobą tęsknić – powiedziała i spuściła smutne oczy.
Lejzer Ele jedzie do Ameryki
Riwkele pierwsze lata w Erec-Isroel spędziła w kibucu, przyzwyczajając się do pracy. Później wyszła za mąż, razem z mężem opuściła kibuc i osiadła w Petach Tikwie. Tam też założyli własne gospodarstwo.
Wiodło im się nieźle. Mijały lata, a przez żydowsko-polskie miasteczka przechodziły kolejne fale dzikiego antysemityzmu. Bojkot ekonomiczny, pikiety przed żydowskimi sklepami dotarły i do Sokołowa. Obok sklepu Lejzera Elego, między straganami na rynku ustawiali się polscy chuligani uzbrojeni w żelazne pręty i kije. Do jego sklepu nie wpuszczali żadnego chrześcijańskiego klienta. Lejzer Ele i kilku innych miejscowych kupców zostało zmuszonych do sprzedaży swoich sklepów, które przeszły w gojskie ręce.
Lejzer Ele i jego rodzina cierpieli z głodu. W domu nie było nawet kilku groszy na chleb. W sklepach spożywczych nikt nie chciał im już dawać żywności na kredyt. Co tydzień żona Lejzera Elego wysyła rozpaczliwe, przesiąknięte łzami i pisane własną krwią listy do córki Riwkele do Erec-Isroel. Takie listy mogłyby poruszyć nawet kamień. Riwkele od czasu do czasu wysyłała rodzicom na święta kilka funtów. Sąsiedzi dobrze o tym wiedzieli. Kramarka prowadząca sklep z żywnością, u której Sore kupowała jedzenie, czekała niecierpliwie na te kilka funtów, które miały przyjść od Riwkele. Nieraz już Sore musiała odkładać kilo mąki czy kilo cukru, bo kramarka nie chciała już więcej jej pożyczyć.
Riwkele miotała się, nie wiedziała, co robić. Mogłaby wziąć rodziców do siebie. U niej by nie głodowali. Co noc płakała w poduszkę i uskarżała się na gorzki los swoich rodziców, tak jak kiedyś jej matka, gdy ojciec wygnał Riwkele z domu i musiała spać u koleżanek albo w lokalu organizacji.
Bała się jednak sprowadzić ich do siebie do Erec-Isroel. Znała swojego ojca, cały czas będzie biadolił, zatruwał jej życie i zniszczy tę odrobinę szczęścia, jaką po długich latach ciężkiej pracy i znoju udało jej się osiągnąć w żydowskim kraju.
Jeśli sprowadzi do siebie ojca, to jakby sprowadziła to piekło, od którego uciekła. Nie wiedziała, co robić. Nie mogła nawet poradzić się przyjaciół ani męża. Bo kto ją zrozumie? Kto będzie w stanie ją zrozumieć?
Mijały kolejne bolesne noce. Serce ją kłuło i bolało. Codziennie czytała w gazetach o nowych pogromach i prześladowaniach Żydów w Polsce. Ludzie coraz głośniej mówili o wojnie, jaką Hitler szykuje Polsce. Jej serce pękało z bólu i litości dla biednej nieszczęśliwej matki i to uczucie przezwyciężyło wszystkie czarne myśli o fanatycznym ojcu. Riwkele dostała od angielskich władz certyfikat i mogła sprowadzić rodziców do siebie.
*
Gdy Lejzer Ele przygotowywał się do wyjazdu, całe miasteczko chodziło jak na szpilkach. Wyjazdy do Erec-Isroel były wówczas co prawda na porządku dziennym. Prawie co tydzień ktoś wyjeżdżał. Wyjeżdżali chaluce, nielegalni imigranci i klasa średnia. Nikomu nie wyprawiano już nawet pożegnalnych bankietów.
Ale gdy Lejzer Ele pakował swoje walizki i podekscytowany, zdenerwowany chodził załatwiać wszystkie formalności w gminie, radzie miejskiej i w starostwie, każdy zatrzymywał do na ulicy i pytał:
– Reb Lejzer Ele, cóż pan zrobi w Erec Isroel bez mykwy? Nie będzie mógł pan się zanurzać codziennie.
– Oj, nie opowiadajcie takich głupot. Wszystko tam jest. Riwkele do mnie napisała, że można być tam religijnym Żydem, jak się chce.
Gdy Sore weszła do sklepu kramarki Chany, w którym kupowała na kredyt, ta przyjęła ją z otwartymi ramionami i ostrożnie zapytała, czy to rzeczywiście prawda, co ludzie mówią, że wkrótce wyjadą do Erec-Isroel, do Riwkele.
– Tak, jedziemy. Ale nie tak szybko. Pewnie potrwa jeszcze kilka miesięcy, aż dostaniemy papiery i paszporty. Chanele, nie martw się, oddamy ci wszystko, co do grosza. Sprzedam naszą pościel i spłacę nasz dług za jedzenie, które wzięłam od ciebie na kredyt.
– Nie daj Boże, nie to miałam na myśli – usprawiedliwiała się kramarka Chana. – Chciałam tylko wiedzieć, czy to prawda, co mówią ludzie. To Boży cud, Soreszi. Pamiętacie, jak wasz Lejzer Ele wygnał Riwkele z domu? Spała wtedy u koleżanek. Ile razy dawałam jej placek z serem, bo bała się pójść do domu i coś zjeść. Wasz Lejzer Ele nie chciał się nawet z nią pożegnać, gdy wyjeżdżała do Erec-Isroel. A dziś sprowadza do siebie ojca. To prawdziwe żydowskie dziecko z prawdziwie dobrym sercem. Zlitowała się nad biednymi rodzicami, zapomniała o wszystkim, co wyrządził jej ojciec, i postanowiła wyratować was z tego piekła, z rąk polskich bandytów.
Także w besmedreszu religijni syjoniści wypominali Lejzerowi Elemu, że ten co roku w przeddzień święta Jom Kipur kontrolował sederowe talerze i gdy znalazł gdzieś talerz Keren Kajemet, z dziką wściekłością zrzucał go ze stołu. Wypominali mu także zachowanie wobec córki, która teraz go będzie w Erec-Isroel gościć. Ale i to nie zrażało Lejzera Elego, nie czuł skruchy i nie uważał, że zgrzeszył. Uważał, że zawsze ma rację i na wszystko ma odpowiedź. Stał więc tak w besmedreszu, dumny, i tłumaczył wszystkim sens swojej podróży do Erec-Isroel i swoją wizję Bożego świata.
– Rozumiecie, co dzieje się w naszym żydowskim świecie? Sądzicie, że on sam się tak kręci? To, co wtedy robiliśmy, to było z Bożej woli. Lepiej nie zadawać pytań.
– Nasz świat jest jak wesele, jak droga państwa młodych pod chupę. Na przedzie idą chasydzi, potem żebracy, miejscy łobuzi, za nimi goście, rodzice i państwo młodzi. Tak samo jest z Erec-Isroel. Na początku wyjechała młodzież, same lekkoduchy. Teraz jadą goście, to znaczy my, pobożni Żydzi. Po nas przyjadą prawdziwi rodzicie i państwo młodzi, czyli Mesjasz!
Do Izraela przez Amerykę
Droga Pesacha Grina do Erec-Isroel była długa, bardzo długa i kręta. Trwała jedenaście lat. Ciągnęła się przez obozy koncentracyjne i Sybir, podobnie jak droga wielu jego towarzyszy. Pesach objechał kilka południowoamerykańskich krajów, zanim dotarł do Izraela.
W przededniu drugiej wojny światowej przygotowywał się do nielegalnej alii. Nic jednak z tego nie wyszło. Przed wybuchem wojny opuścił Polskę i pojechał do Francji, stamtąd do Boliwii jako rolnik razem z kilkuset żydowskimi uchodźcami z Niemiec, dla których „Joint” wystarał się o wizy od boliwijskiego konsula w Paryżu.
Zanim opuścił Warszawę, Pesach Grin poszedł pożegnać się ze swoimi wujami, ciotkami i z bratem. Jeden z wujów mieszkał na Pradze. Był on bardzo religijnym Żydem. Z zawodu był mełamedem. Uczył w chederze należącym do gminy. Nazywał się Baruch. Był to Żyd z długą, czarną brodą i głębokimi, smutnymi oczami. Miał piątkę dzieci i mieszkał na ulicy Radzymińskiej w jednopokojowym mieszkaniu.
Pesach Grin rzadko odwiedzał wuja, bo zawsze gdy przychodził, prowadził długie dyskusje o religii i żydowskości z jego pobożnymi synami. Wiedział, że jego oświecone poglądy bardzo zasmucają wuja i jego domowników. Dlatego unikał odwiedzin u nich.
Gdy opuszczał Warszawę, poszedł pożegnać się z wujem. Był to piątek i wuj przygotowywał się do przywitania szabasu. Bardzo prosił Pesacha, aby ten został z nimi na wieczorną ucztę.
– Przecież dziś przed twoim wyjazdem nie będziemy się spierać. Wyświadczysz wujowi ostatnią przysługę. Odmówisz kidusz i zaśpiewasz z nami kilka pieśni – prosił wuj.
Nie dotrzymał jednak słowa. Przed poświęceniem świec, po odśpiewaniu wielu pieśni, wuj zapomniał się i rozgadał:
– Wyjeżdżasz do Ameryki. Zupełnie nie wiem, jak wgląda tam żydowskość. Czy można w ogóle tam być Żydem? Gdybyś chociaż pojechał do Erec-Isroel. Tam, czy chcesz, czy nie, jesteś i zostaniesz Żydem. Ale w Boliwii? Co z ciebie będzie?
Wyciągnął dłoń i wskazał na świece, które płonęły na stole.
– Posłuchaj, co wuj ma ci do powiedzenia przed wyjazdem. Zapamiętaj sobie dobrze moje słowa! Widzisz te świece na stole? Jak długo one płoną, tak długo oni wszyscy mogą być, kim chcą. Mogą istnieć wszystkie partie: syjoniści, bundyści, pobożni i oświeceni. Gdy, nie daj Boże, szabasowe świece zgasną, u Żydów zapanuje ciemność i nikogo już nie będzie.
Ciotka wmieszała się i przerwała jego przemowę:
– Obiecałeś, że dziś przy jedzeniu nie będziesz prowadził żadnych dyskusji. Macie tylko śpiewać pieśni. I koniec końców nie dotrzymałeś słowa.
W drodze powrotnej z Pragi do Warszawy słowa wuja rozbrzmiewały w głowie Pesacha Grina. Kilka tygodni przed wybuchem drugiej wojny światowej wyjechał do Boliwii.
*
Szare i monotonne było życie żydowskiej społeczności w stolicy La Paz. Wśród wysokich, pokrytych wiecznym śniegiem gór, gdzie brakowało powietrza do oddychania, u podnóża góry Illimani nagle ulokowanych zostało, jak w prokrustowym łożu, kilka tysięcy Żydów, którym ciężko przychodziło przyzwyczaić się do ciężkich klimatycznych warunków panujących w tym kraju. Bardzo długo ciągnęła się fala emigracji z Europy do amerykańskich krajów. Emigrantów z Włoch i Hiszpanii przyciągały bogate skarby, których w Boliwii było w bród.
Jednak z powodu wysokich gór i rzadkiego powietrza nie pozostawali w Boliwii i przenosili się do sąsiednich południowoamerykańskich krajów – do Brazylii, Chile, Peru i Argentyny.
Europejczycy nie wytrzymywali w Boliwii długo. Indianie, którzy żyli tam od tysięcy lat, stanowili większość mieszkańców kraju. Nagle w Boliwii pojawili się żydowscy uchodźcy, wędrowcy wygnani przez ogniste pejcze, męczeni, torturowani, przeganiani z kraju do kraju, wyganiani przez wszystkie demokratyczne rządy, które nie chciały okazać im litości i nie pozwalały pozostać w swoich państwach. Boliwijski rząd pozwolił im legalnie przyjechać, bo dobrze wiedział, że Żydzi tak czy inaczej nie zostaną w Boliwii. Wyjadą stąd do sąsiednich krajów.
Żydzi byli tu zatem tymczasowo, mieszkali z zamiarem wyjechania do innych południowoamerykańskich krajów. Chodzili po krętych, brudnych ulicach La Paz, pośród półnagich Indian, zmartwieni, z melancholią w oczach. Tylu polskich Żydów. Sytuacja ekonomiczna była znośna, mieli pracę i zarabiali dobre pieniądze. Sprzedawali tkaniny Indianom, pracowali w wielkich kopalniach cynku. Tylko białe piaski pustyni, pośród których leży La Paz, jak mroczne ponure doły zasmucały i zobojętniały człowieka, którzy przybywał z Europy. Wśród glinianych ruder, w których mieszkali Indianie, kręcili się żydowscy domokrążcy z paczkami pełnymi towarów. Zasapani, spoceni, twarze mokre od potu, wspinali się po krętych pagórkowatych drogach. Każdy dał się wciągnąć w tę bitwę: kto szybciej, kto prędzej „zdobędzie Amerykę” – wieczna pogoń, wieczny taniec wokół złotego cielca.
Nie było szabasów, nie było świąt. W kółko powszedni dzień, szara, mizerna powszedniość. Ani krzty radości, żadnych duchowych przeżyć. Nudne do omdlenia dni przemijały powoli.
Jeszcze niedawno niektórzy Żydzi mieszkający w La Paz przeżywali wspólnie z żydowskim narodem jego radości i smutki, brali udział w ideowych sporach toczących się w wielkich żydowskich centrach. Dziś Żydzi w Boliwii są duchowo rozbrojeni.
Skąd tu przybyli? Z Francji, Niemiec, Czechosłowacji i Polski. Istny miszmasz różnych narodowości, rozproszone pokolenie rozmaitych języków. Każdy przywiózł ze swojego domu język, kulturę i mentalność. Żydzi, którzy spotkali się w Boliwii, zostali ulepieni z całkiem innego ciasta niż imigranci, którzy przed pierwszą wojną światową wyjechali do Ameryki Północnej.
Później do krajów Ameryki emigrowali ludzie z tej samej warstwy społecznej. Pojechał prosty lud, który zawiózł ze sobą swoje ludowe zwyczaje i przede wszystkim tęsknotę za żydowskimi masami i ich kulturowymi wartościami. Z czasem założyli szkoły, gazety i teatry. Do Boliwii nie wyemigrowały z Europy Wschodniej silne żydowskie drzewa, lecz zwiędłe, zasuszone kwiecie, któremu Hitler przypomniał, że ma coś wspólnego z żydowskim narodem. Także polscy Żydzi byli inni niż ówcześni żydowscy emigranci – większość z nich mówiła po polsku.
Wśród tych ludzi przemykał jak cień Pesach Grin. W La Paz był żydowski klub o nazwie „Circula Israelita”. Wieczorami klub zawsze wypełniał się ludźmi. Grano w karty, robiono interesy. Wymieniano waluty i prowadzono dyskusje.
Setki żydowskich kupców, domokrążców, którzy sprzedawali różne tkaniny, naczynia, zegarki boliwijskim robotnikom wykorzystywanym w kopalniach cynku, przychodziły wieczorem do klubu z kieszeniami wypchanymi pieniędzmi, aby rozmówcom zdradzić ich rewolucyjne idee. Rano sprzedawali materiały, a wieczorem propagowali materiały Stalina. Dwa ważne zajęcia Żydzi przywieźli ze swojego starego domu. Było nim domokrążstwo – po pierwsze wśród Indian, którym zabierali ciężko zarobione pesos, po drugie wśród Żydów, którym sprzedawano komunizm jako ratunek dla świata. Wśród tego mieszanego, zakłamanego towarzystwa przesiadywał także Pesach Grin.
W szabes często przechadzał się w tę i we w tę korytarzem. W wielkiej sali wszyscy byli podekscytowani, karty uderzały o stół, sypały się rewolucyjne hasła i nieprzyzwoite dowcipy. Na drugim końcu korytarza był jeszcze jeden pokój. W każdy szabas wieczorem zbierała się tam grupa Żydów i świętowała razem szlosz-sudes [*trzeci szabasowy posiłek]. Przynosili chałę, piwo i miód. Śpiewali pieśni szabasowe i chasydzkie niguny.
Wśród tych rewolucyjnych kupców, spekulantów, waluciarzy i karciarzy z jednej strony, a pobożnych Żydów świętujących szabas z drugiej, kręcił się Pesach Grin. Nie wiedział, gdzie jego miejsce, do którego pokoju ma wejść? Gdzie usiąść?
Czy ma wejść do znanego mu dobrze pokoju pełnego świeckich Żydów czy do Żydów, których przed piętnastoma laty opuścił? Czy ma znów śpiewać szabasowe pieśni: „Atkinu seudata”, jak śpiewał w szabasowe wieczory z sokołowskimi chasydami?
Pesach Grin usiadł wśród Żydów, którzy świętowali w La Paz szabas, i razem z nimi nucił pieśni z Kocka i z Przysuchy, które kiedyś śpiewał w sztyblu w miasteczku. Te same niguny słychać teraz było w Boliwii u podnóża góry Illimani, a ich echo niosło się hen, hen, daleko.
Pesach Grin nie został w Boliwii. Ciągnęło go do żydowskich mas. Bo cóż ma począć wśród tych kilku tysięcy obdartych, zupełnie obcych mu Żydów? Właśnie wybuchła wojna i armia Hitlera wmaszerowała do Polski. Cóż miał robić w takim burzliwym okresie na zapomnianym krańcu świata, z daleka od żydowskiego życia?
Znajomi namawiali, aby został, chcieli mu pomóc zapuścić korzenie, pomóc w interesach, dać kredyt.
– Zostań – przekonywali.
– To najlepsze miejsce do zarabiania pieniędzy w całej Ameryce. Społeczność żydowska mała, Indianie, miejscowi, wszyscy pracują i zarabiają pieniądze, które potem wydają na różne szmaty. Wszyscy obnośni handlarze, którzy rozwożą po wsiach towary, wracają z wypchanymi kieszeniami.
– Zostań tu trochę, pożyj w Ameryce. Później, gdy skończy się wojna, ty będziesz już bogatym człowiekiem. A jak będziesz chciał jechać do Erec-Isroel albo wrócić do Polski, to pojedziesz. Będziesz samodzielnym człowiekiem.
Ale Pesach Grin nawet nie chciał tego słuchać. Dusił się w tej maleńkiej społeczności bez żydowskiej gazety, żydowskiego teatru, bez własnego żydowskiego życia. Musiał być tam, gdzie żyją setki tysięcy Żydów. Razem z grupką polskich Żydów opuścił Boliwię i nielegalnie przedostał się przez argentyńską granicę.
*
Argentyńskie pola i lasy ciągnęły się w nieskończoność. Wielkie stada krów i owiec pasły się w głębokiej, zielonej trawie. Ogromne plantacje winogron, jabłek i gruszek zajmowały przepastne tereny. Na argentyńskiej ziemi była wiosna. Pesach Grin przebywał w miasteczku Tartagal, które leżało niedaleko boliwijskiej granicy. Tam wsiadł do pociągu, który jechał aż do Córdoby.
Siedział przyklejony do okna i patrzył na radosnych, beztroskich ludzi, którzy stali na położonych na trasie pociągu dworcach, na dzieci, które bawiły się na drogach, na młode pary, które siedziały przed swoimi domami i beztrosko, w otoczeniu pięknej przyrody, wygrywały na gitarach angielskie serenady. Wiosną dni w Argentynie są jasne i długie, słońce wędruje radośnie nad kwitnącymi polami. Śpiew niósł się, ulatywał nad górami i dolinami.
Obfitość kolorów: zielony, niebieski i rozpływający się w słońcu złoty flirtowały na drogach, głaskały się, mieniły i wspólnie wyśpiewywały pieśń na cześć wiosny na błogosławionej argentyńskiej ziemi. Właśnie zaczynało się święto Simchat Tora. Polska została już zdeptana, zniszczona. Niemiecka armia wkroczyła już do Warszawy. Wspominał swoje miasteczko, rodziców i bliskich. Co się z nimi dzieje? Pociąg przejeżdżał szybko przez kolejne miasta. Jak odnajdzie się w obcym środowisku?
Burza wyrwała go, jak z drzewa liść, ze zniszczonego miasteczka. Nie mógł oderwać wzroku od stacji kolejowej. Pożądliwie przyglądał się wesołym i rozśpiewanym argentyńskim zakochanym parom, patrzył w ich czarne jak smoła, rozmarzone oczy, obserwował przeganiane z drogi stada gołębi. Patrzył na symetrycznie wybrukowane ogródki z ogromnymi kwiatowymi rabatkami, na purpurowe róże, które mieniły się jak żarzące ognie na zielonych pluszowych trawach.
Przypomniał sobie Simchat Tora w miasteczku. Wtedy też tak świeciło słońce delikatnie, łagodnie, jesiennie. Na cichych, smutnych uliczkach tłoczyli się Żydzi. Podekscytowani, rozśpiewani ludzie chodzili ulicami z talerzami pełnymi pączków i innych wypieków.
Na podwórzu domu rebego roiło się od chasydów. Pokolenia chasydów bezpiecznie i pewnie stąpały po polskiej ziemi. W Simchat Tora wieczorem dotarł zmęczony do miasta Córdoba. Znalazł żydowską restaurację. Przynajmniej dziś, w Simchat Tora, przypomnę sobie smak żydowskich potraw – pomyślał. Po tygodniach bez żydowskiej gazety, zauważył leżącą na stole „Jidisze Cajtung” z Buenos Aires.
Nagłówek na pierwszej stronie brzmiał: „Niemcy pojmali węgrowskiego rabina, syna sokołowskiego rabina, i zamordowali go na rynku. Sokołowski rebe, reb Icchok Zelig Morgensztern, usłyszawszy tę straszną wiadomość zmarł nagle w Otwocku”.
Z Córdoby Pesach Grin pojechał do Buenos Aires. Tam jego oczom ukazał się zupełnie nowy świat. Nigdy nie wyobrażał sobie, że Argentyna może tak wyglądać. Przecież w Polsce przed wojną nikt nie miał pojęcia, jak żyje żydowska społeczność w Argentynie.
Pesach Grin przypomniał sobie, że w miasteczku na jego ulicy mieszkał stary Żyd, rzeźnik. Ludzie opowiadali, że jego córkę sprzedano w Argentynie czarnym ludziom, a pieniądze, które otrzymał za nią, pochodziły z grzechu.
Udało mu się już nawet spotkać tę córkę rzeźnika. Wiodła proste życie, wyszła za mąż za krawca i miała dorosłe już dzieci. Nie widział też żadnych czarnych ludzi, samych Europejczyków. Takich samych jak w Paryżu.
Gdy szedł w Buenos Aires ulicami do żydowskiego centrum w dzielnicy Villa Crespo, miał wrażenie, jakby był w Warszawie czy w Wilnie. Trzy żydowskie gazety, dwa stałe teatry, szkoły, żydowskie restauracje serwujące czulent, kiszkę i gefilte fisz [*faszerowana ryba]. Wszystko było takie swojskie, znajome, rozpływało się w ustach. Gdy brał do rąk żydowską gazetę, to aż świeciły mu się oczy. Myślał: – Boże mój, gdzie ja jestem? Czy to nie sen? Tak jak w Polsce. Partie, wybory, referaty, dyskusje i ziomkostwa.
Pesachowi Grinowi jakby wyrosły skrzydła. Był wszędzie. Organizował swoich krajan, udzielał się w publicznych dyskusjach, swoje myśli, nastroje opisywał w felietonach i reportażach drukowanych w żydowskich gazetach, które ukazywały się w Buenos Aires. Biły w nim ukryte źródła tryskające energią i impetem.
Przez pierwsze lata utrzymywał się z domokrąstwa. Pracował po kilka godzin dziennie, więcej nie musiał. W wolnym czasie czytał, pisał, chodził do teatru, udzielał się w pracach społecznych. Ale jego nastrój mąciły myśli o ciemiężonych, wyniszczanych polskich Żydach: o zniszczonym miasteczku, zamordowanej rodzinie. Nie dawało mu to spokoju.
Podążało to za nim jak cień, towarzyszyło mu, gdy chodził po ulicach, gdy roznosił paczki z towarem i pukał do drzwi. Także w wolnym czasie, gdy spacerował, gdy siedział w kinie, w restauracji, w parku i na placu zabaw, przy kolorowych fontannach, na basenie i na plaży. Postaci z miasteczka śledziły go, gdy szedł gwarnymi ulicami pełnymi kolorowego blasku. Widział je w serpentynach, plątaninie karnawałowych procesji.
Został wciągnięty do partii i musiał zrezygnować z pracy domokrążcy. Teraz jeździł po żydowskich koloniach i wygłaszał referaty, zakładał kolektywy, uczył żydowskich, hebrajskich pieśni w dalekich argentyńskich prowincjach.
W koloniach Moises Ville, Medanes [?], Bernasconi był częstym gościem. Gdy przyjeżdżał, koloniści przerywali pracę i przychodzili go posłuchać. Zdarzało się, że jeździli z nim z jednej kolonii do drugiej. Gdy Pesach Grin zjawił się w dalekiej Patagonii, gdzie Żydzi z utęsknieniem wyczekiwali żydowskich słów, jeden z kolonistów, Isroel Kremer, kupił samochód i razem jeździli szerzyć żydowskie słowo w najodleglejszych, zapomnianych punktach.
Isroel Kremer z Virge Lago [?], był wysokim, potężnym mężczyzną. Nosił szerokie spodnie. Goje wołali na niego „gaucho-judio” – żydowski kolonista. W Patagonii nie było ani jednego chrześcijanina, który by go nie znał. Wszyscy, starzy i młodzi wołali na niego „negro” – czarny. Chodził szybko, z impetem, jakby nosił go wiatr, żwawo i wesoło. Śmiał się głośno, pokazując swoje białe zęby. Nikt mu nic nie podarował, wszystko zdobył własną, ciężką pracą.
Chciał zmieniać świat. Tryskał energią i odwagą. Siedział na traktorze i w gorącym, prażącym słońcu, podśpiewywał modlitwy na Jamim Noraim, podczas gdy noże orały twardą ziemię. Cieszyła go każda pieśń. W każde święto Rosz ha-Szana i w każdy Jom Kipur zbierał się u niego w domu minjan. Z trudem udawało mu się zebrać tych kilka żydowskich rodzin z kolonii. Gdy nie było wśród nich nikogo, kto mógłby poprowadzić modlitwy, poświęcał się i sam stawał na podwyższeniu. Odmawiał z wiernymi modlitwy poranne, odmawiał z nimi też modlitwę musaf.
Gdy Pesach Grin przyjeżdżał do Virge Lago [?], udawał się od razu do Isroela Kremera. Ten przerywał pracę, skrzykiwał wszystkich kolonistów. Ci zaś zasiadywali w niego domu i słuchali wykładów Pesacha Grina.
Gdy przyjechał przeprowadzić kampanię na rzecz Hagany [*żydowska organizacja paramilitarna działająca w Palestynie od 1920 do 1948], Isroel Kremer kupił samochód i długie tygodnie jeździł z nim po rozsianych po całej Patagonii koloniach. Po drodze Pesach Grin musiał nauczyć go wszystkich nowych hebrajskich piosenek.
*
Wysokie i jasne było niebo w Patagonii, gdy jechali jej zakurzonymi drogami, świeciło prosto w oczy i oślepiało podróżnych. Słońce pieściło ich zdrowym, suchym żarem. Znad pustyni wiały wiatry, zasypywały pola kurzem i pyłem. Nie było brukowanych dróg prowadzących z jednej osady do drugiej. Samochód podskakiwał na krętych, wyboistych koleinach, dyszał jakby z głodu skręcały mu się kiszki.
Pesach Grin i jego towarzysz Isroel Kremer wlekli się po tych krętych drożynach, aby ze słowami wojującej żydowskiej społeczności w Erec-Isroel dotrzeć do każdej żydowskiej rodziny w Patagonii, nad rzekę Rio Negro, która wpada do Atlantyku. Rzeka jak tęcza wiła się wokół miasta, a jej zielone brzegi z dala wyglądały jak ciemny marmur.
Gdy Pesach Grin z podróży po dalekich prowincjach wrócił do Buenos Aires, często odwiedzał argentyńskich chaluców w kibucu imienia B. Kacenelsona. Tam wśród żydowsko-argentyńskiej młodzieży, która przygotowywała się do wyjazdu do Izraela, odnalazł to, czego szukał, ale nie znalazł ani w Polsce, ani w kibucu Szacharija w Wilnie, z którego wyjechał. W Argentynie wśród tej serdecznej młodzieży odnalazł swoje serce.
Często z nimi przesiadywał i rozmyślał: „Kto was, towarzysze, tutaj przywiózł? Co was skłoniło do przyjazdu? Co was zmusiło do opuszczenia waszych wygodnych domów, waszych rodziców i przyjazdu do kibucu? Nie był to głód ani brak pracy, ani prześladowania, ani antysemityzm. Chuliganie i pogromszczyki nie wygnały was z miasteczka. Zarobku waszym ojcom nikt nie zabrał. Wy macie swoje miejsce na ziemi, możecie pracować, możecie zarabiać pieniądze. To co skłoniło was do wyjazdu? Co gna was do Izraela?”
Kibuc położony był niedaleko stolicy kraju. A tam – nowoczesne, oświetlone neonowym światłem ulice, nad kawiarniami błyszczące kolorowe reklamy. Teatry, kina i miejsca wypoczynku kusiły i przyciągały ludzi swoimi jasnymi kolorami, wciągały w swoje świecące, elektryczne sieci. Miasto bogactwa i pracy. Każdy łatwo mógł znaleźć zajęcie. Nikt nikogo nie prześladował. Ale Pesacha Grina męczyło pytanie: dlaczego chaluce tutaj przyjechali?
Pamiętał dobrze broszury i książki, które czytał kiedyś w miasteczku, książki, które pokazywały rozumowo, które przekonywały, jakoby tylko materialne, ekonomiczne czynniki były motorem napędzającym i dodającym impetu narodowym i społecznym walkom między narodami. Krótko mówiąc, ludzie są inspirowani, napędzani do walki i poświęcenia się sprawom narodowym.
A teraz siedział w kibucu imienia B. Kacenelsona i „czytał” nienapisaną książkę, która dostarczała mu odpowiedzi na trudne pytania i niszczyła teorie, o których kiedyś czytał. Pesach Grin miał przed oczami nowe zjawisko. Prawdziwy żydowski cud wydarzył się w krajach Ameryki Południowej. Przed jego oczami jawił się cud – wieczny żydowski cud…
Druga wojna światowa skończyła się. Polscy Żydzi zostali wymordowani. Wszyscy jego bliscy nie żyli. Powstało państwo Izrael i Pesach Grin postanowił tam wyjechać.
Przyciągało go nie tyle państwo, ile wszyscy przyjaciele, którzy się uratowali, którzy wyszli z lasów, bunkrów, obozów koncentracyjnych, wrócili z Syberii. Do nich to ciągnął. Chciał ich zobaczyć, z nimi porozmawiać. Wiedział, że zawsze będzie z nimi siedział i nigdy go to nie zmęczy.
Pesach Grin opuścił Argentynę z tęsknoty za towarzyszami, z którymi się zaprzyjaźnił, za swojskimi, serdecznymi Żydami, których tak dobrze znał. Wyjechał do Izraela.
Urządzono bankiet pożegnalny, w żydowskich gazetach ukazały się poświęcone mu artykuły. Wielu pisarzy żałowało, że opuszcza Argentynę.
Pierwszy dzień w Izraelu
Gdy statek „Filippo Grimani”, którym Pesach Grin płynął z Genui do Izraela, zbliżał się do brzegów Hajfy, gdy tysiące elektrycznych świateł gasły w białych domach i willach na górze Karmel, wszyscy migranci wstali ze swoich koi, szybko pobiegli na pokład, aby po raz pierwszy popatrzeć na Hajfę w słońcu.
Wielu śpiewało, wiwatowało z radości. Pesach Grin stał spokojny i patrzył bez najmniejszego zdenerwowania na pełne blasku domy, które stały na górze między zielonymi lasami palmowymi. Patrzył ze spokojem, jakby był stałym rezydentem Erec-Isroel, który wyjechał z kraju na kilka miesięcy, a teraz wraca do domu. Nie był zaskoczony tak jak inni uchodźcy z Polski i Rumunii, którzy razem z nim płynęli do Erec Isroel.
Stał przy poręczy na pokładzie, patrzył na spokojne morze, które wyglądało jak oszlifowana tafla lustra i którego ciche fale wypłukiwały, głaskały piaszczyste żółte brzegi.
Pesach Grin był w podniosłym nastroju. Już na statku zauważył wśród ludzi stojących w porcie siostrę i szwagra, a także innych znajomych i przyjaciół, którzy przyszli się z nim spotkać. Jego nastrój trochę się popsuł w tym tłumie i zgiełku. Gdy odbierał walizki, zauważył swojego krajana Herszele z rozszczepionymi ustami, byłego komunistę i miejskiego mądralę. Cóż on robił wśród urzędników? Jak znalazł się tu, w Izraelu?
Pesach Grin, jeszcze będąc w Argentynie, słyszał, że Herszele przebywa w Rosji. Bolesna scena z rodzinnego miasteczka pojawiła się przed jego oczami. Zima. Drewniane domy z pochylonymi dachami z gontu drzemią otulone śniegiem, jakby okrywały je białe, żałobne szaty. Na podwórzu, w składzie drewna, w głębokim, białym śniegu stoją religijni chaluce z Ha-Poel ha-Mizrachi. Przybyli tu z okolicy Pińska, przywożąc ze sobą chasydzkie niguny z Karlina. Teraz kiwają się na mrozie z siekierami w rękach jak podczas modlitwy Szmone esre i jakby spierali się o trudny ustęp z Gemary – spierają się, jak najlepiej pociąć sęk. Obok nich stoją żydowskie kobiety i ocierają łzy z oczu. Fejgele Chane, córka rabina, żona gabaja, szlocha jak małe dziecko i mówi do siebie:
– Biada nam, żal naszych oczu, że musimy patrzeć, że musimy to przeżywać. Takie szlachetne żydowskie dzieci muszą rąbać drewno jak goje. To koniec świata!
Żydowscy komuniści na czele z towarzyszem Herszele widzieli w chalucach-drwalach kontrrewolucjonistów, którzy hamują, zatrzymują, przeszkadzają swoim rąbaniem w zwycięskiej, światowej rewolucji.
Dzika, gwałtowna banda pod przywództwem Herszele, z kijami, żelaznymi prętami w rękach, rzuciła się na chaluców kontrrewolucjonistów i złoiła im skórę. Krew żydowskich dzieci, które przygotowywały się do alii do Erec Isroel polała się na biały śnieg. Taką oto scenę miał przed oczami Pesach Grin, stojąc w porcie w Hajfie. Pomyślał: „Ci, którym Herszele i jego towarzysze rozbijali głowy, zginęli, a rewolucjoniści, którzy łoili im skórę w imię rewolucji, uciekli z socjalistycznych krajów i są urzędnikami w porcie w Hajfie”.
Pesach Grin pomyślał także o słowach swojego mełameda z miasteczka, gdy jeszcze uczył się razem z Herszele w jednym chederze: – Herszele nie musi nic umieć, on sobie da radę wszędzie.
Myślał i mówił do siebie samego: „Tak toczy się ludzkie życie. To zagadka, którą od wszechczasów, od pokoleń ludzie próbują rozwiązać. Żydowscy i nieżydowscy mędrcy spierali się o Najwyższego, szukając odpowiedzi na pytanie, dlaczego ‘prawego człeka dotyka nieszczęście, złoczyńcy zaś dobrze się wiedzie?’ [*kwestia roztrząsana przez żydowskich mędrców w Talmudzie, Berachot 7a], lecz do żadnego porozumienia nie doszli. To jest jak pytać Pana w niebiosach o jego niezrozumiałe, skryte drogi!”.
Pesach Grin pojechał do Tel Awiwu. W drodze powrotnej odzyskał dobry nastrój. Zostały jeszcze dwa tygodnie do Pesach. Wiosna wkraczała już na izraelskie drogi. Za oknem wszystko zieleniło się i kwitło. Niebo było niebieskie i bezchmurne, znad pól unosiły się upajające zapachy kwitnących drzew pomarańczowych. Słońce zaś było łagodne i głaskało, pieściło swoimi jasnymi promieniami.
Pojechał do siostry, która mieszkała w pięknej okolicy na północy miasta. Z szeroko otwartymi oczami przyglądał się wspaniałym domom, w których mieszkali żydowscy robotnicy, pięknym ogródkom otaczającym te domy, rosnącym w nich kolorowym kwiatom, różnym drzewom kołyszącym zielonymi warkoczami na lekkim wiosennym wietrzyku, wsłuchał się w zieloną, niemą symfonię wyśpiewującą pieśń o żydowskim trudzie na żydowskiej ziemi.
Pogrążony w myślach nie zauważył, że pięcioletnia córeczka siostry, już tu urodzona, wybiegła z domu. Pobiegła przekazać swoim przyjaciółkom wiadomość. Słyszał jeszcze, jak krzyczała na podwórzu do innych dzieci:
– Mój wujek z Ameryki przyjechał i mówi po hebrajsku!
– Gdzie on jest? – rozkrzyczały się dzieci.
– Co przywiózł? Gdzie jego taksówka?
Dzieci przybiegły obejrzeć wujka z Ameryki. Otoczyły go i pytały, co przywiózł, gdzie jego taksówka, a gdzie prezenty.
Pesach Grin stał wśród tych urodzonych tu dzieci nieco zagubiony, zakłopotany, jakby sam był najmłodszym dzieckiem, o którym matka zapomniała i zostawiła pomiędzy obcymi ludźmi.
Nadszedł wieczór. Noc rozpostarła ciemne skrzydła nad miastem. Z wielkiego pustego placu nad rzeką Jarkon rozbłysły w nielicznych nowych białych budynkach elektryczne lampy, które przypominały mu nadpływające świecące statki na nieskończonym morzu. W jego zmęczonym ciele zrodziła się słodka radość.
Tłumaczenie z jidysz: Agata Reibach. Konsultacja hebraistyczna: Regina Gromacka. Redakcja: Katarzyna Markusz i Regina Gromacka.
Projekt realizowany z dotacji programu Aktywni Obywatele – Fundusz Krajowy, finansowanego z Funduszy EOG