Czworo uczniów otrzymało nagrody w drugim konkursie historycznym dotyczącym społeczności żydowskiej w Sokołowie Podlaskim i okolicach, który rozstrzygnęliśmy 22 września 2019. Zadaniem uczestników było napisane eseju, opowiadania lub artykułu o historii Żydów z Sokołowa lub pobliskich miejscowości. Nie są to prace akademickie i być może zawodowi historycy mieliby ochotę dołączyć do nich przypisy, ale każda z tych prac zasługuje na uwagę. Oto one:
I miejsce – Julia Salach
Z opowieści prababci
Uwielbiam, gdy moi dziadkowie opowiadają mi historie ze swojego dzieciństwa. Jedną z czasów wojennych zapamiętałam najlepiej.
Był piękny, zimowy poranek 1940 roku, gdy moja prababcia bawiła się na podwórzu. Nagle zauważyła, że w starym, spróchniałym chlewku coś się porusza. Zawołała swoją mamę, żeby ta zobaczyła, co to jest. Zdenerwowana kobieta zajrzała do chlewika, a tam w stercie słomy dostrzegła mężczyznę. Domyśliła się, że był to Żyd, ponieważ w nocy z pociągu uciekło dużo osób. Wiedziała o tym doskonale, bo jej mąż był maszynistą.
Co robić z takim nieproszonym gościem? Po kryjomu dała mu chleb i wodę. Kazała też mężczyźnie jak najszybciej uciekać, bo obok w stodole stacjonowało wojsko niemieckie. Następnego dnia znowu zajrzała do chlewika, ale już Żyda tam nie było.
Z tego samego transportu udało się uciec grupce dzieci. Część z nich została złapana na miejscu i zabita. Dwojgu udało się uciec. Wykopali dziurę w stercie słomy i w niej się ukryli. Dzieci ze wsi zauważyły ich obecność. Chodząc na ślizgawkę, która znajdowała się obok sterty, podrzucały im jedzenie. Niestety, po kilku dniach Niemcy dowiedzieli się o kryjówce żydowskich dzieci. Zabrali je i wywieźli do Treblinki.
Jednak na tym się nie skończyło. Oprawcy Żydów zaczęli wypytywać mieszkańców wsi, czy nie znają innych kryjówek, jednak nikt im nic nie powiedział. Niemcy, żeby przestraszyć dzieci, porozrzucali przy torach zabawki, które przy dotknięciu wybuchały. To zadziałało. Dzieci ze wsi przestały pomagać uciekinierom z transportów, bojąc się o swoje życie.
Jest to jedna z nielicznych historii, którą zapamiętałam. Szkoda, że w tych czasach więcej ludzi nie zadeklarowało pomocy Żydom. A moja prababcia do końca wojny nie miała łatwego dzieciństwa. Stałe bombardowania, głód i ciągły strach.
Opiekun: Wiesława Kwiek – nauczycielka języka polskiego.
II miejsce – Dominika Kraska
Mysz wojenna
Raz nocy pewnej pięknej i ciemnej,
tak niepozornej, tak cichuteńkiej,
lekko przysnęła mysz pod tą miotłą,
ogonem siwe ciałko oplotła.
Szczupłe dłonie obejmowały wiklinowy kosz wypełniony bajglami. Już nieco zniszczony, ranił drobne, dziewczęce palce, tworząc – niczym małe igiełki – drobne ślady. Właścicielka zmarzniętych rąk dzięki niskiej temperaturze i płaszczykowi, niekoniecznie odpowiedniemu do pory roku, nie odczuwała bólu. Nawet już wszechobecnie panujący chłód nauczyła się ignorować i bez względu na pogodę, tą samą drogą – ulicą Rogowską na Mały Rynek – kilka razy dziennie przynosiła bajgle, by sprzedać je tym, którzy mogli pozwolić sobie na wydatek. Pukała do drzwi swoich stałych klientów wiedząc, że na nich na pewno może liczyć. W okresie zimy, gdy coraz bardziej zaostrzano żydowski terror w Sokołowie Podlaskim, dla niektórych nawet zakup chleba był trudny. Co prawda, było to skrajnością, lecz niektórzy rzeczywiście żyli w ten sposób. Żydowska mentalność jednak pozwalała przetrwać, a wzajemna pomoc była wtedy nieocenioną wartością.
Idąc z ostatnim dziennym koszykiem świeżych bajgli, drobna dziewczynka zawsze odwiedzała zakład golarza Barucha-Hersza Wajntrauba. Był ogromnym miłośnikiem sprzedawanych przez nią wyrobów matki, dlatego sam chętnie je kupował, a nawet zachęcał swoich klientów. Bardzo dobrze znał też jej ojca, handlarza galanterią, ostatnimi czasy podupadającego na zdrowiu. Stąd też jej praca – bardzo kochała tatę i widząc swoimi piętnastoletnimi oczami znaczne pogorszenie kondycji jego jak i prowadzonego interesu, starała się pomagać, jak tylko potrafiła.
– Ilana, jakże miło cię widzieć! – wykrzykiwał Wajntraub za każdym razem, czekając na moment, gdy będzie mógł zajrzeć do koszyka. – Dzisiaj wyjątkowo zimno. Tutaj też nie jest zbyt przyjemnie, ale może ogrzejesz się choć trochę? – zaproponował.
To kolejny powód, dla którego Ilana nie opuszczała codziennych odwiedzin. Zawsze słyszała ciepłe słowa, miłe propozycje, będące tak wielką ulgą od niemieckich rozkazów, których na ulicy obawiała się najbardziej. Powód jednak był jeszcze jeden – w zakładzie golarza dzień w dzień przebywał Berele. Po prostu siedział, czasami też stał i śpiewał piosenki. Wyśpiewywał swoją twórczość, dawał jej prawdziwe życie, a nie tylko egzystowanie na kartce. Ludzie go słuchali, a pieśni – uwielbiali. Ilanę to zachwycało i myślała tylko o tym, jak bardzo chciałaby być podobna do tego człowieka. Był według niej kwintesencją prawdziwego artysty – tworzył i pokazywał to ludziom. Po pewnym czasie zaczęła zauważać analogię między tym, co działo się wokół niej, a tym, co opisywał Berele swoimi śpiewami. Pisał o tym, co aktualne. Uznała to za swoje marzenie.
Wtem z hukiem miotła na nią runęła,
za ogon sucha ręka ją wzięła.
Przenikła swą czernią głęboko biel,
przyszła tu tylko, by spełnić swój cel.
Wnet dołączyła druga i piąta,
tu dłoń i tam dłoń – wszędzie się krząta.
Pod paznokciami futro zostaje,
dłoń niewinności resztki wykraje.
Skrzypienie drzwi, śniegowe ślady ciężkich butów na drewnianych deskach podłogi, dwa niemieckie głosy. W jednym z głosów Ilana rozpoznała swojego ojca. Potrafił mówić w języku oprawców biegle, co dla dziewczyny zawsze wydawało się straszne. Nie potrafiła pogodzić się z tym, że musi mówić tym samym tonem, którym mówią ludzie, czyniący jej życiem nieszczęśliwym. Sama znała zbiór słówek i zwrotów, jednak prawie nigdy się nimi nie posługiwała. Obrzydzał ją język niemiecki, jego twarde brzmienie przechodzące niekiedy w miękkie głoski.
– Pan się nie nadaje – niemiecki, ciężki głos rzekł zza drzwi. – Nic z tego nie będzie. Potrzebujemy innego materiału z tego domu. Gdzie jest syn?
– Panie, nie ma syna… – słysząc łamiący się głos ojca, oczy Ilany zeszkliły się.
– Jak to nie ma? – niemiecka dłoń uderzyła w stół.
– Tylko córkę mam, ale młodziutką i wątłą… Ona pracuje, sprzedaje pieczywo.
– Ja pieczywa od niej nigdy nie kupiłem. Proszę ją przyprowadzić i podać dane. Zabieram ją, będzie nosić chleb dla mnie.
A mysz, ledwie słysząc wystrzały wokół,
wierzy w ojczyzny swej w norze ostrokół.
Sił już ostatnich wykrzesać nie miała,
lecz swymi kłami jak piorunem grzmiała.
Drobna kropelka spłynęła po policzku Ilany. Wyobraziła sobie, jak będzie nosić bajgle wśród dziesiątki niemieckich głosów, w jej uszach będą rozbrzmiewać one, a nie melodyjny Berele. Trudno było jej pogodzić się z tym, co usłyszała zza drzwi. Miała nadzieję, że uzna ją za słabą, jak ojca, że nie będzie musiała pracować dla nikogo, kto zamienia jej młodzieńcze życie w codzienny terror.
Popchnęła lekko drzwi. Momentalnie została zauważona przez błękitne, germańskie oczy.
– O proszę, no chodź tutaj, chodź!
Zrozumiała niemiecki komunikat. Podeszła nieśmiało, wiedząc, iż jeśli tego nie zrobi, może być w jeszcze gorszej sytuacji.
– Będziesz teraz przynosić codzienny koszyk bajgli dla mnie. Zapamiętaj sobie lepiej, komu masz je oddawać.
Rankiem następnego dnia Ilana wyszła z domu, jak zwykle trzęsąc się z zimna i niosąc koszyk pełen pieczywa. Szła drogą przemierzaną zawsze, jednak widziała różnicę w każdej zmarzniętej gałązce drzewa, w każdym kamieniu pod jej stopami, w każdym zagłębieniu w ziemi. Niosła pełen kosz ze świadomością, że nie posłucha twórczości pana Berele, nie ogrzeje się u golarza i będzie musiała spojrzeć w złowrogie oczy Niemca, wczorajszego gościa jej domu. Nie przyjmowała do wiadomości, iż te same miejsca mogą istnieć bez tych samych ludzi.
Drzwi wyszarpały te dłonie huczące
i mysz zostawiły tam, gdzie lejące
strumienie z nieba spadały na ziemię.
Czy krew to, czy łzy – sam Bóg tego nie wie.
Tu słychać karabin, tam ogień pozostał,
niemiecki nadgarstek na spuście się ostał.
Spod runy Himmlera raz łypnął do dołu
i nic tam nie zastał prócz myszy z popiołu.
Im bliżej była Małego Rynku, gdzie Niemiec kazał przynieść jej bajgle, tym bardziej się bała. Nie wiedziała nawet, jak nowy klient ma na nazwisko. Podczas drogi pogrążała się w rozmyślaniach, marząc o cieple uśmiechu Wajntrauba i wszystkich odwiedzających jego zakład.
Najbardziej jednak marzyła o słowach, które zawsze ją pokrzepiały, które słyszała w piosenkach brzmiących w pomieszczeniu. Nie chciała pokazywać się jednak bez niczego w rękach, a wiedziała, że całą zawartość zniszczonego kosza musi oddać w niemieckie ręce.
Nie potrafiła znaleźć wśród ludzi twarzy, którą wczoraj tak dokładnie analizowała, by zachować ją w pamięci. Przechodziła kilkukrotnie przez te same miejsca, ale nie było w nich nikogo, kto choć trochę mógłby przypominać mężczyznę. Nie potrafiła zapytać nikogo o to, gdzie może go znaleźć, gdyż nawet jego nazwiska nie poznała. Panicznie spoglądała na wszystkie lica, mając w umyśle swojego ojca, który czeka ze zniecierpliwieniem na powrót i boi się, obwiniając samego siebie za zadanie córki.
Nie uroniła ani jednej łzy. Nie znalazła niemieckiego żandarma, zanim on znalazł ją. Zapamiętała tylko wściekłą twarz i bajgle na ziemi pokrytej cienką warstwą topiącego się już śniegu. Pamiętała też o dotyku, jednak zupełnie nie czuła bólu. Nie umiała określić, co się stało.
Podniósł mysz z ziemi i czule pogładził
po futrze splamionym. I zaprowadził
do ciemnej sali, co męką przesiąka
i pachnie jak ciała z duszą rozłąka.
Chwycił za łapy i spojrzał w jej ślepia,
ogon już szpilką do ściany przyczepia.
Pstryknął raz w ucho, a w nos – po raz drugi
i z myszy zostały dwie dymu smugi.
Niemiec stanął nad drobną dziewczynką i czubkiem buta przechylił kosz, w którym został tylko przemoknięty papier, wcześniej chroniący pieczywo. Zaśmiał się, widząc sine od zimna drobne dłonie i zaczął mówić po niemiecku. Dziewczynka, oparta plecami o ścianę, zraniona jego popchnięciem, nie potrafiła w żaden sposób na to zareagować, nie rozumiała żadnego słowa do niej kierowanego. Przymknąwszy oczy, przestała myśleć o zimnie, nadal nie czuła bólu, a w głowie miała tylko jedną myśl: ojciec. Co zrobi z nim teraz Niemiec, niezadowolony Niemiec rozwścieczony przez błahe pieczywo. I co zrobi on sam, nie widząc jej w domu przez tyle godzin.
“Du bist genau so wie sie”, warknął
i poszedł. Kolejne hordy myszy przynosił
i jak trofea przywieszał na ścianie,
pstrykając im w nosy na pożegnanie.
Ostatnią myślą był Berele z zakładu Wajntrauba. Ilana przypomniała sobie jego piosenki i poczuła silną potrzebę stworzenia swojej własnej, podobnej. Nie przejmując się tym, czy niemiecki oprawca już odszedł, czy są wokół jacykolwiek inni ludzie, zaczęła szeptać rymowane wersy, brzmiące jak kołysanka dla niemowląt. Niemowlęta jednak nie usypiają przy takich opowieściach.
– Mysz wojenna… – powiedziała głośniej, ostatkiem sił, żałując, iż papier bo bajglach jest przemoknięty, a ona nie ma nic, czym mogłaby zapisać swoją piosenkę.
II miejsce – Miłosz Naworol
Nazywam się Miłosz, mam 14 lat, mieszkam w Warszawie i chodzę do ósmej klasy. Rok temu miała miejsce bardzo nieprzyjemna sytuacja, która spowodowała, że właśnie teraz piszę ten esej.
Na lekcji angielskiego po skończeniu zadania nudziło mi się jak i mojemu koledze. Zaczął rysować głupie rysunki obrażające Żydów. Ja, żeby się popisać narysowałem podobny. Nauczycielka zauważyła, że nie pracuje i wzięła rysunek. Nic nie mówiąc, wzięła go i przekazała wychowawcy. Przez to, jak można się domyśleć, miałem bardzo nieprzyjemne konsekwencje. Było mi okropnie głupio i przez następne tygodnie bardzo to przeżywałem. Zrozumiałem jeszcze bardziej swój błąd po rozmowie z rodzicami. W końcu postanowiłem zrobić prezentację o warunkach życia Żydów w Auschwitz, ponieważ bardzo gryzło mnie sumienie. Wychowawczyni bardzo się to spodobało i zobaczyła, iż zrozumiałem swój błąd.
Miesiąc później zaczął się zbliżać termin wykonania prac samodzielnych w naszej szkole. Jest to obowiązkowa prezentacja którą każdy uczeń powinien wykonać na forum szkoły z dowolnego przedmiotu. Bardzo się stresowałem tym wystąpieniem i nie mogłem wymyślić tematu na jakim mógłbym je przygotować. W końcu moja mama podsunęła mi świetny pomysł, zrobienia pracy o historii Żydów w jej rodzinnym mieście – Sokołowie Podlaskim. Uznałem to za świetny pomysł i od razu wziąłem się do pracy. Razem z rodzicami pojechaliśmy do Sokołowa w celu znalezienia jak najwięcej śladów pozostawionych po Żydach. W tym celu skorzystałem ze strony Wirtualny sztetl żeby zlokalizować miejsca w których mogę zacząć szukać. Pierwszym miejscem do którego się wybrałem, znajduje się na ulicy Magistrackiej.
Niegdyś stała tam Wielka Synagoga, którą niestety Niemcy doszczętnie spalili w 1939 na oczach wielu Żydów. Zdziwiłem się po co im wtedy była taka ogromna synagoga w tak małym mieście, ale potem przeczytałem, że w Sokołowie przed wojną żydzi stanowili w mieście 60% mieszkańców, a w Synagodze modliło się dziennie średnio 2000 ludzi. Idąc dalej śladami ludności Żydowskiej, poszedłem do miejsca gdzie niegdyś stał Nowy Dom Modlitwy. Został on zbudowany po wojnie, ponieważ Żydzi w Sokołowie po spaleniu Synagogi nie mieli się gdzie modlić. Niestety w tym małym mieście nie ma zbyt wielu wskazówek co do pozostałości po żydach, co jest trochę smutne, patrząc na to ilu żydów mieszkało tu wcześniej i jak miasto się rozwijało dzięki nim. Jakby trochę zapomniano o nich. Niczego nie mogłem się zbytnio dowiedzieć, nawet z tabliczek upamiętniających dawne miejsca kultury Żydowskiej, których jest tylko kilka.
Idąc dalej zatrzymaliśmy się przy skwerze im. PCK gdzie kiedyś leżał cmentarz Żydowski. Stała tam jedynie mała tabliczka informująca o uszanowaniu tego miejsca i pozostałości po cmentarzu. Moja mama opowiedziała mi, że kiedy Niemcy najechali Polskę, żołnierze III Rzeszy kazali mu rozbierać macewy na tym cmentarzu. Następnie udaliśmy się do byłego domu Rabina po zdjęcie. W trakcie, mama opowiedziała mi kolejna historię, iż moja prababcia bardzo przyjaźniła się z Żydówką, była jej sąsiadką na ulicy Pięknej. Niestety pewnego dnia już po zaatakowaniu Polski, dziewczynka zniknęła bez śladu.
Naszym ostatnim celem było odwiedzenie Małego Rynku. Był on ważny do mojej prezentacji, ponieważ kiedy Niemcy likwidowali getto, Żydów z Sokołowa chcieli wysłać do obozu koncentracyjnego – Treblinka. Dlatego wszystkich mieszkańców getta zebrano na Małym Rynku, żeby stamtąd ich wywieźć. Zrobiłem parę zdjęć i wróciliśmy do domu. Następnego dnia zaplanowaliśmy wycieczkę do miejsca gdzie tak naprawdę skończyła się historia Żydów z Sokołowa i nie tylko, do miejsca którego jedynym celem było wybicie całej ludności Żydowskiej, do obozu śmierci – Treblinki. W samym muzeum nie ma prawie w ogóle pozostałości po Niemcach (ponieważ udało im się wszystko spalić) np: baraków, miejsc pracy itp., jednak same tabliczki i opisy tego co się działo w tym obozie, jest przerażające. Następnie filmy, które są przygotowane przez muzeum też ujawniają bardzo brutalną prawdę. Po zwiedzeniu muzeum, przeszliśmy do części gdzie zostały nieliczne pozostałości po barakach i wielki pomnik, nawet głaz, który upamiętnia wszystkich zamordowanych Żydów, a wokół niego setki, a nawet tysiące mniejszych kamieni z nazwami miast, z których byli przywożeni Żydzi do obozu.
Ta wycieczka dała mi wtedy inne spojrzenie na Holocaust, bo tak naprawdę wcześniej nie wiedziałem co to tak dokładnie znaczyło.
Wszystkie te opisy, setki nazwisk zamordowanych, to sprawiło, że tak naprawdę otworzyły mi się oczy. Po całym zajściu z tym rysunkiem obrażającym Żydów, wiem co tak naprawdę oni przeżyli. Według mnie ta cała przygoda bardzo mi się przyda w przyszłości. Teraz tak naprawdę poznałem historię mojej rodziny, i całej ludności Żydowskiej mieszkającej w Sokołowie i tej z okolic. Kiedy będę większy, będę mógł opowiadać swoim dzieciom tę historie, która do nich trafi i nie popełnią tego samego błędu w przyszłości. Była to bardzo cenna lekcja w moim życiu, której na pewno nie zapomnę.
III miejsce – Amelia Jańczuk
Żydzi w dworskiej ziemiance
Historia, o której piszę, działa się w miejscowości, gdzie mieszkała moja rodzina, a dokładniej prapradziadkowie. W Szkopach, bo o nich właśnie mowa, znajdował się piękny dworek, którego właścicielem był dziedzic Bujalski. Dworkiem tym zarządzał Tadeusz Rosiński, będący głową rodziny Rosińskich, która mieszkała po sąsiedzku z moimi przodkami. Stąd też wiadomo nam, że byli to ludzie bardzo honorowi, uczciwi i pomocni. Charakteryzował ich prawdziwy patriotyzm.
Jeszcze przed wojną zatrudniali pracowników narodowości żydowskiej. Po wybuchu wojny w 1939 roku, szybko zorientowali się, co wyniknie z nagonki na Żydów i wywożenia ich do obozów koncentracyjnych. Tadeusz podjął bohaterską decyzję o ukryciu kilkupokoleniowej żydowskiej rodziny w ziemiance, wykorzystywanej dotychczas do przechowywania żywności. Panowały w niej trudne warunki, gdyż było zimno i brakowało dostępu do światła słonecznego. W ziemiance znajdowało się pomieszczenie, o którym nawet dziedzic dworku nie wiedział. Rosińscy nocami dawali ukrywanym Żydom jeść i pić. Cały proceder odbywał się w największym sekrecie, gdyż był ogromnym narażaniem całej rodziny i właścicieli dworku.
Gdy nadeszli Niemcy, przez jakiś czas żołnierze stacjonowali we dworze, nie mając pojęcia, że kilka metrów od nich są ukryci Żydzi. Włączony w tę tajemnicę został mój prapradziadek – Stanisław Bartkowski, który, jako dobry przyjaciel Rosińskiego, pomagał mu w codziennych zajęciach. Jakimś cudem udało im się to dociągnąć do końca wojny. Po tym wszystkim żydowska rodzina wyjechała na Zachód, prawdopodobnie gdzieś do Francji. Ich dalszych losów nikt nie zna, natomiast potomkowie rodziny Rosińskich do dziś żyją i mieszkają w Sokołowie Podlaskim, a jej członkowie uczęszczali nawet do naszej szkoły.
Znak czasu odcisnął swoje piętno na dworku w Szkopach, ale dzięki temu zyskał on na tajemniczości i pięknie. Natomiast ziemianka, która była schronieniem dla Żydów, lata swojej świetności ma za sobą, ale nadal pełni swoją pierwotną funkcję.
Tę opowieść przekazała mi moja babcia, która była wnuczką Stanisława.
Opiekun: Wiesława Kwiek – nauczycielka języka polskiego.